- W empik go
Łzy śmierci - ebook
Łzy śmierci - ebook
Przyjdę po Ciebie. Choćbyś schował się w najmniejszej szczelinie, na najwyższej górze czy w najgłębszej głębinie – znajdę Cię. Ja jestem tym, z którym opuścisz ciało. Będę się radował z Twojej drogi ku Światłu i płakał z Twych męczarni w Mroku. Kiedyś się spotkamy – nie zapomnij o tym…
Przez tysiąclecia Śmierć wykonywał swoją posługę wobec Boga. W każdej minucie przyprowadzał do Zaświata dusze śmiertelników, na których przyszedł czas. Nigdy się nie skarżył i cierpiał w samotności nad swoim nędznym losem. Pewnego razu do Śmierci przyłącza się mała dziewczynka imieniem Agata, zupełnie nieświadoma tego, że umarła...
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-428-3 |
Rozmiar pliku: | 1 003 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na Jego rozkaz ziemia została pokryta glebą, z której ulepił skrzydlate postacie i nazwał je Aniołami. Bardzo ucieszył się Stwórca, widząc radość ożywionych istot. Dał im nasiona i rozkazał użyźnić ziemię, posadzić drzewa i inne rośliny. Dał im wodę, którą miały rozlać tak, aby powstały morza, oceany i rzeki. Dał im trąby, którymi miały rozdmuchiwać wiatry.
Bóg, widząc swoją pracę i pracę Aniołów, uśmiechnął się jeszcze radośniej.
Śmierć
Na zewnątrz panowała burzowa noc; padał mocny deszcz, wiał silny wiatr, a błyskawice raz po raz rozjaśniały szarą ziemię i nagie drzewa. Wszystko to wyglądało wyjątkowo przerażająco i mrocznie, szczególnie dla Adriana. Stary, łysawy, schorowany mężczyzna wyglądał przez okno swego wiejskiego domu, obserwując otaczający go gniew natury. Był sam. Bał się. Ręce trzęsły mu się ze strachu, a wytrzeszczone oczy rozglądały się z przerażeniem. Jednak to nie chaos panujący na zewnątrz był przyczyną jego lęku, a świadomość tego, że niedługo umrze. Czuł to.
Zaczął chodzić i rozglądać się nerwowo po pokoju, trzymając ręce blisko ścian. Odchodził powoli od zmysłów. Co jakiś czas podciągał rękaw trzęsącej się lewej ręki, by móc spojrzeć na zegarek. Czyżby wiedział, że jego godzina jest już blisko? Zapłakał cicho, lecz szybko wziął się w garść. Jego ciało było słabe, powinien leżeć w łóżku, ale rosnąca adrenalina nie pozwalała na spokój. Serce uderzało coraz szybciej, stanowczo za szybko. Już któryś raz mężczyzna podszedł do komody, otworzył długą szufladę i wyciągnął z niej swoje lekarstwa, natychmiast je zażywając. Serce na chwilę się uspokoiło. Pod zżółkniętymi zeszytami leżącymi w szufladzie obok leków zauważył starą fotografię. Nie odrywając od niej wzroku, szeptał:
– Więc to tak się odpłacacie schorowanemu ojcu? Stary Adrian już was nie obchodzi, co? – podnosił głos. – Banda żałosnych głupców. Idźcie wy wszyscy w cholerę! – krzyknął, przedzierając zdjęcie na pół i rzucając na podłogę. Adrian schował twarz w dłoniach i westchnął ciężko. Po chwili znów spojrzał na zegarek. Czas wydawał się pędzić niemiłosiernie.
– Kiedy w końcu skończy się to przeklęte cierpienie!? – wrzasnął, czując, jak jego ciało ogarnia coraz mocniejszy ból. – Boże, zabierz mnie stąd wreszcie – wyszeptał, zginając się wpół. – Jeżeli w ogóle istniejesz... – dodał cicho i otarł pot z czoła.
Ponownie skupił wzrok na leżącej na podłodze potarganej rodzinnej fotografii. Powoli podszedł do zdjęcia, usiadł na podłodze, chwycił dwie połówki i połączył je, wpatrując się w twarze swoich dzieci.
– Tak mocno was kocham... – Po jego policzkach popłynęły żałosne łzy. – Zawsze was kochałem, tylko nie umiałem... nie mogłem... nie wiedziałem... – Trudno było mu znaleźć odpowiednie słowa, żeby wyrazić, jak bardzo zależało mu na dzieciach. W rzeczywistości był dla nich okrutny, ale nigdy by się do tego nikomu nie przyznał, nawet samemu sobie.
Wstał powoli z podłogi, opierając się o ścianę. Zakręciło mu się w głowie i upadł gwałtownie na kolana. Zaczął mocno kaszleć, a gdy przestał, dostrzegł na podłodze krople świeżej krwi. Był już słaby, trzęsące się nogi ostrzegały przed utratą równowagi. Zawsze uważał się za silnego mężczyznę zarówno psychicznie, jak i fizycznie, lecz przyszedł czas, kiedy musiał poddać się dręczącej go chorobie, niszczącej jego ciało od środka. Teraz czuł tylko bezradność.
– Gdzież jest teraz twoja rodzina, grzeszniku? – rozległ się niski, basowy głos.
– Kto to? – przestraszył się Adrian. – Kto tu jest!? – Rozglądał się dookoła, ale nikogo nie widział. – Pokaż się! Kim jesteś i co robisz w moim domu!?
Głos dochodził zewsząd, ogarniając Adriana lodowatym woalem przerażenia.
– Niedługo umrzesz – powiedział powoli z ironiczną radością w głosie. – Tak... Umrzesz...
– Zamknij się! – wrzasnął Adrian, rozkładając ręce w geście bezradności.
Nagle złapał się za pierś, czując obezwładniające kłucie w sercu. Niewielkie zdenerwowanie sprawiało mu ból, a co dopiero śmiertelne przerażenie, jakie w tym momencie ogarniało starca. Sięgnął znów po pigułki ukryte w szufladzie i trzęsącymi się rękami włożył je do ust.
– One już ci nie pomogą... Nic ci już nie pomoże – mówił głos.
– Błagam... – prosił Adrian. – Kim jesteś i co tu robisz?
– Jestem pewny, że mnie znasz… – odpowiedziała tajemnicza postać, powoli wyłaniając się z cienia.
Starzec wpatrywał się w mężczyznę, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.
– Nie... Nie, nie, nie! – krzyknął przerażony mężczyzna.
Być może dzisiaj ujrzał go pierwszy raz, ale znał od wielu lat.
– Tylko nie ty... To nie może być prawda... To się nie dzieje naprawdę...
