- W empik go
Macocha: powieść - ebook
Macocha: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 273 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść przez
Paulinę i L. Wilkońską.
Kto pod kim dół kopie sam weń wpadnie, a kto rozrzuca płot, wąż go ukąsi.
Ecclesia. R. X.
WARSZAWA.
DRUK. K. KOWALEWSKIEGO, ULICA KRÓLEWSKA, N. 1066 k.
1868.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ, Âàðøàâà, 7 Iþíя 1868 года.
wóch panów, obadwaj w latach średnich, i chłopczyk ozternastoletni, szli zwolna cienistym chodnikiem Ziemiiiskicgo ogrodu.
Było to w czerwcu. Słońce ku zachodowi iuż się zniżało.
Gdy panowie doszli ua koniec ogrodu, 2kąd b)ło wyjście na pole, chłopczyk przyskoczył do starszego z nich ujął go za rękę, i prosił:
– Panie profesorze! chodźmy trochę w pole, tak tam miło i powietrze tak świeże!
– Możnaby – odrzekł profesor Godliński – tyko że to już nieco zapóźno – spojrzał się na zegarek: trzy kwan-dranse na siódmą.
– To jeszcze dość rychło. Mej panie profesorze!
– A nie spóźnimyż się na herbatę? Panna Miłoszyń-ska pogniewałaby się na nas, bo i tak dziś jakoś nie w zbyt różannym jest humorze. Panie Wajwrowicz, cóż powiesz: czy można się na dalszą pokusić przechadzkę.
– Myślę, że można ryzykować odrzekł drugi powietrze pól, to jakby balsam, zwłaszcza też dla nas mieszczuchów. Człek przecież i wyprostuje się trochę, bo siedzieć tak dwie godziny przy fortepianie, gdy przed obiadem siedziało się cztery, to i krzyż stwardnieje, i rozruszać się potrzeba.
– Ha, to idźmyż, czyniąc zadość prośbom Leonka i chęciom własnym, a potem stawmy się mężnie kwaśnej mince naszej pani.
– Przeprosimy, ukorzymy się! wymówił Wajwrowicz, i pierwszy rów przeskoczył.
– Pan Wajwrowicz powie grzeczne słówko a pan profesor co pochwali, to i zaraz będzie dobrze – wtrącił Leonek.
– Ejżem paniczu! pogroził mu Uodliński.
– To., bo., no.… – jąkał się zarumieniony chłopczyna.
– No, no, już dobrze. Ale proszę trzymać język na wodzy. A teraz możesz sobie acan poskakać trochę – i zaledwie to wymówił, a już chłopczyk o kilkanaście od nich odskoczył kroków.
– Dlaczego też panna Miłoszyńska w takich dziś kwaśnych sosach? zagadał nauczyciel muzyki.
– A może pan Wajwrowicz nie był dość nadskakujący.
– Moje nadskoki podobno nie tak bardzo są pożądane.
– Hm! hm! – odchrząknął profesor – niemożna wiedzieć. Zrestą wszystkę kobiety to lubią. Jesteś kawalerem, i przecie pokaźnym wcale. Smal więc cholewki!
– Możeby to nawet i próżna była praca, niewdzięczna – uśmiechnął się Wajwrowicz – nienagrodzona. Znasz profesorze włoskie przysłowie:
„A8qcttare, e non venire, Stare in letto; e non dormire, Servire, e non graire, Sone cose da morire”.
– Któżby nie doświadczał wielkiej prawdy, ktorą zawiera. Hm, hm! A kiedyż pan Wszemborski ma wrócić?
– Podobno że już wczoraj był spodziewany.
– Aha!… Już przeszło półtora tygodnia jak wyjechał.
– Podobno dni dziesięć, jak mówiła panna Miłoszyńska.
– Pojechał do Raciąża.
– Do państwa Dalewskich.
– A w ostatnich miesiącach coś więcej wyjeżdżał i zawsze o Raciąż zawadził.
