Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Macocha: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Macocha: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 273 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MA­CO­CHA.

Po­wieść przez

Pau­li­nę i L. Wil­koń­ską.

Kto pod kim dół ko­pie sam weń wpad­nie, a kto roz­rzu­ca płot, wąż go uką­si.

Ec­c­le­sia. R. X.

WAR­SZA­WA.

DRUK. K. KO­WA­LEW­SKIE­GO, ULI­CA KRÓ­LEW­SKA, N. 1066 k.

1868.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ, Âàðøàâà, 7 Iþíя 1868 года.

wóch pa­nów, oba­dwaj w la­tach śred­nich, i chłop­czyk ozter­na­sto­let­ni, szli zwol­na cie­ni­stym chod­ni­kiem Zie­miii­skic­go ogro­du.

Było to w czerw­cu. Słoń­ce ku za­cho­do­wi iuż się zni­ża­ło.

Gdy pa­no­wie do­szli ua ko­niec ogro­du, 2kąd b)ło wyj­ście na pole, chłop­czyk przy­sko­czył do star­sze­go z nich ujął go za rękę, i pro­sił:

– Pa­nie pro­fe­so­rze! chodź­my tro­chę w pole, tak tam miło i po­wie­trze tak świe­że!

– Moż­na­by – od­rzekł pro­fe­sor Go­dliń­ski – tyko że to już nie­co za­póź­no – spoj­rzał się na ze­ga­rek: trzy kwan-dran­se na siód­mą.

– To jesz­cze dość ry­chło. Mej pa­nie pro­fe­so­rze!

– A nie spóź­ni­myż się na her­ba­tę? Pan­na Mi­ło­szyń-ska po­gnie­wa­ła­by się na nas, bo i tak dziś ja­koś nie w zbyt ró­żan­nym jest hu­mo­rze. Pa­nie Wajw­ro­wicz, cóż po­wiesz: czy moż­na się na dal­szą po­ku­sić prze­chadz­kę.

– My­ślę, że moż­na ry­zy­ko­wać od­rzekł dru­gi po­wie­trze pól, to jak­by bal­sam, zwłasz­cza też dla nas miesz­czu­chów. Człek prze­cież i wy­pro­stu­je się tro­chę, bo sie­dzieć tak dwie go­dzi­ny przy for­te­pia­nie, gdy przed obia­dem sie­dzia­ło się czte­ry, to i krzyż stward­nie­je, i roz­ru­szać się po­trze­ba.

– Ha, to idź­myż, czy­niąc za­dość proś­bom Le­on­ka i chę­ciom wła­snym, a po­tem staw­my się męż­nie kwa­śnej min­ce na­szej pani.

– Prze­pro­si­my, uko­rzy­my się! wy­mó­wił Wajw­ro­wicz, i pierw­szy rów prze­sko­czył.

– Pan Wajw­ro­wicz po­wie grzecz­ne słów­ko a pan pro­fe­sor co po­chwa­li, to i za­raz bę­dzie do­brze – wtrą­cił Le­onek.

– Ej­żem pa­ni­czu! po­gro­ził mu Uodliń­ski.

– To., bo., no.… – ją­kał się za­ru­mie­nio­ny chłop­czy­na.

– No, no, już do­brze. Ale pro­szę trzy­mać ję­zyk na wo­dzy. A te­raz mo­żesz so­bie acan po­ska­kać tro­chę – i za­le­d­wie to wy­mó­wił, a już chłop­czyk o kil­ka­na­ście od nich od­sko­czył kro­ków.

– Dla­cze­go też pan­na Mi­ło­szyń­ska w ta­kich dziś kwa­śnych so­sach? za­ga­dał na­uczy­ciel mu­zy­ki.

– A może pan Wajw­ro­wicz nie był dość nad­ska­ku­ją­cy.

– Moje nad­sko­ki po­dob­no nie tak bar­dzo są po­żą­da­ne.

– Hm! hm! – od­chrząk­nął pro­fe­sor – nie­moż­na wie­dzieć. Zre­stą wszyst­kę ko­bie­ty to lu­bią. Je­steś ka­wa­le­rem, i prze­cie po­kaź­nym wca­le. Smal więc cho­lew­ki!

– Mo­że­by to na­wet i próż­na była pra­ca, nie­wdzięcz­na – uśmiech­nął się Wajw­ro­wicz – nie­na­gro­dzo­na. Znasz pro­fe­so­rze wło­skie przy­sło­wie:

„A8qct­ta­re, e non ve­ni­re, Sta­re in let­to; e non do­rmi­re, Se­rvi­re, e non gra­ire, Sone cose da mo­ri­re”.

– Któż­by nie do­świad­czał wiel­kiej praw­dy, kto­rą za­wie­ra. Hm, hm! A kie­dyż pan Wszem­bor­ski ma wró­cić?

– Po­dob­no że już wczo­raj był spo­dzie­wa­ny.

– Aha!… Już prze­szło pół­to­ra ty­go­dnia jak wy­je­chał.