– Tak. To ja, Adrianie – odpowiedział stanowczo. – Przyszedłem po ciebie.
Przed chorym człowiekiem stał nieludzko wysoki, zgarbiony mężczyzna. Był bardzo wychudzony i okryty długą czarną szatą opadającą na podłogę i wydającą się na nim wisieć niczym na wieszaku. Jego głowa była okryta dużym kapturem przysłaniającym górną część twarzy. Sine, dziwnie wykrzywione usta osadzone były na biało-szarej skórze tak chudej, że wydawać by się mogło, iż została ona naciągnięta na czysty szkielet. Szczęka wydawała się sztywna, jakby była z kamienia. Z poszarpanych rękawów wystawały kościste ręce z długimi palcami zakończonymi nienaturalnie długimi czarnymi paznokciami. Owa mroczna postać sunęła wolno po podłożu, nieubłaganie zbliżając się do wystraszonego starca.
– Nazywam się Śmierć… – wyszeptała zjawa, a jej głos mroził krew w żyłach.
– Ty nie istniejesz! – powiedział cicho Adrian. – Ty nie możesz istnieć... To sen... To mi się tylko śni...
– Głupcze! – krzyknął Śmierć. – Myślałeś, że będziesz żył wiecznie?
– Odejdź ode mnie, demonie!
– Zabiorę cię ze sobą. Odpowiesz za wszystkie grzechy, których się dopuściłeś za swego nędznego ziemskiego życia. – Urwał na chwilę, po czym spokojnie dodał: – Będziesz cierpiał…
Adrian powoli osuwał się na podłogę. Serce nie wytrzymało przerażenia, jakie zawładnęło jego ciałem.
Śmierć złapał upadającego człowieka, zaciskając białe paliczki na jego gardle, i przyciągnął go do siebie. Ich spojrzenia spotkały się. Kostucha rozkazał mu spojrzeć na podłogę; na niej obaj ujrzeli nieruchome ciało Adriana. Ten widok ogromnie go przeraził. Nasuwało mu się wiele pytań, lecz była na nie tylko jedna odpowiedź.
– Już jesteś martwy, grzeszniku. Jesteś już mój. Nie ma powrotu! – Złowrogi śmiech wypełnił pokój.
Nocne niebo rozświetlały błyskawice. Ich błysk rozjaśniał pomieszczenie krótkimi łunami światła. Było ono puste. Po dwóch postaciach pozostał jeden ślad; pośród starych mebli rozstawionych pod czterema ścianami leżało martwe ciało.
– Adrianie – rozległ się głos. – Zbudź się, Adrianie!
Mężczyzna powoli otwierał oczy. Zauważył, że nie jest już w swoim pokoju. Zdziwił się ogromnie, kiedy poczuł miarowe kołysanie – był na łodzi! Wychylił się przez burtę, żeby zobaczyć, gdzie się znajduje. Mężczyzna dostrzegł, iż niewielka łódka przypominająca swym wyglądem wenecką gondolę mknie wzdłuż rzeki, trzymając się bardzo blisko brzegu. Ziemię, która rozpościerała się po dwóch stronach koryta, porastała bujna trawa, pokryta rosą, w której odbijały się promienie słońca. Gdzieniegdzie wystawiały swoje kielichy pojedyncze maki, a co jakiś czas w oddali dało się zauważyć potężne dęby. Ich korony mieniły się odcieniami czerwieni, żółci i pomarańczu. Drzewa te były nienaturalnie wysokie. Jednak na całej linii horyzontu widać było góry, będące swoistym murem dzielącym pole na pół. Zza nich przeciskały się promienie mocnego Światła. Były tak ciepłe, że można było pomyśleć, że za owymi górami kryje się samo słońce. Widok ten sprawił, że w oczach starego człowieka pojawiły się łzy wzruszenia, ponieważ ujrzał coś tak prostego, a zarazem pięknego, czego jego umysł nie byłby w stanie sobie nigdy wyobrazić.
Patrząc na piękny krajobraz, poczuł nagle nieprzyjemny chłód na plecach. Odwrócił się z wolna, by zobaczyć, co jest jego przyczyną. Ujrzał drugi brzeg rzeki. Panowała tam ciemność, w której nie było niczego widać. Czarna, gęsta mgła – otchłań nieskończonego Mroku. Gdy tylko na nią spojrzał, usłyszał głosy. Jedne zapraszały go do siebie, inne wyśmiewały szyderczo. Były też takie, które wyzywały go i kazały się wynosić. Jednak wszystkim towarzyszyły jęki i krzyki cierpienia.
– Co... Co to za przeklęte miejsce? – zapytał przerażony Adrian.
– To twoje przeznaczenie – odpowiedział Śmierć stojący za plecami człowieka.
– Nie! – krzyknął. – Dlaczego? – załamał ręce starzec.
– Lenistwo, pijaństwo, oszustwo, kradzież … – wymieniał kolejno Śmierć.
Adrian padł na kolana i błagając Śmierć o litość, skamlał:
– Gdybym tylko dostał jeszcze jedną szansę... Zmieniłbym się. Na pewno.
Śmierć nie był wzruszony jego prośbami, wciąż wymieniał grzechy, których dopuścił się w swoim życiu starzec, a ich lista wydawała się nie mieć końca. Mężczyzna patrzył to na Śmierć, to na mroczny brzeg rzeki. W końcu, nie wiedząc, jak jeszcze może złagodzić swój wyrok, krzyknął w kierunku Kostuchy:
– Na litość boską, przestań!
Śmierć uniósł się metr nad łódką, zamachnąwszy się na człowieka. Jego oblicze na tle ciemniejącego nieba było jeszcze straszliwsze, a oczy zabłysły czerwonym blaskiem. Patrząc z obrzydzeniem na istotę pokłonioną bezradnie w łodzi, wrzasnął, a jego głos odbijał się niekończącym echem:
– Jak śmiesz używać imienia Boga, w którego nigdy nie wierzyłeś?!
– Przepraszam.... – skulił się Adrian. – Nie każ mi tam iść...
– Słyszysz głosy? – mówił wolno Śmierć, opadając z powrotem na dno łodzi. – Są przerażające, prawda? Co ci mówią?
– Proszę... Błagam... Nie każ mi tam iść... – Trząsł się i płakał.
– Czekają na ciebie.
Śmierć pochwycił mężczyznę za ramię i bezlitośnie wrzucił go w mroczną otchłań. Człowiek krzyczał ze strachu, lecz nic nie mógł poradzić na to, co właśnie się stało – trafił do piekła. Gdy tylko znalazł się wewnątrz Mroku, Śmierć usłyszał szydercze śmiechy i dzikie okrzyki radości. Adrian krzyczał już tylko z zadawanego mu bólu.