– To jest dawna przyjaźń, jak mi mówiono.
– A tak! Tak jest
– Ile to już lat, jak pani Wszemborska umarła?
– Cztery minęły.
– Miła to była kobieta?
– Nadzwyczaj przyjemna i zacna, lecz słabowita i nerwowa.
– A panna Miłoszyńska, jakżeż dawno jest już tutaj guwernantką.
– Za życia nieboszczki była dwa lata.
– A zatem sześć. I te panie zostawały zawsze w zupełnej z sobą harmonii?
– W" jak najzupełniejszej. Pani Wszemborska była osobą łagodną bardzo, dobrowolną, czułą, uznawała że panna Miłoszyńska umie uczyć panienki.
– Więc jej ulegała.
– Bo też i guwernantka potrafiła ją sobie pozyskać..,
– Uch, ona jest ze wszechmiar zręczną i umiejętną.
– Potrzeba jej także oddać sprawiedliwość, ze w chorobie pani Wszemborskiej, doglądała ją z pieczołowitością niezaprzeczoną, czem sobie przychylność całej zjednała rodziny.
– I pan Wszemborski nawykł do niej, i nie razi go swoją duma?
– Nie zważa na to wcale! Panienki przywiązały się do niej, i jako dobry ojciec bardzo to uwzględnia uznaje zarazem, że ona dobrą jest nauczycielką.
– Osoba wykształcona.
– O i pedagogiczuie nawet. A co hm! hm! panie Wuj-wrowicz kochany – zażartował profesor – jakież twoje dla niej afekta?
– Wielki mam respekt i kłaniam uniżenie.
– To znaczy tyle, co: ja jej nie chcę, ty ją weź! zaśmiał się profesor – tylko, że to ja mam żonę, niestety. Była jednakże chwila, gdzie mnie się zdawało, że ciebie zadziergnęła troche.
– Gdym ją widział raz pierwszy i drugi, pociągnęła ranie trochę, lecz później zraziła swoją duma, jako kobieta niedościgłej wyższości, w obec której inne pyłem są tylko, wymówił z przedrzeźnianiem Wajwrowicz.
– Dobrze jednakże uczy panienki.
– Ale czy ich serca pokieruje dobrze.
– Tam matka pierwszy grunt położyła, a czuwa nad niemi ojciec.
– Matka od lat czterech w grobie. Felicja miała lat dziesięć, a Kazia sześć, gdy je odumarła. Co zaś do ojca, to i najlepszy, najtroskliwszy, nigdy tyle na moralną stronę wpłynąć nie potrafi.
.–- Zdaje mi się, że ona prowadzi je dobrze, są skromne, naturalne, przywiązane do ojca, i kochają się nawzajem bardzo. Felcia już podrasta, a może to i szczęśliwie dla nich, że panna Miłoszyńska tą podnioslością swoją, pozostawia je w ich własnej wyobraźni, niższemi małemi.
– Mamemi puchami tylko! zaśmiał się Wajwrowicz. To są ładne istotki i powabne bardzo.
– Felicja jest śliczna, i Kazia ładuą będzie bardzo. Matka miała wiele wdzięku, a pan Wszemborski jest bardzo przystojnym mężczyzną.
– To prawda, i młodzieńczo niemal wygląda, pomimo swoich lat czterdziestu dwóch, czy trzech.
W tej chwili chłopczyna nadbiegł, pokazując bukiecik z polnych kwiatów, które dla kuzynek był uzbierał.
– Najwięcej bratków, wymówił, bo Kazia lubi je bardzo, a kwiatki to ładniuteńkie.
– Panowie szli miedzą dalej, pomiędzy łanami zielonego żyta. Chłopczyk skacząc, raz po raz schylił się, to po wonną macierzankę, to po barwiącą nizkie trawy stokroć.
W salonie obszernego dworu, zkąd drzwi oszklone wychodziły na ogród, już poczyniono do herbaty przybory.