– Po­dob­no dni dzie­sięć, jak mó­wi­ła pan­na Mi­ło­szyń­ska.

– Po­je­chał do Ra­cią­ża.

– Do pań­stwa Da­lew­skich.

– A w ostat­nich mie­sią­cach coś wię­cej wy­jeż­dżał i za­wsze o Ra­ciąż za­wa­dził.

– To jest daw­na przy­jaźń, jak mi mó­wio­no.

– A tak! Tak jest

– Ile to już lat, jak pani Wszem­bor­ska umar­ła?

– Czte­ry mi­nę­ły.

– Miła to była ko­bie­ta?

– Nad­zwy­czaj przy­jem­na i za­cna, lecz sła­bo­wi­ta i ner­wo­wa.

– A pan­na Mi­ło­szyń­ska, jak­żeż daw­no jest już tu­taj gu­wer­nant­ką.

– Za ży­cia nie­boszcz­ki była dwa lata.

– A za­tem sześć. I te pa­nie zo­sta­wa­ły za­wsze w zu­peł­nej z sobą har­mo­nii?

– W" jak naj­zu­peł­niej­szej. Pani Wszem­bor­ska była oso­bą ła­god­ną bar­dzo, do­bro­wol­ną, czu­łą, uzna­wa­ła że pan­na Mi­ło­szyń­ska umie uczyć pa­nien­ki.

– Więc jej ule­ga­ła.

– Bo też i gu­wer­nant­ka po­tra­fi­ła ją so­bie po­zy­skać..,

– Uch, ona jest ze wszech­miar zręcz­ną i umie­jęt­ną.

– Po­trze­ba jej tak­że od­dać spra­wie­dli­wość, ze w cho­ro­bie pani Wszem­bor­skiej, do­glą­da­ła ją z pie­czo­ło­wi­to­ścią nie­za­prze­czo­ną, czem so­bie przy­chyl­ność ca­łej zjed­na­ła ro­dzi­ny.

– I pan Wszem­bor­ski na­wykł do niej, i nie razi go swo­ją duma?

– Nie zwa­ża na to wca­le! Pa­nien­ki przy­wią­za­ły się do niej, i jako do­bry oj­ciec bar­dzo to uwzględ­nia uzna­je za­ra­zem, że ona do­brą jest na­uczy­ciel­ką.

– Oso­ba wy­kształ­co­na.

– O i pe­da­go­gi­czu­ie na­wet. A co hm! hm! pa­nie Wuj-wro­wicz ko­cha­ny – za­żar­to­wał pro­fe­sor – ja­kież two­je dla niej afek­ta?

– Wiel­ki mam re­spekt i kła­niam uni­że­nie.

– To zna­czy tyle, co: ja jej nie chcę, ty ją weź! za­śmiał się pro­fe­sor – tyl­ko, że to ja mam żonę, nie­ste­ty. Była jed­nak­że chwi­la, gdzie mnie się zda­wa­ło, że cie­bie za­dzier­gnę­ła tro­che.

– Gdym ją wi­dział raz pierw­szy i dru­gi, po­cią­gnę­ła ra­nie tro­chę, lecz póź­niej zra­zi­ła swo­ją duma, jako ko­bie­ta nie­do­ści­głej wyż­szo­ści, w obec któ­rej inne py­łem są tyl­ko, wy­mó­wił z prze­drzeź­nia­niem Wajw­ro­wicz.

– Do­brze jed­nak­że uczy pa­nien­ki.

– Ale czy ich ser­ca po­kie­ru­je do­brze.

– Tam mat­ka pierw­szy grunt po­ło­ży­ła, a czu­wa nad nie­mi oj­ciec.

– Mat­ka od lat czte­rech w gro­bie. Fe­li­cja mia­ła lat dzie­sięć, a Ka­zia sześć, gdy je od­umar­ła. Co zaś do ojca, to i naj­lep­szy, naj­tro­skliw­szy, nig­dy tyle na mo­ral­ną stro­nę wpły­nąć nie po­tra­fi.

.–- Zda­je mi się, że ona pro­wa­dzi je do­brze, są skrom­ne, na­tu­ral­ne, przy­wią­za­ne do ojca, i ko­cha­ją się na­wza­jem bar­dzo. Fel­cia już pod­ra­sta, a może to i szczę­śli­wie dla nich, że pan­na Mi­ło­szyń­ska tą pod­nio­slo­ścią swo­ją, po­zo­sta­wia je w ich wła­snej wy­obraź­ni, niż­sze­mi ma­łe­mi.

– Ma­me­mi pu­cha­mi tyl­ko! za­śmiał się Wajw­ro­wicz. To są ład­ne istot­ki i po­wab­ne bar­dzo.

– Fe­li­cja jest ślicz­na, i Ka­zia ła­duą bę­dzie bar­dzo. Mat­ka mia­ła wie­le wdzię­ku, a pan Wszem­bor­ski jest bar­dzo przy­stoj­nym męż­czy­zną.