Śmierć wpatrywał się w Mrok, usiłując dostrzec coś na pierwszy rzut oka niewidocznego, lecz po chwili podniósł leżący wzdłuż łodzi kij, zamoczył jeden koniec w rzece i odbił od nabrzeża. Płynął wzdłuż rzeki stanowiącej granicę między dwoma brzegami: Światłem i Mrokiem. Miejsce, w którym się znajdował, zostało przez niego nazwane Zaświatem. Teraz płynął po kolejnego grzesznika. Wpatrywał się w krystalicznie czystą rzekę, wyszukując w jej odmętach następnego nieszczęśnika, który podzieli los Adriana. Robił to już tak długo i mimo swej nadludzkiej siły nie był w stanie spamiętać, ile to już czasu minęło, od kiedy zaczął swą podróż. Samo słowo „czas” nie istniało dla niego ani całego Zaświata. Wszystko istniało poza czasem, dlatego jednego razu Śmierć mógł zabrać na przykład żebraka z dwudziestego wieku, a następnie pójść po średniowiecznego króla. Kolejność zabierania grzesznych dusz nie miała znaczenia: w końcu i tak wszyscy zostaną zabrani do Zaświata, gdzie rozstrzygnie się ich los.
Śmierć ujrzał w odbiciu rzeki obraz bawiących się w piaskownicy dzieci. Obserwował je. Małe naiwne stworzenia nieświadome dorosłego życia. Jedno z dzieci nie chciało się podzielić z nikim zabawkami, inne biło kolegę, a pewien chłopiec starał się przekonać dwójkę innych, że jego zamek z piasku jest najlepszy.
Na rozkaz Śmierci obraz w rzece się zmienił. Tym razem ujrzał trzy obrazy dorosłych ludzi. Najpierw pewnego króla mającego wiele złota, którym nie chciał się dzielić z potrzebującymi ubogimi poddanymi. Następnie kobietę mordującą swego męża nocą. Na jej nienawistnej twarzy pojawiała się ulga po każdym zadanym ciosie nożem. Trzecim obrazem, jaki ujrzał Śmierć, był premier jakiegoś państwa obiecujący swym przyszłym wyborcom najwspanialsze rzeczy. Przekonywał wszystkich do swych poglądów, twierdząc, iż jest lepszy niż jego rywale.
– Próżność! – krzyknął głośno Śmierć. – Dorośli niczym nie różnią się od dzieci, tylko piaskownica się zmienia. Wciąż pozostają ślepi na prawdziwe korzyści życiowe. Co za ułuda! Polityk karze płacić podatki, których sam nie płaci. Dziennikarz piszący reportaż o biednej rodzinie pod przykrywką chęci pomocy liczy w rzeczywistości na ciekawy materiał do gazety. Sędzia fałszywie oskarża sprawiedliwego człowieka w zamian za potajemną korzyść majątkową... Wszyscy kiedyś umrzecie. Wszyscy kiedyś traficie przed moje oblicze. Wszyscy będziecie cierpieć! – krzyknął.
W krystalicznie czystej rzece znów ukazał się Śmierci obraz człowieka. Widział szczęśliwego mężczyznę siedzącego wygodnie w fotelu między innymi pasażerami będącymi w podróży. Zbieracz dusz zniknął pośpiesznie z Zaświata, rozpływając się w powietrzu.
Kroczył wieloma nieznanymi ludziom ścieżkami. Przeszedł przez płonący dom, w którym strażacy walczyli z ognistym żywiołem i ewakuowali ostatnie ofiary. Budynek zaczął się niespodziewanie walić, zrzucając ze swoich barków nadpalone kawałki drewna. Jedna z belek spadła na uciekającego strażaka z dwójką dzieci na rękach. Leżał na ziemi i krzyczał z bólu, kiedy jego koledzy próbowali zdjąć ciężar miażdżący jego nogi. Śmierć pochylił się nad nim i spojrzał mu prosto w oczy.
Chwilę później wysłannik Zaświata znalazł się w biednej, rozpadającej się chałupie. Zobaczył matkę, która pomimo protestów usilnie próbowała włożyć swojemu synkowi dziurawe buty. W tym czasie mężczyzna będący żywicielem rodziny siedział na zniszczonej kanapie w osobnym pokoju z piwem w ręce, oglądając mecz w telewizji. Tutaj nie mam co robić, pomyślał Śmierć, jeszcze… – i ruszył dalej.
Szedł po drewnianym suficie tonącego rybackiego kutra, przystanął i spojrzał w górę. Nad podłogą unosiło się pięć ciał marynarzy, którzy zginęli podczas sztormu. Kuter odwrócony dnem do góry zagłębiał się coraz bardziej w oceaniczną toń. Żniwa, pomyślał Śmierć.
Śmierć przemierzał glob od wschodu do zachodu i od północy do południa. Słyszał miliardy głosów, widział miliony ludzi, którzy prędzej czy później trafią pod jego czarne skrzydła. Wiedział, że choć nie ma wyznaczonego celu, w końcu dojdzie tam, dokąd powinien. I wreszcie tak się stało.
Śmierć stanął nad wielkim kraterem, w którym znajdowały się szczątki rozbitego nie tak dawno samolotu. Ofiar było wiele, ale on przyszedł tylko po jedną, zawsze przychodził tylko po jedną duszę, bo każdy umiera inaczej i inaczej jest traktowany w Zaświecie. Niektórych zabrał już wcześniej, po innych wróci innym razem. Obraz, jaki rozpościerał się przed Kostuchą, mógł przyprawić o dreszcze niejednego śmiertelnika. Setki ciał rozrzuconych w promieniu kilku metrów od miejsca zdarzenia, z rzadka znajdujących się w jednym kawałku. Nie robiło to jednak wrażenia na wysłanniku, który przez wieki widział wiele podobnych sytuacji. Dla człowieka to tragedia, dla niego kolejne krwawe żniwa.
Śmierć podszedł do człowieka w błękitnej koszuli z koloratką pod szyją, który wyglądał na bardzo poruszonego, i powiedział:
– Nie spodziewałeś się mnie tak szybko… – specjalnie przedłużył ostatnie słowo – kapłanie?
– Odejdź ode mnie! – krzyknął człowiek uważający się za księdza.
– Cóż to? – zapytał Śmierć, udając zaskoczenie. – Czyżbyś się mnie bał? Czy nie jesteś uważany za jednego ze sprawiedliwych? Za tych, którzy wierzą w życie po życiu ziemskim? Czyżbyś zapomniał o czekającej na ciebie nagrodzie życia w raju, o której nauczałeś?