Panna Miłoszyńska siedziała pod wystawą z płóciennym daszkiem, przed którą kwitnące rozpościerały się klomby i trzymała Książkę w ręku, lecz nie czytała, wysełając wźrok zamyślony w przestrzeń powietrzną. Była to osoba najmniej trzydziestoletnia, ale nie wyglądająca na tyle. Wysoka, dość dobrej tuszy, figury dobrćj, przystojna – miała coś nakazującego w całej postawie. Twarz jej była dość pospolita, śniada, z czerstwym rumieńcem, usta pełne, duże, nos nieco gruby, oczy małe, szare, lecz bystre i przenikliwe, zęby zdrowe – a włosy niemal czarne i w wielkićj obfitości. Miała na sobie bluzkę z białego batystu; haftowaną i koronkami naszytą; spódnicę z niebieskiego muślinku, szeroką bardzo; na szyi wstążkę pąsową, spiętą złotą broszą; złote kolczyki do garnituru, i takąż strzałę we włosach. Największym jej wdziękiem była ręka kształtna, bielutka, wypieszczona, a połyskiwało na niej kilka pięknych pierścionków.
Naprzeciw, na ławeczce, śliczne siedziało dziewczątko; czternastoletnia Felicja – wystrzelona w górę, szczuplutka, kształtna; twarzyczka mlecznobiała, przy lekkim róży odcieniu, ślicznych była rysów! nosek jakby wyrzeźbiony pod cyrklem, usta małe rumiane; zęby jak perełki, a wielkie oczy, istne bławatki, w podłużnej oprawie. Opuszczone zwoje złotawego włosa, niby aureolą wdzięczne otaczały oblicze. Biała sukienka, podnosiła anielski urok jej urody. Trzymała także książkę w ręku i, jak się zdawało, z zajęciem czytała.
Drugie dziewczątko – dziesięcioletnia Kazia, pomiędzy kwiatami skakała. Była do siostry podobna, ale śniadsza, i włosy miała ciemniejsze. Lica starszej panienki
2
poważniejszy przysłaniał wyraz–jeżeli nie smętny, Kazia była zawsze uśmiechniętą. W tej chwili nadchodził służący z torbą pocztową.
– Szymon wrócił z poczty! zawołała dziewczynka, i skacząc nadbiegła.
Panna Miłoszyńska spojrzała. Dobyła kluczyk z kieszonki, otworzyła torbę i wyjęła gazety i listy.
– List od ojca waszego, wymówiła, i mocniejszy rumieniec na jej wystąpił lica.
Felicja się podniosła i zróżowiała także, Kazia pozostała w miejscu.
Guwernantka list otworzyła, drżącą niby ręką; były dwa arkuszyki złożone. Jeden zatrzymała w ręku–drugi czytać poczęła – i pobladła nagle.
– A biedne, biedne dzieci!–zawołała, ściskając welin konwusylnie w ręku.
– O mej Boże, co to? Felicja załamała ręce, pobladła, i ugięły się pod nią kolana.
– Co, co?… cóż tatkor – pytała Kazia ze łzami w oczach.
– Ach! – panna Miłoszyńska ręką zacisnęła oczy – wasz ojciec… żeni się…. biedne sieroty.
Felicja rzuciła się na krzesło – splotła dłonie – pokraśniała nagle – i wielkie rozwarła oczy, tą przerażona nowiną.
– Kiedy ojciec zdrów tylko! – i Kazia główką kiwnęła.
– Biedne, biedne dzieci!… Kaziu ty nie rozumiesz, ty nie wiesz…. ty nie znasz niedoli całej!
– Ależ ja rozumiem, całym bólem rozumiem! – zawołała Felicja, rzucając się w objęcie nauczycielki swojej i głośno zapłakała.
Ujęły się obiedwie w uścisku płacząc, Kazia patrzała się na nie zamyślona i smutna.