– To praw­da, i mło­dzień­czo nie­mal wy­glą­da, po­mi­mo swo­ich lat czter­dzie­stu dwóch, czy trzech.

W tej chwi­li chłop­czy­na nad­biegł, po­ka­zu­jąc bu­kie­cik z po­lnych kwia­tów, któ­re dla ku­zy­nek był uzbie­rał.

– Naj­wię­cej brat­ków, wy­mó­wił, bo Ka­zia lubi je bar­dzo, a kwiat­ki to ład­niu­teń­kie.

– Pa­no­wie szli mie­dzą da­lej, po­mię­dzy ła­na­mi zie­lo­ne­go żyta. Chłop­czyk ska­cząc, raz po raz schy­lił się, to po won­ną ma­cie­rzan­kę, to po bar­wią­cą niz­kie tra­wy sto­kroć.

W sa­lo­nie ob­szer­ne­go dwo­ru, zkąd drzwi oszklo­ne wy­cho­dzi­ły na ogród, już po­czy­nio­no do her­ba­ty przy­bo­ry.

Pan­na Mi­ło­szyń­ska sie­dzia­ła pod wy­sta­wą z płó­cien­nym dasz­kiem, przed któ­rą kwit­ną­ce roz­po­ście­ra­ły się klom­by i trzy­ma­ła Książ­kę w ręku, lecz nie czy­ta­ła, wy­se­ła­jąc wźrok za­my­ślo­ny w prze­strzeń po­wietrz­ną. Była to oso­ba naj­mniej trzy­dzie­sto­let­nia, ale nie wy­glą­da­ją­ca na tyle. Wy­so­ka, dość do­brej tu­szy, fi­gu­ry do­brćj, przy­stoj­na – mia­ła coś na­ka­zu­ją­ce­go w ca­łej po­sta­wie. Twarz jej była dość po­spo­li­ta, śnia­da, z czer­stwym ru­mień­cem, usta peł­ne, duże, nos nie­co gru­by, oczy małe, sza­re, lecz by­stre i prze­ni­kli­we, zęby zdro­we – a wło­sy nie­mal czar­ne i w wiel­kićj ob­fi­to­ści. Mia­ła na so­bie bluz­kę z bia­łe­go ba­ty­stu; ha­fto­wa­ną i ko­ron­ka­mi na­szy­tą; spód­ni­cę z nie­bie­skie­go mu­ślin­ku, sze­ro­ką bar­dzo; na szyi wstąż­kę pą­so­wą, spię­tą zło­tą bro­szą; zło­te kol­czy­ki do gar­ni­tu­ru, i ta­kąż strza­łę we wło­sach. Naj­więk­szym jej wdzię­kiem była ręka kształt­na, bie­lut­ka, wy­piesz­czo­na, a po­ły­ski­wa­ło na niej kil­ka pięk­nych pier­ścion­ków.

Na­prze­ciw, na ła­wecz­ce, ślicz­ne sie­dzia­ło dziew­cząt­ko; czter­na­sto­let­nia Fe­li­cja – wy­strze­lo­na w górę, szczu­plut­ka, kształt­na; twa­rzycz­ka mlecz­no­bia­ła, przy lek­kim róży od­cie­niu, ślicz­nych była ry­sów! no­sek jak­by wy­rzeź­bio­ny pod cyr­klem, usta małe ru­mia­ne; zęby jak pe­reł­ki, a wiel­kie oczy, ist­ne bła­wat­ki, w po­dłuż­nej opra­wie. Opusz­czo­ne zwo­je zło­ta­we­go wło­sa, niby au­re­olą wdzięcz­ne ota­cza­ły ob­li­cze. Bia­ła su­kien­ka, pod­no­si­ła aniel­ski urok jej uro­dy. Trzy­ma­ła tak­że książ­kę w ręku i, jak się zda­wa­ło, z za­ję­ciem czy­ta­ła.

Dru­gie dziew­cząt­ko – dzie­się­cio­let­nia Ka­zia, po­mię­dzy kwia­ta­mi ska­ka­ła. Była do sio­stry po­dob­na, ale śniad­sza, i wło­sy mia­ła ciem­niej­sze. Lica star­szej pa­nien­ki

2

po­waż­niej­szy przy­sła­niał wy­raz–je­że­li nie smęt­ny, Ka­zia była za­wsze uśmiech­nię­tą. W tej chwi­li nad­cho­dził słu­żą­cy z tor­bą pocz­to­wą.

– Szy­mon wró­cił z pocz­ty! za­wo­ła­ła dziew­czyn­ka, i ska­cząc nad­bie­gła.

Pan­na Mi­ło­szyń­ska spoj­rza­ła. Do­by­ła klu­czyk z kie­szon­ki, otwo­rzy­ła tor­bę i wy­ję­ła ga­ze­ty i li­sty.

– List od ojca wa­sze­go, wy­mó­wi­ła, i moc­niej­szy ru­mie­niec na jej wy­stą­pił lica.

Fe­li­cja się pod­nio­sła i zró­żo­wia­ła tak­że, Ka­zia po­zo­sta­ła w miej­scu.