– Idź precz! – zawołał trwożnie ksiądz, zasłaniając dłońmi twarz.
Śmierć nie zważał na słowa człowieka, który kulił się przed jego obliczem. Patrząc na niego z pogardą, powiedział:
– Jesteś kolejnym przykładem ludzkiej głupoty. Zapomniałeś o mnie, mimo że słyszałeś na mój temat wystarczająco dużo za swego nędznego żywota. Już nie żyjesz, głupcze. I co ty na to?
– Proszę... – jęczał ksiądz.
– Wkradłeś się między sprawiedliwych niczym zgniły owoc do zdrowych i zatruwałeś innych swymi kłamstwami! – kontynuował Śmierć. – Wykorzystywałeś swoją pozycję tylko do celów materialnych, niszcząc przez to ludzkie dusze wierzące w ciebie. Za swego ziemskiego życia robiłeś wiele ohydnych i karygodnych rzeczy. Teraz zapłacisz za to wszystko.
– To pomyłka... – Choć człowiek wiedział, że na nic zdadzą się jego błagania, wciąż próbował dyskutować z tym, z którym się nie dyskutuje.
– Ty wciąż nie wierzysz, prawda? – spytał grzesznika z satysfakcją w głosie. – Nie wierzysz, że to już koniec. Nie żyjesz, głupcze. Zaraz się o tym przekonasz...
Śmierć chwycił kapłana za gardło i obaj zniknęli.
Pojawili się w Zaświecie, na łodzi, tej samej, którą wcześniej podróżował Adrian. Śmierć cały czas trzymał człowieka wysoko nad sobą, ściskając jego szyję. Wskazał mu palcem ogromne światło bijące zza oddalonych gór i powiedział:
– Tam idą wszyscy sprawiedliwi. Zasłużeni. W tamtym miejscu księża są traktowani bardzo szczególnie. Ty natomiast zasługujesz na ciemność – mówiąc to, odwrócił grzesznika w stronę wiecznego Mroku.
Ksiądz wytrzeszczył oczy z przerażenia, zaciskająca się na jego krtani koścista ręka nie pozwoliła mu na wydanie jakiegokolwiek okrzyku, ale gdyby mógł, wrzeszczałby w niebogłosy. Usłyszał je. Usłyszał te same jęki, które słyszy każdy martwy grzesznik.
– Słyszysz już potępionych? Oni także traktują szczególnie księży – powiedział szyderczo Śmierć.
– Nie! – krzyknął głośno.
Ksiądz usłyszał potężny ryk i wycie wielkiego stada wilków. Tym głosom towarzyszyły szepty mówiące grzesznikowi, co się z nim stanie, kiedy tylko pochwycą go ich ręce. Kapłan nie wytrzymał. Całe swe życie wiedział, że oszukuje ludzi. Zdawał sobie sprawę z tego, że zatruwał wiarę wielu rodzin swymi heretyckimi poglądami. Nie miało to dla niego nigdy większego znaczenia, bo zawsze był oślepiony własną próżnością i chciwością. Mimo że był pewny istnienia nieba i piekła, to zapomniał, że przyjdzie taki czas, kiedy znajdzie się między tymi dwoma miejscami, a wybór nie będzie należał do niego. Teraz się bał. Bał się tak bardzo, że wyrwał się z uścisku Śmierci i wyskoczył z łodzi na jasną stronę. Rozpaczliwie zaczął biec w stronę Światła, krzycząc ze strachu. Biegł najszybciej, jak tylko mógł, aby uciec od mrożących krew w żyłach krzyków. Śmierć, niewzruszony, podniósł swój kij i odepchnął się nim od dna rzeki, odpływając w swoją stronę. Wydawał się już obojętny na los człowieka przyprowadzonego przez siebie do Zaświata.
Obojętności nie przejawiały istoty wydające głosy, które na widok uciekającego grzesznika wybuchły gromkim śmiechem, głośniejszym z każdym oddalającym się krokiem. Mężczyzna biegł cały czas, słysząc za sobą ich przerażające śmiechy. Ze strachu krzyczał rozpaczliwie. Dopiero teraz zrozumiał, jak wielkiego przestępstwa dopuścił się wobec Boga, którego głosił, a w którego nie do końca wierzył. Światło było coraz bliżej. Obudziła się w nim iskierka nadziei, że być może oszukał Śmierć. Jednak ciepło promieni szybko przemieniło się w żar, którego płomienie objęły całe ciało mężczyzny. Całe życie okrywał się plamami ciemności, jaką jest grzech, nie był więc przyzwyczajony do światła, które jest atutem dobra. Nie był już w stanie biec dalej. Cierpiał z powodu ognia pochłaniającego jego ciało. Musiał ugasić płomienie. Potrzebował chłodu, potrzebował cienia. Zaczął uciekać od Światła w przeciwną stronę. Piekące rany bolały go tak mocno, że z trudem szedł na własnych nogach. Wskoczył do rzeki i wyciągnął rękę do Mroku, szukając w nim ulgi. Zamiast tego z ciemności wyłoniła się niezliczona liczba ohydnych rąk, pazurów, macek, które pośpiesznie wciągnęły grzesznika do siebie. Ciszę przeszył zatrważający krzyk.Bóg rozkazywał Aniołom, aby pielęgnowali stworzoną przez Niego ziemię. Widząc ich niesłabnące posłuszeństwo, Bóg wezwał ich do siebie i powiedział:
– Moje dzieci, napawa mnie dumą i radością widok waszej ciężkiej pracy. Pamiętajcie jednak, że każdy z was posiada wolną wolę. Nie mogę zmusić was do pracy.
Aniołowie wysłuchali swego Stwórcy, ale żaden z nich nie porzucił swojego zajęcia. Nadal wiernie mu służyli.
Nadzieja
Śmierć płynął dalej niewzruszony, jednak na jego twarzy malował się smutek. W tym momencie usłyszał cichy szmer w ciemności po swojej lewej stronie.
– Witaj, bracie – przywitała go postać powoli wyłaniająca się z ciemności. – Minęło już sporo czasu, od kiedy przyprowadziłeś do tego miejsca kogoś godnego Światła. Czyżby już nie było sprawiedliwych ludzi w ich świecie?
– Zapewniam cię, że jest ich jeszcze wielu – odpowiedział chłodno Śmierć, wyraźnie niezadowolony z obecnego spotkania.
– Dlaczego to robisz? Dlaczego ich tu przyprowadzasz?
– Dobrze wiesz, dlaczego...