Panna Miłoszyńska następnie i ją przycisnęła do serca i nad nią równie popłakała.
– Ach, lecz zapomniałam – zawołała – jest przecie i do was list od ojca; Do moich córek – i drugi oddała im arkuszyk.
– Mnie pan Wszemborski donosi tylko: że się zaręczy! z panną Zofja Siemianowską z Podlesia.
Felicja rozwinęła arkuszyk – ręka jej drzała – i pobladła znowu.
Ojciec czule przemawiając do swoich "kochanych dzieweczek, donosił im toż samo, dodając: że panna Zofja Siemianowska jest osobą pełną najpiękniejszych przymiotów duszy i serca, i że w niej kochającą i troskliwą znajdą matkę.
– Kochającą matkę! – powtórzyła guwernantka nie bez ironii – tak mówią o każdej, i każda wielkie ma przymioty. Zwykła to piosenka.
– A może tak jest na prawdę – ozwała się Kazia – bo przecież,., ojciec poznaćby się umiał,
– O moja marno! marno! marno! – jękła Felicja, załamując ręce, blada, złamana – matko droga i ciebiei nam teraz ma jakaś obca zastąpić!
– Obca, zupełnie obca! – pochwyciła panna Miło-szyńska – młoda zapewne, piękna i pełna pretensji chodzi jej tylko o majątek i stanowisko pani Wszem borskiej, która ojca waszego za nos będzie wodziła, unieszczęśliwi go… was sponiewiera… i tutaj, w miejscu ukochanej matki waszej nigdy niezapomnianej, wszechwładną rozpostrze się panią! A wtedy i ja tutaj będę zbyteczną i pożegnam was.
– Och, Boże, nigdy, nigdy! – zawołała Felicja, rzucając się ku niej. I Kazia objęła ją rękoma.
– Jeżeli względem mnie zechce być panią, to tego nie zniosę, bo nikt jeszcze lekceważyć mną nie śmiał, i wtedy..
– Byłoby to ostateczue dla nas nieszczęście – sieroctwo! zawołała Felicja, załamując dłonie.
– Pani zawsze musisz być z nami prosiła Kazia.
– Nie opuścisz nas! – dodała starsza siostrzyczka.
– Ą może będzie i dobrą – wtrąciła znowu Kazia głosem płaczliwym.
– Byłaś zbyt wielkiem dzieckiem, gdy matka wasia umarła, moja Kaziu najdroższa i nie umiesz poznać się natem, źe to zupełnie obca osoba ma ją teraz zastąpić – i nauczycielka przycisnęła dziewczątko do piersi, które rozpłakało się rzewnie. I tylko płacz tłumiony słyszano.
– Uspokejcie się moje aniołki – odezwała się panna Miłoszyńska po dość długiej chwili, bo panowie na herbatkę nadejdą, potem ścisnęła obiedwie panienki i weszła do salonu. Wzięła trochę zimnej wody na batystową chu* steczkę i przyłożyła ją do oczów. Stanęła przed zwierciadłem, przygładziła włosy, strzepnęła szeroką spódnicę, i znowu pod wystawę wróciła.
Felicja siedziała ze wsparłem na dłoni czołem, zadumana i raz po raz ciche łzy ocierała, Kazia położyła główkę na jej kolanach, miała rączki złożone ale nie-płakała.
– Panna Miłoszyńska pocałowała jedne i drugą a potem do ogrodu wyszła, zmierzając ulicą, którą poszli panowie. Właśnie też wracali z przechadzki pośpieszyła więc na ich spotkanie.
– Och, panowie! wymówiła, stawając przed nimi i wypieszczone złożyła 'dłonie – chodźcie, proszę, i pomóżcie mi pocieszać moje panienki.
– Cóż się stało?
– Cóż zaszło? – zapytali jednocześnie obadwaj.