Gu­wer­nant­ka list otwo­rzy­ła, drżą­cą niby ręką; były dwa ar­ku­szy­ki zło­żo­ne. Je­den za­trzy­ma­ła w ręku–dru­gi czy­tać po­czę­ła – i po­bla­dła na­gle.

– A bied­ne, bied­ne dzie­ci!–za­wo­ła­ła, ści­ska­jąc we­lin kon­wu­syl­nie w ręku.

– O mej Boże, co to? Fe­li­cja za­ła­ma­ła ręce, po­bla­dła, i ugię­ły się pod nią ko­la­na.

– Co, co?… cóż tat­kor – py­ta­ła Ka­zia ze łza­mi w oczach.

– Ach! – pan­na Mi­ło­szyń­ska ręką za­ci­snę­ła oczy – wasz oj­ciec… żeni się…. bied­ne sie­ro­ty.

Fe­li­cja rzu­ci­ła się na krze­sło – splo­tła dło­nie – po­kra­śnia­ła na­gle – i wiel­kie roz­war­ła oczy, tą prze­ra­żo­na no­wi­ną.

– Kie­dy oj­ciec zdrów tyl­ko! – i Ka­zia głów­ką kiw­nę­ła.

– Bied­ne, bied­ne dzie­ci!… Ka­ziu ty nie ro­zu­miesz, ty nie wiesz…. ty nie znasz nie­do­li ca­łej!

– Ależ ja ro­zu­miem, ca­łym bó­lem ro­zu­miem! – za­wo­ła­ła Fe­li­cja, rzu­ca­jąc się w ob­ję­cie na­uczy­ciel­ki swo­jej i gło­śno za­pła­ka­ła.

Uję­ły się obie­dwie w uści­sku pła­cząc, Ka­zia pa­trza­ła się na nie za­my­ślo­na i smut­na.

Pan­na Mi­ło­szyń­ska na­stęp­nie i ją przy­ci­snę­ła do ser­ca i nad nią rów­nie po­pła­ka­ła.

– Ach, lecz za­po­mnia­łam – za­wo­ła­ła – jest prze­cie i do was list od ojca; Do mo­ich có­rek – i dru­gi od­da­ła im ar­ku­szyk.

– Mnie pan Wszem­bor­ski do­no­si tyl­ko: że się za­rę­czy! z pan­ną Zo­fja Sie­mia­now­ską z Pod­le­sia.

Fe­li­cja roz­wi­nę­ła ar­ku­szyk – ręka jej drza­ła – i po­bla­dła zno­wu.

Oj­ciec czu­le prze­ma­wia­jąc do swo­ich "ko­cha­nych dzie­we­czek, do­no­sił im toż samo, do­da­jąc: że pan­na Zo­fja Sie­mia­now­ska jest oso­bą peł­ną naj­pięk­niej­szych przy­mio­tów du­szy i ser­ca, i że w niej ko­cha­ją­cą i tro­skli­wą znaj­dą mat­kę.

– Ko­cha­ją­cą mat­kę! – po­wtó­rzy­ła gu­wer­nant­ka nie bez iro­nii – tak mó­wią o każ­dej, i każ­da wiel­kie ma przy­mio­ty. Zwy­kła to pio­sen­ka.

– A może tak jest na praw­dę – ozwa­ła się Ka­zia – bo prze­cież,., oj­ciec po­znać­by się umiał,

– O moja mar­no! mar­no! mar­no! – ję­kła Fe­li­cja, za­ła­mu­jąc ręce, bla­da, zła­ma­na – mat­ko dro­ga i cie­biei nam te­raz ma ja­kaś obca za­stą­pić!

– Obca, zu­peł­nie obca! – po­chwy­ci­ła pan­na Miło-szyń­ska – mło­da za­pew­ne, pięk­na i peł­na pre­ten­sji cho­dzi jej tyl­ko o ma­ją­tek i sta­no­wi­sko pani Wszem bor­skiej, któ­ra ojca wa­sze­go za nos bę­dzie wo­dzi­ła, uniesz­czę­śli­wi go… was spo­nie­wie­ra… i tu­taj, w miej­scu uko­cha­nej mat­ki wa­szej nig­dy nie­za­po­mnia­nej, wszech­wład­ną roz­po­strze się pa­nią! A wte­dy i ja tu­taj będę zby­tecz­ną i po­że­gnam was.

– Och, Boże, nig­dy, nig­dy! – za­wo­ła­ła Fe­li­cja, rzu­ca­jąc się ku niej. I Ka­zia ob­ję­ła ją rę­ko­ma.

– Je­że­li wzglę­dem mnie ze­chce być pa­nią, to tego nie znio­sę, bo nikt jesz­cze lek­ce­wa­żyć mną nie śmiał, i wte­dy..

– By­ło­by to osta­te­czue dla nas nie­szczę­ście – sie­roc­two! za­wo­ła­ła Fe­li­cja, za­ła­mu­jąc dło­nie.