– Głupcze! – podniósł głos tajemniczy cień. – Naprawdę myślisz, że coś się zmieni? Naprawdę jesteś tak zaślepiony? Gdyby On chciał, już dawno by się nad tobą zlitował. Ty jednak wolisz Mu służyć. Temu, który o tobie dawno zapomniał.
– Mylisz się... – zaprzeczył jego słowom Śmierć.
– Masz szczęście, bracie, ponieważ ja nie żywię do ciebie urazy. Możesz do nas wejść. Możesz stać się jednym z nas i zapomnieć o tym ciężkim brzemieniu, jakie dźwigasz. Dobrze się nad tym zastanów. Wiesz, że moja cierpliwość ma swoje granice. W końcu i ja mogę o tobie zapomnieć, a wtedy już nie będziesz mógł się zwrócić do nikogo o pomoc. Przepadniesz w nicości!
– Nie skorzystam z twojej propozycji. Odejdź ode mnie.
Przez lata swojej wędrówki Śmierć był przyzwyczajony do dyskusji, nigdy jednak nie przywiązywał do nich zbyt wielkiej wagi, ponieważ to on dyktował warunki. Ten moment nie był wyjątkiem.
– Głupiec! – zagrzmiał głos nieznajomego, składający się z setki różnych tonów. Ich siła zatrzęsła łódką Śmierci, nie przestraszyła go jednak.
Śmierć odpłynął powoli, cały czas słysząc obelgi kierowane w jego stronę. Słyszał też śmiechy, które równie złośliwie mu dokuczały. Te głosy towarzyszyły mu codziennie od niepamiętnych czasów, a wciąż nie mógł się do nich przyzwyczaić. Był wyzywany i wyśmiewany z ciemności i wciąż sprawiało mu to wewnętrzny ból. Czuł, że słabnie z bezsilności. Nie mógł zrobić nic, by uciszyć nawiedzające go wrzaski. Wiedział, że jeżeli wydusi z siebie choć jedno rozkazujące lub proszące słowo w ich kierunku, one na przekór będą krzyczeć głośniej i częściej. Dlatego milczał. Zawsze milczał.
Od czasu do czasu spoglądał na Światło. Jedyne, co mógł zrobić, to patrzeć z tęsknotą i bólem. Nie można było mu kroczyć po jasnej stronie. Tęsknił za czymś, czegoś mu brakowało. Był sam, zawsze sam. Tylko on i przeklęte głosy dobiegające z ciemności.
Po pewnym czasie Śmierć znów dostrzegł człowieka, którego miał przyprowadzić do Zaświata. Zniknął, a po krótkiej chwili pojawił się z powrotem na łodzi w towarzystwie młodej dziewczyny. Jej niepewne zachowanie stopniowo zmieniało się w zachwyt miejscem, w którym się znalazła. Rozglądała się, podziwiając bajkowe piękno. Wzruszyła się na widok Światła dobiegającego zza gór. Była tak oczarowana, że nawet nie dostrzegła Mroku za jej plecami. Następnie spojrzała pełna nadziei na Śmierć.
– Czy to jest niebo? – zapytała cicho.
– Nie – odpowiedział. – To jest przedsionek miejsca, które znasz jako „niebo”.
– Rozumiem… – Zastanowiła się, po czym odparła: – W takim razie to musi być czyściec.
– Miejsce, w którym się znajdujesz, nazwane zostało Zaświatem. Masz jednak rację, tu dokonuje się oczyszczenie wszystkich tych, którzy są godni wejść do Światła.
– Czy zostanę oczyszczona ze swoich win? Czy będę mogła wejść do nieba?
– Nie będziesz oczyszczona. Nie ty – powiedział czule. – Za swojego ziemskiego życia popełniłaś wiele grzechów, lecz już wycierpiałaś za nie wystarczająco.
Wskazał na rzekę, gdzie ukazał się obraz dziewczyny cierpiącej na autyzm. Ten widok już na pierwszy rzut oka dawał do zrozumienia, ile owa osoba musiała wycierpieć w życiu. Była jeszcze młoda, powinna spędzać szczęśliwie czas z rówieśnikami. Powinna bawić się i żyć. Tymczasem była ona niewinnie uwięziona we własnym umyśle.
– Tak... – zasmuciła się, widząc obraz swojego życia.
– Już nie musisz się tym martwić – uspokoił ją. – Spójrz na siebie teraz. Przejrzyj się w rzece. Jesteś piękna. Tacy jak ty nie muszą się oczyszczać. Teraz możesz iść do Światła...
Gdy to powiedział, na jej twarzy pojawiło się ogromne wzruszenie, a z oczu popłynęły nieśmiało łzy.
– Idź... Czekają już na ciebie.
– Dziękuję – powiedziała cicho Śmierci.
Delikatnie przeszła z łodzi na jasną stronę i wolno zaczęła iść w kierunku Światła. Nagle krzyknęła radośnie, odwracając się w kierunku Śmierci:
– Dzwony! Jakie piękne dzwony! – Patrzyła na Śmierć, słysząc dźwięki tysiąca dzwonów o różnych częstotliwościach.
Słyszała je wszystkie bardzo wyraźnie. Od wielkich dzwonów po małe dzwoneczki. Wszystkie biły na jej cześć. Był to dźwięk triumfu i radości. Dziewczyna ogromnie zachwyciła się tymi dźwiękami i pobiegła z radosnym śmiechem, zatapiając się w blasku Światła.
Śmierć uronił łzę na ten widok. Zazdrość. Tak wiele razy już widział sprawiedliwego człowieka zachwycającego się melodią dzwonów, których on sam nigdy nie słyszał. Był pewny, że jasna strona, po której nie wolno mu było kroczyć, była piękniejsza z każdym kolejnym postawionym krokiem w stronę Światła, a dźwięk dzwonów musiał być przecudowny. Zasmucił się nagle i swym długim paznokciem u ręki wyrył na łodzi napis. Gdy skończył, jego smutne usta wykrzywiły się jeszcze bardziej na znak wewnętrznego bólu. Potem odpłynął, słysząc dochodzące z mroku bezlitosne głosy.