– Nic tak złego! – uśmiechnęła się, lecz to są dzieci, dziewczątka tkliwe. Otoż pan Wszemborski żeni się z panną Zofja Siemianowską, domówiła z wyrazem obojętności zupełnej.
– Aa! zawołał profesor.
– To prawdziwa nowina! – dodał Wajwrowicz.
– Wujaszek się żeni?! odezwał się Leonek.
– I cóż dziwnego, chłopczyku? musnęła go guwernantka wypieszczoną dłonią.
– A cóż mówią Felicja i Kazia?
– Płaczą.
– Ej! – i chłopczyk pobiegł naprzód do siostrzyczek-
– Panowie nie znacie przypadkiem panny Siemianow* kie?
– Nie, pani.
– Nigdym o niej nie słyszał.
– Mieszka ona w sąsiedztwie państwa Dalewskich, jak widzę z listu pana Wszemborskiego. Pisze on, że to jest osoba pełna najpiękniejszych przymiotów i że najlepszą będzie matką. I zapewne, ze musi być kobietą dystyngowaną, inaczej nie byłby na nią padł wybór ojca dwóch córeczek, ukochanych tyle. Panienki rozpłakały się rozpaczliwie, szczególniej Felicja. Była to scena rozczulająca… poniosła chusteczkę do oczów. Biedaczka zaczęła do zmarłej wołać matki… tak ją kochała! A to miękkie jest serduszko, Kazia nie tyle rozpacza, boć też to jeszcze dziecko!… Ale musiałam całej mojej użyć wymowy, by je nieco uspokoić. Wskazałam im przywiązanie ojca, szlachetność jego i prawość, rozum i męzką rozwagę, a zatem wybrał niewątpliwie kobietę uczuć podniosłych i wyższą pod każdym względem. Płaczą jednakże sierotki. Niechże się wypłaczą, a potem lżej im będzie: łzy ciężą sercu! Zostawiłam je same na chwilę, a teraz pośpieszę naprzód i uprzedzę, że panowie idziecie. Pomożecie mi pocieszyć biedaczki! skinęła im głową i wyprzedzając ku dworowi.
– A co? zwrócił się profesor do nauczyciela muzyki.
– Ha! zaśmiał się Wajwrowicz i ramionami ruszył.
– Decepcja!
– I rezygnacja ze stanowiska wyższości.
– Trochę niespodzianie.
– Lecz umiemy panować nad sobą.
– Otoż to jest podniosłość ducha. Teraz uderz panie!
– Dziękuję uniżenie.
– Par rancune przyjęłaby.
– Jestem zanadto poziomy, mały, niski, żartował Wajwrowicz.
Nadszedł "służący i poprosił ich na herbatę.
Felicja siedziała przy stole z pochyloną głową i zapłakana. Kazia patrzyła się ze współczuciem to na siostrę, to na pannę Miłoszyńska, która nie bez powabu houory przy herbacie czyniła. Leonek stał przy siostrzyczkach.
– Profesor przysiadł się do starsze'j panienki i pryci chłym do niej przemawiał głosem i pocieszał, a w tem pocieszaniu bardzo moralną dawał jej naukę. Felicja słuchała go w milczeniu.
Profesor dawnym był przyjacielem domu i zacnym człowiekim, a zatem miał prawo przemawiania do jej serca i rozsądku.
Po wieczerzy zajechał koczyk, który panów do miasta odwoził zwykle. Profesor raz w tydzień przybywał do-Ziernina, by panienkom wykład ad historyę, i zawsze z sobą Leonka przywoził, który był synem ciotecznej siostry pana Wszemborskiego „ a pensjonarzem jego. Nauczciely muzyki bywał trzy razy w tygodniu.
Leonek dziś poważniej, aniżeli zazwyczaj, siostrzyczki pożegnał.
Profesor coś tam jeszcze jednej i drugiej poszepnął, a potem i pannie Miłoszyńskiej kilka słów na osobności powiedział.