– Pani za­wsze mu­sisz być z nami pro­si­ła Ka­zia.

– Nie opu­ścisz nas! – do­da­ła star­sza sio­strzycz­ka.

– Ą może bę­dzie i do­brą – wtrą­ci­ła zno­wu Ka­zia gło­sem płacz­li­wym.

– By­łaś zbyt wiel­kiem dziec­kiem, gdy mat­ka wa­sia umar­ła, moja Ka­ziu naj­droż­sza i nie umiesz po­znać się na­tem, źe to zu­peł­nie obca oso­ba ma ją te­raz za­stą­pić – i na­uczy­ciel­ka przy­ci­snę­ła dziew­cząt­ko do pier­si, któ­re roz­pła­ka­ło się rzew­nie. I tyl­ko płacz tłu­mio­ny sły­sza­no.

– Uspo­kej­cie się moje anioł­ki – ode­zwa­ła się pan­na Mi­ło­szyń­ska po dość dłu­giej chwi­li, bo pa­no­wie na her­bat­kę na­dej­dą, po­tem ści­snę­ła obie­dwie pa­nien­ki i we­szła do sa­lo­nu. Wzię­ła tro­chę zim­nej wody na ba­ty­sto­wą chu* stecz­kę i przy­ło­ży­ła ją do oczów. Sta­nę­ła przed zwier­cia­dłem, przy­gła­dzi­ła wło­sy, strzep­nę­ła sze­ro­ką spód­ni­cę, i zno­wu pod wy­sta­wę wró­ci­ła.

Fe­li­cja sie­dzia­ła ze wspar­łem na dło­ni czo­łem, za­du­ma­na i raz po raz ci­che łzy ocie­ra­ła, Ka­zia po­ło­ży­ła głów­kę na jej ko­la­nach, mia­ła rącz­ki zło­żo­ne ale nie-pła­ka­ła.

– Pan­na Mi­ło­szyń­ska po­ca­ło­wa­ła jed­ne i dru­gą a po­tem do ogro­du wy­szła, zmie­rza­jąc uli­cą, któ­rą po­szli pa­no­wie. Wła­śnie też wra­ca­li z prze­chadz­ki po­śpie­szy­ła więc na ich spo­tka­nie.

– Och, pa­no­wie! wy­mó­wi­ła, sta­wa­jąc przed nimi i wy­piesz­czo­ne zło­ży­ła 'dło­nie – chodź­cie, pro­szę, i po­móż­cie mi po­cie­szać moje pa­nien­ki.

– Cóż się sta­ło?

– Cóż za­szło? – za­py­ta­li jed­no­cze­śnie oba­dwaj.

– Nic tak złe­go! – uśmiech­nę­ła się, lecz to są dzie­ci, dziew­cząt­ka tkli­we. Otoż pan Wszem­bor­ski żeni się z pan­ną Zo­fja Sie­mia­now­ską, do­mó­wi­ła z wy­ra­zem obo­jęt­no­ści zu­peł­nej.

– Aa! za­wo­łał pro­fe­sor.

– To praw­dzi­wa no­wi­na! – do­dał Wajw­ro­wicz.

– Wu­ja­szek się żeni?! ode­zwał się Le­onek.

– I cóż dziw­ne­go, chłop­czy­ku? mu­snę­ła go gu­wer­nant­ka wy­piesz­czo­ną dło­nią.

– A cóż mó­wią Fe­li­cja i Ka­zia?

– Pła­czą.

– Ej! – i chłop­czyk po­biegł na­przód do sio­strzy­czek-

– Pa­no­wie nie zna­cie przy­pad­kiem pan­ny Sie­mia­now* kie?

– Nie, pani.

– Nig­dym o niej nie sły­szał.

– Miesz­ka ona w są­siedz­twie pań­stwa Da­lew­skich, jak wi­dzę z li­stu pana Wszem­bor­skie­go. Pi­sze on, że to jest oso­ba peł­na naj­pięk­niej­szych przy­mio­tów i że naj­lep­szą bę­dzie mat­ką. I za­pew­ne, ze musi być ko­bie­tą dys­tyn­go­wa­ną, in­a­czej nie był­by na nią padł wy­bór ojca dwóch có­re­czek, uko­cha­nych tyle. Pa­nien­ki roz­pła­ka­ły się roz­pacz­li­wie, szcze­gól­niej Fe­li­cja. Była to sce­na roz­czu­la­ją­ca… po­nio­sła chu­s­tecz­kę do oczów. Bie­dacz­ka za­czę­ła do zmar­łej wo­łać mat­ki… tak ją ko­cha­ła! A to mięk­kie jest ser­dusz­ko, Ka­zia nie tyle roz­pa­cza, boć też to jesz­cze dziec­ko!… Ale mu­sia­łam ca­łej mo­jej użyć wy­mo­wy, by je nie­co uspo­ko­ić. Wska­za­łam im przy­wią­za­nie ojca, szla­chet­ność jego i pra­wość, ro­zum i męz­ką roz­wa­gę, a za­tem wy­brał nie­wąt­pli­wie ko­bie­tę uczuć pod­nio­słych i wyż­szą pod każ­dym wzglę­dem. Pła­czą jed­nak­że sie­rot­ki. Nie­chże się wy­pła­czą, a po­tem lżej im bę­dzie: łzy cię­żą ser­cu! Zo­sta­wi­łam je same na chwi­lę, a te­raz po­śpie­szę na­przód i uprze­dzę, że pa­no­wie idzie­cie. Po­mo­że­cie mi po­cie­szyć bie­dacz­ki! ski­nę­ła im gło­wą i wy­prze­dza­jąc ku dwo­ro­wi.