Płynął dość długo, co jakiś czas patrząc na piękno jasnej strony, skąd dochodziło wielkie Światło. Dopłynął do miejsca, w którym z martwej ziemi wyrastało szkaradne drzewo. Była to jabłoń znajdująca się po jasnej stronie. Drzewo było kilka kroków od rzeki i wyglądało odrażająco. Łyse konary złowieszczo pięły się w górę, korzenie wystawały nad ziemię, sprawiając wrażenie, że zatruwają otaczającą je trawę. Całe drzewo wyglądało na martwe. Dlaczego tak szkaradne drzewo rosło wśród boskiego piękna? Śmierć znał odpowiedź. Wysiadł ze swej łodzi i podszedł do rośliny. Było to jedyne miejsce po jasnej stronie rzeki, w którym mógł przebywać. Stanął pod drzewem, spojrzał na nie i wybuchł płaczem. Płakał żałośnie, ze zmęczenia i bólu. Upadł bezwładnie na kolana i objął mocno roślinę swymi szpetnymi rękoma. Płakał i krzyczał, a na rzece kołysała się delikatnie jego niewielka łódka, która przykuwała uwagę swoją nazwą: „Nadzieja”.Gdy naga ziemia została pokryta wodami i roślinami, Bóg zebrał swych Aniołów. Pokazał im, jak z piasku tworzy kolejne życia. Tak oto powstały zwierzęta różnego gatunku. Jednym dał panowanie nad morzami i oceanami, innym pozwolił latać w przestworzach. Aniołowie radowali się na widok nowego życia, lecz zostały jeszcze stworzenia, które nie umiały ani pływać, ani latać. Jeden z Aniołów zadał Bogu pytanie:
– Ojcze, czy pozwolisz pozostałym stworzeniom panować na lądzie?
Bóg uśmiechnął się do Anioła i skierował swoje słowa do wszystkich:
– Moje dzieci. Niedługo powstanie nowe życie i właśnie to życie będzie władało ziemią. Owo życie będzie stworzone na nasze podobieństwo i będzie chodzić po lądzie, pływać po wodach, a z czasem wzbije się w powietrze. Temu właśnie życiu dam panowanie nad ziemią i wszystkimi zwierzętami.
Żółte światło
Śmierć wpatrywał się w kolejną osobę, która wkraczała w Światło przy dźwiękach triumfalnie bijących dzwonów. Czuł zazdrość, że nie może ich usłyszeć. Gdy odchodzący człowiek zatopił się w niewyobrażalnie pięknym Świetle, on odpłynął w „Nadziei”, odpychając się od dna rzeki długim kijem.
Jak zwykle pogrążony w milczeniu mknął wolno przed siebie. Tym razem nie było nikogo widać w cienistej otchłani znajdującej się po przeciwnej stronie rzeki. Mimo to Śmierć usłyszał stamtąd pojedynczy głos:
– Chciałbyś je usłyszeć?
– Czego chcesz ode mnie? – zapytał niewzruszony.
– Słyszałem, jak rozmawiałeś z Nim niedawno – mówił wolno tajemniczy głos. – Czyżby tak bardzo ci zależało na tym Świetle?
– Odejdź. – Gdy to powiedział, głos z ciemności zaczął się śmiać. – Nie chcę z wami rozmawiać.
– Chodź do nas, bracie – powtarzało kilka głosów naraz. – Chodź do nas...
– Nie.
– Jesteś głupcem, bracie – powtarzał mroczny głos. – Jesteś tak głupi i naiwny jak oni. Jesteś jak ten marny proch zwany ludzkością!
Otoczyły go śmiechy i szydercze słowa, lecz on nie zwracał na nie uwagi. W tym momencie Śmierć dostrzegł w krystalicznym odbiciu rzeki kobietę. Patrzył na nią z niezadowoleniem i obserwował, jak w swoim małym ciasnym samochodzie boryka się z ulicznymi korkami.
***
Ulice miast jak co dzień tętniły życiem, szczególnie w godzinach szczytu. Ludzie śpieszyli się do domów zmęczeni ciężkim dniem w pracy. Krajobraz wypełniał szum rozmów, a samochody trąbiły niespokojnie, wyczekując zmiany świateł.
Na takiej właśnie ulicy w jednym z większych miast Belgii siedziała w swojej czerwonej corsie pewna kobieta. Urody mogła pozazdrościć jej niejedna Belgijka, w przeciwieństwie do manier. Klęła na kierowców przed sobą i sporadycznie wychylała głowę przez otwartą szybę, aby dosadnie powiedzieć im, co o nich myśli. Nazywała się Sarah, a powodem jej nerwów, jak większości kierowców, było spóźnienie. Śpieszyła się, by odebrać swoje dziecko z przedszkola. Wiedziała, że o tej porze większość zakładów, biur, a w szczególności szkół powinna być już zamknięta.
Natomiast w pewnym przedszkolu zostało jeszcze jedno dziecko, które czekało na mamę. Był to chłopiec o imieniu David. Czekał na nią z niecierpliwością. Bawił się swoim ulubionym wozem strażackim, ale samotna zabawa nigdy nie była dla niego satysfakcjonująca. Rozejrzał się po pustej klasie i spojrzał w kierunku wychowawczyni niemogącej opuścić sali, dopóki ostatnie dziecko nie zostanie odebrane przez rodzica.
– Czy moja mama niedługo po mnie przyjdzie, panno Gilbee? – zapytał znudzony chłopiec.
– Jestem pewna, że twoja mamusia zaraz tu będzie.
W tym momencie niczym tornado wpadła na salę Sarah. Popatrzyła przepraszająco na pannę Gilbee i uklękła przy synu.
– Już jestem, kochanie. – Przytuliła mocno chłopca. – Przepraszam, że tak długo musiałeś na mnie czekać.
– Mamusiu! – ucieszył się David. – Dziś byliśmy z klasą w zoo. Widziałem słonia i żyrafę...
– Dobrze, słoneczko… – Sarah przerwała potok słów, zauważając grymas na twarzy panny Gilbee. – Opowiesz mi wszystko w domu, dobrze?
– Pani Flour? – odezwała się wychowawczyni. – Czy mogłybyśmy porozmawiać?
– Tak… Oczywiście... – Spojrzała na Davida. – Idź, kochanie, i poczekaj na mnie na korytarzu. Zaraz do ciebie przyjdę.
Chłopiec wziął swoją teczkę, po czym wybiegł na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Panna Gilbee z uśmiechem na twarzy pomachała chłopcu i zaraz zwróciła się do jego matki z wyraźną irytacją w głosie.
– Pani Flour! – zaczęła, patrząc groźnie na zawstydzoną kobietę. – Wie pani, który to już raz się spóźniła, od kiedy zaczął się rok szkolny?
– Wiem, ja po prostu… – zaczęła tłumaczyć się Sarah.
– Dziewiętnasty raz! – przerwała jej. – Niedługo już listopad. Minęły zaledwie dwa miesiące, a pani spóźniła się już dziewiętnasty raz!
– Bardzo mi przykro... To… To nie moja wina, mam dużo pracy i nie jest mi łatwo…
– Czy aby praca nie jest dla pani ważniejsza od własnego dziecka? – Wychowawczyni wiedziała, że często jedyną możliwością wyegzekwowania od rodziców punktualności jest uderzenie w ich najczulszy punkt – honor. – Wiem, gdzie pani pracuje i co robi. Gdyby pani nie brała dodatkowej pracy po godzinach, to jestem pewna, że zdążyłaby pani bez problemu odebrać swojego syna razem z innymi rodzicami.