– Panie profesorze! wyprostowała się dumnie i podniosła czoło, cóż pan o mnie sądzisz? Czynię co moge i rozumiem jak czynid potrzeba. Było to może niewłaściwe postępowanie ze strony pana Wszemborskiego, że mnie już wcześniej o zamiarach swoich nie uprzedził, znad sam nie wiedział jak sobie począd. A byłabym panienki zwolna przysposobiła do tego co nastąpiło. Cios który spotkał je dzisiaj, nie byłby tak dotkliwym. Lecz stało się! Myślę że potrafię zranione złagodzić serca. Chodzi tu najwięcej o Felcię, bo Kazia dzieckiem jest jeszcze, a w tym wieku to i każda rana zabliźni się zaraz. Małostkową nie jestem, panie, wierzaj mi, umiem z godnością w każdym zast oso wać się razie.
Profesor się skłonił. Podała mu rękę z uśmiechem uprzejmym.
– Do widzenia za dwa dni! wymówiła żegnając nauczyciela muzyki. Bywaj zdrów, Leonku!
Ojechali. Felicja położyła się na kanapę, smutkiem swoim znużona. Kazia igrała z bukietem polnych kwiatków od Leonka.
– Wasz kuzynek, jakby w smutne ua przeczuciu, tak syrabolicznemi obdarzył was kwiatami, zaczęła panna Miłoszyńska przyglądając się bratkom.
– Jakto? – zapytała Felicja:
– Nie wiecie że bratki zowią się także macoszki Stief-miitterchen. Ot, patrzcie, jakie jest podanie o tym kwiatku: listek szeroki, sam jeden mający dwie zielone podpórki, to jest macocha, która wszechwładnie na dwóch rozsiadła się stołkach; obok niśj, a do niej podobne, z jednćj i drugiej strony, siedzi dwoje własnych jej dzieci, i każde swoje wyłączne ma krzesło; gdy oto pasierby: te dwa listki największe, jednobarwne, naprzeciw macochy będące, obadwa na jednym tylko mieszczą się stoiku, bo tak biedne owe bratki niesprawiedliwie wyposażyła macocha. Po francuzku kwiatek ten nazywa się pensee, a więc daje do myślenia. Napiszcie mi jutro wypracowanie o macosze i bratkach, Felciu masz ładne zadanie, opracuj je z myślą.
Felicja "podniosła się z kanapy, i skwapliwie jeden z większych pochwyciła bratków. Przypatrywała się listkom i westchnęła.
– Prawda, wymówiła, że kwiatek ten pobudza do myślenia, bo zkądżeż taki nierówny podział podpórek. Niesprawiedliwość to natury.
– Napiszesz mi jutro o tem. A wszakżeż i pan Zegiel jutro tu będzie, to go zapytaj, jak bratki zowią się po angielsku.
Pan Zegiel żył lat dwadzieścia za granicą, we Francji, w Anglji we Włoszech i nauczył sie dokładnie tych języków. Gdy powrócił do kraju znalazł posadę przy wielkiej cukrowni w okolicy Ziemina i uczył panienki angielskiego języka.
Nazajutrz przeto wielką co do bratków rzucono kwestją. Pan Zegiel wiedział tylko że bratki nazywają się po angielsku pansy i hearfs-ease. Pierwsze wzięte z francuzkiego zapewne, drugie znaczy dosłownie: swoboda serca, spokej, zadowoluienie.
– Alę czyjego serca? Macochy oczywiście! – wymówiła panna Miłoszyńska, boć nie biednych bratków.
Felicja wypracowanie śliczne zrobiła. Nic dotąd jeszcze według sądu panny Miłoszyńskiej, tak dobrze nie opracowała: była poetyczność, uczucie i język piękny. Dziewczynka w natchnieniu pisała, a zbolałe serce podawało myśli i wyrazy.
Guwernantka była nadzwyczaj zadowolona. Pieściła też osmucone dziewczątka, otulała je i na jedną nio odstąpiła ich chwilę.