– A co? zwró­cił się pro­fe­sor do na­uczy­cie­la mu­zy­ki.

– Ha! za­śmiał się Wajw­ro­wicz i ra­mio­na­mi ru­szył.

– De­cep­cja!

– I re­zy­gna­cja ze sta­no­wi­ska wyż­szo­ści.

– Tro­chę nie­spo­dzia­nie.

– Lecz umie­my pa­no­wać nad sobą.

– Otoż to jest pod­nio­słość du­cha. Te­raz uderz pa­nie!

– Dzię­ku­ję uni­że­nie.

– Par ran­cu­ne przy­ję­ła­by.

– Je­stem za­nad­to po­zio­my, mały, ni­ski, żar­to­wał Wajw­ro­wicz.

Nad­szedł "słu­żą­cy i po­pro­sił ich na her­ba­tę.

Fe­li­cja sie­dzia­ła przy sto­le z po­chy­lo­ną gło­wą i za­pła­ka­na. Ka­zia pa­trzy­ła się ze współ­czu­ciem to na sio­strę, to na pan­nę Mi­ło­szyń­ska, któ­ra nie bez po­wa­bu ho­uory przy her­ba­cie czy­ni­ła. Le­onek stał przy sio­strzycz­kach.

– Pro­fe­sor przy­siadł się do star­sze'j pa­nien­ki i pry­ci chłym do niej prze­ma­wiał gło­sem i po­cie­szał, a w tem po­cie­sza­niu bar­dzo mo­ral­ną da­wał jej na­ukę. Fe­li­cja słu­cha­ła go w mil­cze­niu.

Pro­fe­sor daw­nym był przy­ja­cie­lem domu i za­cnym czło­wie­kim, a za­tem miał pra­wo prze­ma­wia­nia do jej ser­ca i roz­sąd­ku.

Po wie­cze­rzy za­je­chał ko­czyk, któ­ry pa­nów do mia­sta od­wo­ził zwy­kle. Pro­fe­sor raz w ty­dzień przy­by­wał do-Zier­ni­na, by pa­nien­kom wy­kład ad hi­sto­ryę, i za­wsze z sobą Le­on­ka przy­wo­ził, któ­ry był sy­nem cio­tecz­nej sio­stry pana Wszem­bor­skie­go „ a pen­sjo­na­rzem jego. Na­ucz­cie­ly mu­zy­ki by­wał trzy razy w ty­go­dniu.

Le­onek dziś po­waż­niej, ani­że­li za­zwy­czaj, sio­strzycz­ki po­że­gnał.

Pro­fe­sor coś tam jesz­cze jed­nej i dru­giej po­szep­nął, a po­tem i pan­nie Mi­ło­szyń­skiej kil­ka słów na osob­no­ści po­wie­dział.

– Pa­nie pro­fe­so­rze! wy­pro­sto­wa­ła się dum­nie i pod­nio­sła czo­ło, cóż pan o mnie są­dzisz? Czy­nię co moge i ro­zu­miem jak czy­nid po­trze­ba. Było to może nie­wła­ści­we po­stę­po­wa­nie ze stro­ny pana Wszem­bor­skie­go, że mnie już wcze­śniej o za­mia­rach swo­ich nie uprze­dził, znad sam nie wie­dział jak so­bie po­cząd. A by­ła­bym pa­nien­ki zwol­na przy­spo­so­bi­ła do tego co na­stą­pi­ło. Cios któ­ry spo­tkał je dzi­siaj, nie był­by tak do­tkli­wym. Lecz sta­ło się! My­ślę że po­tra­fię zra­nio­ne zła­go­dzić ser­ca. Cho­dzi tu naj­wię­cej o Fel­cię, bo Ka­zia dziec­kiem jest jesz­cze, a w tym wie­ku to i każ­da rana za­bliź­ni się za­raz. Ma­łost­ko­wą nie je­stem, pa­nie, wie­rzaj mi, umiem z god­no­ścią w każ­dym zast oso wać się ra­zie.

Pro­fe­sor się skło­nił. Po­da­ła mu rękę z uśmie­chem uprzej­mym.

– Do wi­dze­nia za dwa dni! wy­mó­wi­ła że­gna­jąc na­uczy­cie­la mu­zy­ki. By­waj zdrów, Le­on­ku!