– Przepraszam, panno Gilbee. Obiecuję, że coś z tym zrobię.
– Mam taką nadzieję! Ja też mam swoje życie prywatne i chciałabym wracać do domu o normalnej godzinie. Nie potrzebuję dodatkowej pracy. Za mój nadmiar czasu nikt mi nie zapłaci!
Sarah Flour wyszła z przedszkola razem ze swoim synkiem, po czym oboje wsiedli do samochodu. Od momentu, w którym zamknęła za sobą drzwi klasy, chłopiec zaczął opowiadać o niesamowitym dniu spędzonym w zoo. Opowiadał podekscytowany, jakie widział przedziwne zwierzęta i jak inne dzieci reagowały na ich widok. Mówił z taką radością w głosie i tak szybko, jakby miał tylko moment, żeby powiedzieć każdy szczegół.
Mama uśmiechała się do niego, udając, że go słucha, jednak była pogrążona w swoich myślach. Przejmowała się tym, co usłyszała od wychowawczyni, ale nie to było jej głównym zmartwieniem. Przejmowała się swoją złą sytuacją finansową. Wciąż brakowało pieniędzy na opłaty, w lodówce było prawie pusto, a trzeba przecież kupić nową pralkę, bo stara się zepsuła. Jej dawne szczęśliwe życie zmieniało się na gorsze z dnia na dzień, od kiedy zaszła w ciążę. Kochała kiedyś mężczyznę, ojca Davida. Porzucił ją na wieść o mającym się narodzić dziecku, a ponieważ była imigrantką, nie miała w Brukseli żadnej rodziny, do której mogłaby się zwrócić o pomoc. Sama musiała wychowywać swojego synka, opłacać nianię, robić zakupy i przede wszystkim zarabiać na życie. Nic nie przychodziło jej łatwo. Znalazła pracę w pewnym biurowcu jako sekretarka. Mimo, iż wykonywała więcej pracy, niż powinna, to ostatnio zostawała dodatkowo po godzinach. Wszystko po to, by dostać awans niewątpliwie szykujący się dla kogoś z pracowników firmy. Sarah miała ogromną nadzieję, że będzie to właśnie ona. Uważała, że wyższe stanowisko i lepsze wynagrodzenie znacznie polepszą jej sytuację. Lżejsza praca i większy przychód miesięczny to było to, czego potrzebowała. Uważała, że dzięki temu jej życie stanie się łatwiejsze. Dlatego po powrocie do domu zatapiała się w książkach i gazetach radzących, jak osiągnąć sukces. Davidowi czasem było smutno z tego powodu. Przyzwyczaił się do codziennych obiadów – dań błyskawicznych, które wystarczyło albo zalać wrzątkiem, albo podgrzać w mikrofalówce. Ponieważ mieszkali w centrum i było daleko do placu zabaw, jego dzieciństwo ograniczało się do samotnych zabaw w domu. Przestrzegał zasad mamy, kiedy ta zajęta była pracami domowymi lub czytaniem książek opisujących, jak zarabiać dużo pieniędzy. Musiało być cicho, kiedy oglądał kreskówki w telewizji lub kiedy się bawił. Kilka razy prosił mamę, aby ta się z nim pobawiła, ale z czasem przestał o tym myśleć, bo ona zawsze była zła, gdy ją o coś pytał, kiedy była już zajęta. Nie chciał, aby była zła, dlatego mimo głodu czasem nawet nie pytał o kolację, kiedy mama zapominała mu ją przygotować. Po prostu siadał w kuchni przy stole w takim miejscu, w którym mama mogłaby go dostrzec z pokoju. Czasem go zauważyła, a czasem nie. Zdarzało się, że zasypiała przy swojej pracy, a to z kolei był znak dla chłopca, że już nie dostanie jedzenia. Wyciągał z szafy koc, okrywał mamę i sam kładł się spać. Często robiło mu się smutno z powodu samotności, wtedy szedł bezszelestnie do pokoju mamy i patrzył na nią. Potrafił obserwować ją godzinami. Była od niego kilka kroków, a mimo to czuł do niej ogromną tęsknotę. Przez sześć dni w tygodniu zawsze czekał na ten jeden – niedzielę. Tylko w niedzielę po mszy chodzili razem do parku, w którym zapominało się o smutnym minionym tygodniu. Byli wtedy razem, tylko oni, matka i syn. Jednak nawet w te cudowne niedziele, gdy tylko wracali do domu, dzień wyglądał tak samo jak każdy inny. Własny dom był dla nich obojga pewnego rodzaju więzieniem.
Sarah wzięła sobie do serca słowa panny Gilbee, które przyniosły rezultat, ale tylko na kilka najbliższych tygodni. Z czasem znów wszystko było jak dawniej – młoda matka spóźniała się po Davida. Panna Gilbee poddała się, zrezygnowała z ciągłego napominania kobiety, nie widziała już sensu tłumaczenia jej w kółko tego samego. Witała ją lodowatym spojrzeniem, gdy ta przychodziła po syna.
Sarah wiedziała, że robi źle, i starała się, jak tylko mogła, pogodzić obowiązki w pracy z punktualnym odbiorem Davida. Niestety, chęć zdobycia awansu okazała się silniejsza. Czasem przepłakiwała noce z tego powodu, wmawiając sobie, że jest złą matką. Dręczyły ją myśli o braku czasu dla Davida, a przecież tak bardzo go kochała. Marzyła także o tym, aby kogoś poznać, zaznać miłości u boku mężczyzny, ale jak mogła to osiągnąć, jeżeli nawet nie miała czasu dla własnego syna? Wszystkie myśli skupiały się na jednym – pieniądzach. Tłumaczyła sobie, że gdy będzie zarabiała więcej, będzie miała więcej czasu, a więcej czasu znaczy lepsze życie. Za każdym razem, gdy kładła się spać i wstawała rano, powtarzała sobie: „Jeszcze tylko trochę”.
Pierwszego lutego miało zostać ogłoszone w firmie, któremu z pracowników należy się wyższe stanowisko. Nieoficjalnie wiadomo było, że to właśnie Sarah awansuje, bo tylko ona pracowała tak ciężko, aby osiągnąć ten cel. Na prośbę swojego szefa zgodziła się zostać dłużej w pracy po raz kolejny, ostatni. Obiecała samej sobie, że to już naprawdę ostatni raz. Po dodatkowej godzinie czym prędzej ruszyła do swego samochodu. Była bardzo nerwowa, nie umiejąc choć na chwilę porzucić myśli o jutrzejszym awansie. Jechała w kierunku przedszkola, mając przed oczami ten decydujący moment. Była tak zamyślona, iż dojeżdżając do skrzyżowania, w ostatniej chwili zauważyła zielone światło zmieniające się na żółte. Przestraszyła się i w ułamku sekundy postanowiła przyśpieszyć. Jej prawa noga przydusiła pedał gazu. Przejechała szybko przez ruchliwe skrzyżowanie. Usłyszała za sobą pisk opon i zderzenie samochodów. Zamarła, gdyż uświadomiła sobie, że z własnej winy spowodowała wypadek. Ze strachu nawet nie spojrzała w lusterko, by sprawdzić, jakie szkody wyrządziła. Mocniej przydusiła gaz i tchórzliwie uciekła z miejsca zdarzenia. Usprawiedliwiała żałośnie samą siebie, że przecież musi odebrać synka z przedszkola, i wmawiała sobie, że to z pewnością nie było nic poważnego. Dojechała na parking przed budynkiem i wbiegła do środka. Zobaczyła, jak David koloruje obrazki. Uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła ręce, aby go uściskać. On spojrzał w jej kierunku, a następnie zwrócił się do panny Gilbee wyglądającej przez okno:
– Jak pani myśli, panno Gilbee – pytał znudzony – kiedy przyjedzie moja mama?
– Jestem pewna, skarbie, że już niedługo – odpowiedziała, odwracając się do niego.
– Kochanie, przecież jestem tu… – Sarah patrzyła na syna zdezorientowana. – David, co się stało? Czy to jakaś gra?
– Sarah! – rozległ się zimny głos w holu. – Chodź, Sarah. Już na nas czas.
Sarah odwróciła się i ujrzała go. Ujrzała Śmierć – wychudzonego mężczyznę w czerni z wykrzywioną bladą twarzą, po części zasłoniętą kapturem. Mężczyzna przeszedł wolnym krokiem przez szkolny hol w kierunku drzwi wyjściowych i dał Sarah znak ręką, aby ta poszła za nim. Kobieta nie wiedziała, co się dzieje, była wystraszona, ale niepewnie poszła, oglądając się kilka razy za siebie, licząc, że David za nią pobiegnie. Wyszła z budynku. Gdy przeszła przez główne drzwi, nie znalazła się na parkingu przed szkołą, jak się spodziewała, ale była na skrzyżowaniu, na którym spowodowała wcześniej wypadek. To, co tam ujrzała, zszokowało ją tak bardzo, iż upadła na kolana, nie mogąc uwierzyć w to, co widziała. Zaniemówiła, a z oczu mimowolnie popłynęły jej łzy. Ujrzała swój własny samochód, rozbity, a w nim samą siebie – martwą. Samochód, który się zderzył z jej pojazdem, był równie zniszczony, ale mężczyzna za kierownicą, choć nieprzytomny, wciąż żył. Wszędzie walały się odłamki szkła i krew. Całemu temu makabrycznemu obrazowi towarzyszyło grono gapiów. Zaciekawieni ludzie stali, patrzyli i dyskutowali bezsensownie o winowajcy całego zdarzenia. Ludzi było wielu, ale nikt nie podszedł, by sprawdzić stan zdrowia poszkodowanych. Od razu uznano oboje za martwych.
Sarah zaczęła krzyczeć. Nie mogła uwierzyć, że patrzące pustym spojrzeniem ciało w samochodzie to ona. Łzy zalały jej twarz. Co się stanie z Davidem? Przecież ma tylko ją!
– Niestety... – usłyszała głos Śmierci za sobą. – To prawda. Nie żyjesz. Przyszedłem cię stąd zabrać. Pójdziesz ze mną. – Śmierć już nie pamiętał, ile razy w swojej służbie powtórzył te same zwroty.
– Nie, to niemożliwe… – łkała cicho, po czym wrzasnęła z nienawiścią: – Nigdzie z tobą nie idę!
– Tak bardzo śpieszyłaś się z naprawianiem własnego życia, że doprowadziłaś do jego destrukcji – mówił do niej spokojnie.
Skierował wzrok na zniszczone samochody i pomyślał, że ludzie za każdym razem dostrzegają brak czasu, a są ślepi, gdy go bezsensownie marnują.
Chwycił kobietę za ramię i w następnej sekundzie oboje zniknęli z ulicy i pojawili się w Zaświecie.
Śmierć wyciągnął z rękawa papier i rzucił jak nic niewarty kawałek śmiecia przed wciąż klęczącą kobietę. Podniosła go i przeczytała następującą treść:
„Zważywszy na pracowitość i zaangażowanie w pracę, szefostwo naszego biura pragnie awansować panią Sarah Flour na stanowisko młodszego referenta do spraw administracyjnych. Serdecznie gratulujemy i życzymy dalszych sukcesów”.
– Nie… Nie rozumiem… – oniemiała Sarah.
– Szefostwo biura, w którym pracowałaś, miało odczytać jutro oficjalnie tę wiadomość. Wywalczyłaś to, o co się tak długo starałaś.
– Jakie to ma teraz znaczenie!? – krzyczała w amoku. Gwałtownie podarła papier na małe kawałeczki. – Nie chcę tego! Ja chcę żyć! Sprowadź mnie do życia, do mojego syna!
– Nie mam takiej mocy – powiedział, nawet na nią nie patrząc. Podniósł ją jedną ręką i postawił po jasnej stronie. – Ponieważ byłaś dobrym człowiekiem, zasłużyłaś, by iść do Światła.
– Nie! Nie chcę tam iść! Ja chcę do mojego syna! Ja chcę do Davida!
Śmierć, ignorując jej krzyk, odbił się długim kijem od dna rzeki i popłynął przed siebie. Gdy był już w sporej odległości od dziewczyny, odwrócił się w jej kierunku. Patrząc na jej żal, powiedział cicho sam do siebie:
– Będziesz długo cierpiała za błędy, których się dopuściłaś. Żałosny będzie twój ból i płacz, ale z czasem wybaczysz sama sobie, usłyszysz dźwięk dzwonów i pójdziesz do Światła. Teraz natomiast będziesz cierpieć... Tak będzie wyglądało twoje oczyszczenie.
Po tych słowach po jego policzku popłynęła łza. Cierpiał z jakiegoś powodu i nie był to żal, jaki budziła wrzeszcząca kobieta. Skrywał w swoim wnętrzu ból, swoją tajemnicę. W tym głębokim smutku odpłynął daleko, po kolejną duszę.