– Nie opuścisz nas! – powtarzały panienki, nie opuścisz ni w złej ni w dobrej doli, inaczej żal by nas zabił!
– Pozostanę z wami, o ile będę mogła, odrzekła i poświęcę się dla was, aniołki moje. Ale, jeżeli mi ubliży, wtedy porzucę wszystko, na własną bacząc godność. Jestem urodzeniem jej równa, a zapewne wychowaniem i wykształceniem także, skrzywiła z ironją usta, czuję aż nadto wyższość własną w obec małości każdej i nie zniosłabym jej dumy, bo i ja dumna jestem! Herb nasz jest dumny, a ojciec mej był sędzią pokoju i tytuł miał jaśnie wielmożny. Przyznacie same, że ubliżyć sobie nie dozwolę. Pojmuję rozumem i z namaszczeniem każdą wielką ideę, rozumiem prawa ludzkości, równości w obec Boga i prawa, bynajmniej dumną na rodowość kastową nie jestem, lecz gdy mnie pychą swoją kto zrani, wtedy ją sobie przypomnę.
Panienki z pokorą ducha wysłuchały jej mowy, potem przytuliły się do niej i płakały.
W pierwszej zaraz nocy, skaleczona i wzburzona, napisała list do siostry, będącej za urzędnikiem w X, następującej osnowy.
„Uderzył nas cios niespodzianie: pan Wszemborski żeni się z jakąś panną Zofja Siemianowską z Podlesia blisko Raciąża. Panienki są w rozpaczy że aż kraje sie dusza.
Ś. p… pani Wszemborska czciła i kochała mnie, miała dla mnie uznanie, przeczuwałam jej jedyne pragnienie, bym została matką jej sierotek. Jam chorej nie odstępowała i czuwałam przy niej całe noce…
Dziewczątka mnie kochają – ubóstwiają niemal – a teraz obca ma być ich matką!… matką… och nie, ma-cochąl
Ze strony pana Wszemborskiego jest to czarna niewdzięczność – lekkomyślność młokosa, niedorzeczna, ubliżająca mu, i stawiająca go nisko bardzo. Człowiek w jego wieku, nie może i niepówinien zawierać związku małżeńskiego z szału namiętności, ale raczej opierać się na rozwadze i na szacunku dla kobiety wybranej… a jam tą kobietą być powinna! Wszakżeż o tem mówiłyśmy nieraz, uważając to niemal jako rzecz pewną.
Gdybym była tyle miała oględności i sama do niego wyrzekła: „Masz moją rękę, idźmy odtąd spólnie i nierozerwanie po drodze żywota, dzieląc wiernie każdą z sobą daię” byłabym od razu legalnie dopięła tego, co tam przez intrygi Dalewskich i kokieterją tej panny dokonanem zostało – bo pan Wszemborski jest słabym człowiekiem. Ale formy narzucone nam krępują szlachetną wolę niewiasty – a ja małą byłam o tyle, żem się z nich nie wyłamała.
Od śmierci nieboszczki, przez lat cztery, zastępowałam dziewczynkom matkę: matkę czulą, tioskliwą i byłam panią domu. Pan Wszemborski uznawał to, nadawał sankcją wszystkiemu, a dzisiaj strąca mnie z tych moich praw, uświęconych ofiarą i namaszczeniem.
Mogłabym była i po razy kilka pejść za mąż w tym czasie, bo nastręczały się partje, alem się chroniła, przez miłość dla sierocych dziewczątek. 1 dzisiaj nawet jestt tu jeden taki, co byłby bardzo szczęśliw}-, gdybym mu moją oddała rękę. Pan Wajwrowicz, nauczyciel muzyki, posiadający dwie kamienice w., szlachcic, jest tyra wielbicielem moim, człowiek przystojny, dość młody jeszcze i wykształcony. Ale serca zniewolić nie moge.