Oje­cha­li. Fe­li­cja po­ło­ży­ła się na ka­na­pę, smut­kiem swo­im znu­żo­na. Ka­zia igra­ła z bu­kie­tem po­lnych kwiat­ków od Le­on­ka.

– Wasz ku­zy­nek, jak­by w smut­ne ua prze­czu­ciu, tak sy­ra­bo­licz­ne­mi ob­da­rzył was kwia­ta­mi, za­czę­ła pan­na Mi­ło­szyń­ska przy­glą­da­jąc się brat­kom.

– Jak­to? – za­py­ta­ła Fe­li­cja:

– Nie wie­cie że brat­ki zo­wią się tak­że ma­cosz­ki Stief-miit­ter­chen. Ot, pa­trz­cie, ja­kie jest po­da­nie o tym kwiat­ku: li­stek sze­ro­ki, sam je­den ma­ją­cy dwie zie­lo­ne pod­pór­ki, to jest ma­co­cha, któ­ra wszech­wład­nie na dwóch roz­sia­dła się stoł­kach; obok niśj, a do niej po­dob­ne, z jednćj i dru­giej stro­ny, sie­dzi dwo­je wła­snych jej dzie­ci, i każ­de swo­je wy­łącz­ne ma krze­sło; gdy oto pa­sier­by: te dwa list­ki naj­więk­sze, jed­no­barw­ne, na­prze­ciw ma­co­chy bę­dą­ce, oba­dwa na jed­nym tyl­ko miesz­czą się sto­iku, bo tak bied­ne owe brat­ki nie­spra­wie­dli­wie wy­po­sa­ży­ła ma­co­cha. Po fran­cuz­ku kwia­tek ten na­zy­wa się pen­see, a więc daje do my­śle­nia. Na­pisz­cie mi ju­tro wy­pra­co­wa­nie o ma­co­sze i brat­kach, Fel­ciu masz ład­ne za­da­nie, opra­cuj je z my­ślą.

Fe­li­cja "pod­nio­sła się z ka­na­py, i skwa­pli­wie je­den z więk­szych po­chwy­ci­ła brat­ków. Przy­pa­try­wa­ła się list­kom i wes­tchnę­ła.

– Praw­da, wy­mó­wi­ła, że kwia­tek ten po­bu­dza do my­śle­nia, bo zką­dżeż taki nie­rów­ny po­dział pod­pó­rek. Nie­spra­wie­dli­wość to na­tu­ry.

– Na­pi­szesz mi ju­tro o tem. A wszak­żeż i pan Ze­giel ju­tro tu bę­dzie, to go za­py­taj, jak brat­ki zo­wią się po an­giel­sku.

Pan Ze­giel żył lat dwa­dzie­ścia za gra­ni­cą, we Fran­cji, w An­gl­ji we Wło­szech i na­uczył sie do­kład­nie tych ję­zy­ków. Gdy po­wró­cił do kra­ju zna­lazł po­sa­dę przy wiel­kiej cu­krow­ni w oko­li­cy Zie­mi­na i uczył pa­nien­ki an­giel­skie­go ję­zy­ka.

Na­za­jutrz prze­to wiel­ką co do brat­ków rzu­co­no kwe­stją. Pan Ze­giel wie­dział tyl­ko że brat­ki na­zy­wa­ją się po an­giel­sku pan­sy i he­arfs-ease. Pierw­sze wzię­te z fran­cuz­kie­go za­pew­ne, dru­gie zna­czy do­słow­nie: swo­bo­da ser­ca, spo­kej, za­do­wo­lu­ie­nie.

– Alę czy­je­go ser­ca? Ma­co­chy oczy­wi­ście! – wy­mó­wi­ła pan­na Mi­ło­szyń­ska, boć nie bied­nych brat­ków.

Fe­li­cja wy­pra­co­wa­nie ślicz­ne zro­bi­ła. Nic do­tąd jesz­cze we­dług sądu pan­ny Mi­ło­szyń­skiej, tak do­brze nie opra­co­wa­ła: była po­etycz­ność, uczu­cie i ję­zyk pięk­ny. Dziew­czyn­ka w na­tchnie­niu pi­sa­ła, a zbo­la­łe ser­ce po­da­wa­ło my­śli i wy­ra­zy.

Gu­wer­nant­ka była nad­zwy­czaj za­do­wo­lo­na. Pie­ści­ła też osmu­co­ne dziew­cząt­ka, otu­la­ła je i na jed­ną nio od­stą­pi­ła ich chwi­lę.

– Nie opu­ścisz nas! – po­wta­rza­ły pa­nien­ki, nie opu­ścisz ni w złej ni w do­brej doli, in­a­czej żal by nas za­bił!

– Po­zo­sta­nę z wami, o ile będę mo­gła, od­rze­kła i po­świę­cę się dla was, anioł­ki moje. Ale, je­że­li mi ubli­ży, wte­dy po­rzu­cę wszyst­ko, na wła­sną ba­cząc god­ność. Je­stem uro­dze­niem jej rów­na, a za­pew­ne wy­cho­wa­niem i wy­kształ­ce­niem tak­że, skrzy­wi­ła z iron­ją usta, czu­ję aż nad­to wyż­szość wła­sną w obec ma­ło­ści każ­dej i nie znio­sła­bym jej dumy, bo i ja dum­na je­stem! Herb nasz jest dum­ny, a oj­ciec mej był sę­dzią po­ko­ju i ty­tuł miał ja­śnie wiel­moż­ny. Przy­zna­cie same, że ubli­żyć so­bie nie do­zwo­lę. Poj­mu­ję ro­zu­mem i z na­masz­cze­niem każ­dą wiel­ką ideę, ro­zu­miem pra­wa ludz­ko­ści, rów­no­ści w obec Boga i pra­wa, by­najm­niej dum­ną na ro­do­wość ka­sto­wą nie je­stem, lecz gdy mnie py­chą swo­ją kto zra­ni, wte­dy ją so­bie przy­po­mnę.

Pa­nien­ki z po­ko­rą du­cha wy­słu­cha­ły jej mowy, po­tem przy­tu­li­ły się do niej i pła­ka­ły.

W pierw­szej za­raz nocy, ska­le­czo­na i wzbu­rzo­na, na­pi­sa­ła list do sio­stry, bę­dą­cej za urzęd­ni­kiem w X, na­stę­pu­ją­cej osno­wy.

„Ude­rzył nas cios nie­spo­dzia­nie: pan Wszem­bor­ski żeni się z ja­kąś pan­ną Zo­fja Sie­mia­now­ską z Pod­le­sia bli­sko Ra­cią­ża. Pa­nien­ki są w roz­pa­czy że aż kra­je sie du­sza.

Ś. p… pani Wszem­bor­ska czci­ła i ko­cha­ła mnie, mia­ła dla mnie uzna­nie, prze­czu­wa­łam jej je­dy­ne pra­gnie­nie, bym zo­sta­ła mat­ką jej sie­ro­tek. Jam cho­rej nie od­stę­po­wa­ła i czu­wa­łam przy niej całe noce…

Dziew­cząt­ka mnie ko­cha­ją – ubó­stwia­ją nie­mal – a te­raz obca ma być ich mat­ką!… mat­ką… och nie, ma-co­chąl

Ze stro­ny pana Wszem­bor­skie­go jest to czar­na nie­wdzięcz­ność – lek­ko­myśl­ność mło­ko­sa, nie­do­rzecz­na, ubli­ża­ją­ca mu, i sta­wia­ją­ca go ni­sko bar­dzo. Czło­wiek w jego wie­ku, nie może i nie­pó­wi­nien za­wie­rać związ­ku mał­żeń­skie­go z sza­łu na­mięt­no­ści, ale ra­czej opie­rać się na roz­wa­dze i na sza­cun­ku dla ko­bie­ty wy­bra­nej… a jam tą ko­bie­tą być po­win­na! Wszak­żeż o tem mó­wi­ły­śmy nie­raz, uwa­ża­jąc to nie­mal jako rzecz pew­ną.

Gdy­bym była tyle mia­ła oględ­no­ści i sama do nie­go wy­rze­kła: „Masz moją rękę, idź­my od­tąd spól­nie i nie­ro­ze­rwa­nie po dro­dze ży­wo­ta, dzie­ląc wier­nie każ­dą z sobą daię” by­ła­bym od razu le­gal­nie do­pię­ła tego, co tam przez in­try­gi Da­lew­skich i ko­kie­ter­ją tej pan­ny do­ko­na­nem zo­sta­ło – bo pan Wszem­bor­ski jest sła­bym czło­wie­kiem. Ale for­my na­rzu­co­ne nam krę­pu­ją szla­chet­ną wolę nie­wia­sty – a ja małą by­łam o tyle, żem się z nich nie wy­ła­ma­ła.

Od śmier­ci nie­boszcz­ki, przez lat czte­ry, za­stę­po­wa­łam dziew­czyn­kom mat­kę: mat­kę czu­lą, tio­skli­wą i by­łam pa­nią domu. Pan Wszem­bor­ski uzna­wał to, nada­wał sank­cją wszyst­kie­mu, a dzi­siaj strą­ca mnie z tych mo­ich praw, uświę­co­nych ofia­rą i na­masz­cze­niem.

Mo­gła­bym była i po razy kil­ka pejść za mąż w tym cza­sie, bo na­strę­cza­ły się par­tje, alem się chro­ni­ła, przez mi­łość dla sie­ro­cych dziew­czą­tek. 1 dzi­siaj na­wet je­stt tu je­den taki, co był­by bar­dzo szczę­śliw}-, gdy­bym mu moją od­da­ła rękę. Pan Wajw­ro­wicz, na­uczy­ciel mu­zy­ki, po­sia­da­ją­cy dwie ka­mie­ni­ce w., szlach­cic, jest tyra wiel­bi­cie­lem moim, czło­wiek przy­stoj­ny, dość mło­dy jesz­cze i wy­kształ­co­ny. Ale ser­ca znie­wo­lić nie moge.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: