Madame Piaf i pieśń o miłości - ebook
Madame Piaf i pieśń o miłości - ebook
Światowej sławy artystka
Kobieta, która stała się ikoną francuskiej piosenki
Paryż, 1944. Po zakończeniu niemieckiej okupacji znana piosenkarka Edith Piaf zostaje oskarżona o kolaborację z wrogiem i obawia się zakazu występów. Podczas gdy desperacko próbuje udowodnić swoją niewinność, poznaje utalentowanego młodego piosenkarza Yves’a Montanda. Edith zostaje jego mentorką, a z czasem kochanką. To właśnie związek z Yves’em inspiruje Edith do napisania piosenki, która uczyni ją legendą – La vie en rose. Ich romans jest burzliwy, ale Edith wie, że każda wielka miłość musi zostać okupiona łzami.
Edith Piaf to ucieleśnienie odwagi i miłości. Nie bała się skrajności zarówno w swojej sztuce, jak i w życiu. Żyła tak, jak śpiewała – by niczego nie żałować.
„Za szczęście trzeba zapłacić łzami” – Edith Piaf
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7995-7 |
Rozmiar pliku: | 943 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wrzawa prawie ucichła. W małym bistro na placu Pigalle siedziało w półmroku już tylko kilkoro hulaków. Dwaj panowie w eleganckich frakach jakby tu nie pasowali. Po długiej wędrówce po lokalach rozrywkowych popijali mocną kawę, zanurzając w niej świeże croissanty. Przy stoliku stojącym w kącie obok drzwi do piwnicy zebrała się grupka młodych ludzi. Byli to mężczyźni z półświatka i artyści w znoszonych ubraniach, bawili się tak, jakby jutra nie było, a oni nie musieli wracać do pełnej trosk codzienności. Najwyraźniej byli tu u siebie. Skupili się wokół młodej kobiety, która mówiła głośniej niż cała reszta, a do tego bez przerwy i szybciej od pozostałych opróżniała kieliszki. Przyciągała spojrzenia wytwornych panów i dziewczyny lekkich obyczajów, która z rozmazaną szminką kończyła pracę przy kieliszku pastis, przeliczała zarobione w nocy pieniądze i właśnie przekazywała je sutenerowi. Ludzie się tu znali, przynajmniej z widzenia.
Młoda kobieta w środku nazywała się Edith Gassion, właśnie skończyła dwadzieścia jeden lat, była niedużą osóbką, nie miała nawet stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu i zdecydowanie nie była oczywistą pięknością. Czoło miała za wysokie, nos za długi i zbyt wąski, a ciemne włosy niesforne i nie do końca zadbane. Lecz w jej brązowych oczach widać było kokieterię, przekorę i smutek jednocześnie. Urzekały każdego, kto w nie spojrzał. Oprócz głosu właśnie dzięki magii tych oczu uchodziła za piękność. Zdawało się, że tej nocy błyszczały szczególnie jasno, niczym gwiazdy wschodzące na niebie, gdy burżuazja stawała się senna. Czas między jedenastą wieczorem a szóstą rano był ulubioną porą Edith. Bawiła się wtedy bez końca, a jedynym powodem tych hulanek był fakt, że przeżyła miniony dzień. Chociaż nie miała dużo pieniędzy, prawie zawsze płaciła za przyjaciół.
Otworzyły się drzwi i do środka wdarło się zimne powietrze. W pierwszej chwili nikt tego nie zauważył, ponieważ o wczesnej porze ranne ptaszki zazwyczaj dołączały do nocnych hulaków, mężczyźni w roboczych ubraniach zaczynali dzień od kawy i koniaku. Ale ten wysoki, szczupły trzydziestoparolatek, który właśnie wszedł do bistro, nie należał do żadnej z tych grup. Był dobrze ubrany, na jego eleganckim płaszczu topniały płatki śniegu z szalejącej na zewnątrz zamieci. Najwyraźniej nie chciał ani rozchodniaczka, ani kieliszka na pobudzenie. Szybko się rozejrzał, a potem z zaciśniętymi ustami i posępnym spojrzeniem podszedł do stolika w kącie. Stanął za krzesłem Edith.
– Musisz się zmienić! – krzyknął. – Natychmiast! Słyszysz?
Słyszała, ale nie rozumiała. Nie miało to związku z panującym w lokalu gwarem ani winem czy koniakiem, które piła na przemian. Odwróciła się do mężczyzny, zastanawiając się, dlaczego o tej porze nie jest z żoną w łóżku.
– Raymondzie, zostaw mnie w spokoju. Najpierw sam coś zmień w swoim życiu!
Jeden z jej przyjaciół spojrzał znad kieliszka w stronę przybyłego.
– Kto to jest?
– Pozwólcie, że wam przedstawię. – Z emfazą wskazała przybysza, udając szarmanckość. – To Raymond Asso, tekściarz, kochanek, żołnierz Legii Cudzoziemskiej i… – Zawahała się, a potem dodała cicho, przymykając oczy: – Przyjaciel i mistrz. – Miała dodać „wielka miłość”, ale w pewnym sensie każdy nowy mężczyzna w jej życiu był wielką miłością. Choć takiego jak ten jeszcze nigdy nie miała, był wyjątkowy. Tego ostatniego jednak nie dodała. W tej chwili próbowała kochać trochę mniej, jego zachowanie ją irytowało.
W odpowiedzi na tę prezentację rozległo się buczenie.
Drobne ciało Edith przeszył dreszcz, wyprostowała się i prawie położyła się na stole, żeby sięgnąć po butelkę czekającą w pożółkłym, zniszczonym wiaderku, które kiedyś pewnie było posrebrzane. Jej kolorowa, falbaniasta spódnica przesunęła się do góry, odsłaniając uda.
– Chcesz się z nami napić? – zawołała przez ramię.
– Zachowujesz się jak _putain_ – skarcił ją Raymond, mocno wciskając ją z powrotem w krzesło.
Tylko wzruszyła ramionami. Te słowa jej nie dotknęły. W zasadzie nie interesowało jej to, co inni o niej mówią. _Putain_, czyli kurwa – to nawet nie jest najgorsza zniewaga. Tam, skąd pochodziła, wyzywano kobiety na wiele innych sposobów, nikt się z nikim nie cackał. Matka urodziła ją na schodach w robotniczej dzielnicy Belleville. Najpierw Edith mieszkała u jednej babci, ze strony matki, i ta prawie zagłodziła ją na śmierć, potem dorastała w burdelu w Rouen, u babci ze strony ojca. Akurat w tym przybytku Edith po raz pierwszy zaznała czegoś w rodzaju miłości. Ale w wieku, w którym inne dziewczynki idą do szkoły, ojciec zabrał ją spod opieki prostytutek. Występowała z nim w wędrownym cyrku, a potem mieszkała na ulicy. W porównaniu z tym pokój w marnym pensjonacie Piccadilly przy place Blanche ze względnie przyzwoitymi mieszkańcami oznaczał istotną poprawę losu. Tam niedawno ulokował ją Raymond. Próbował zrobić z niej lepszego człowieka, wiedziała, że jeśli jej wymyśla, nie mówi tego na poważnie.
Raymond nie zważał na zmieszane i groźne spojrzenia młodych mężczyzn otaczających Edith ani na jej opanowanie. Mówił, jakby byli sami:
– Jeśli chcesz coś osiągnąć, koniec z tymi nocnymi libacjami. Te darmozjady mają zniknąć, a z piciem musisz natychmiast skończyć.
– Mam go wyrzucić? – zawołał jeden z jej przyjaciół, który znał zasady panujące na ulicy równie dobrze jak Edith. Jego jasny, młody głos prawie przeszedł w falset z radości na samą myśl o bójce z elegantem.
– Zostaw go – wtrąciła się Simone Berteaut, przyjaciółka i duchowa siostra Edith. Podobnie jak ona mieszkała kiedyś na ulicy. Szły razem przez życie od prawie pięciu lat, dając sobie oparcie i bezpieczeństwo. Simone znała każdego faceta, z którym Edith szła do łóżka. – Nie masz z nim żadnych szans. Był nie tylko legionistą, należał również do Spahis, no wiesz, tego algierskiego regimentu kawalerii.
– Ale nie nosi munduru…
– Już nie, durniu. Teraz jest cywilem i pisze piosenki dla Marie Dubas. Jest jej prywatnym sekretarzem.
Simone mówiła dość głośno, nazwisko słynnej śpiewaczki zamknęło usta chojrakowi. Jeśli na kimś nie zrobiła wrażenia heroiczna przeszłość Raymonda Asso w Afryce Północnej, odczuwał głęboki podziw z powodu jego znajomości z Marie.
Inni goście również zwrócili uwagę na zamieszanie przy tym stoliku. Wpatrywali się i podsłuchiwali z zaciekawieniem. Jedynie gospodarz za barem wycierał do sucha umyte wcześniej filiżanki, jakby wydarzenia we własnym lokalu nic go nie obchodziły. Z brzdękiem chował naczynia.
– Jeśli się nie zmienisz, nigdy nie wystąpisz w ABC – obwieścił Raymond.
Zrobiło się tak cicho, że można było usłyszeć spadającą szpilkę. Nawet gospodarz znieruchomiał na chwilę.
ABC to inny świat. To miejsce budziło szacunek, każdy je znał przynajmniej z nazwy. Nie chodziło tylko o to, że teatr muzyczny znajdował się w lepszej dzielnicy przy jednym z _grands boulevards_. Jeszcze bardziej niż legendarny Moulin Rouge był miejscem dla tuzów branży muzycznej. Prawie wszyscy piosenkarze marzyli o tym, żeby odnieść sukces na tej scenie. Kto występował w ABC, był gwiazdą lub znajdował się na najlepszej drodze w tym kierunku. W Paryżu wszyscy o tym wiedzieli. Edith oczywiście również znała ABC. Przechodziła tamtędy, rzucając tęskne spojrzenia na afisze i zapowiedzi koncertów. Do tej pory nie była tam nawet jako widz, cena biletu przekraczała jej możliwości finansowe. Dlatego ABC pozostało marzeniem, podobnie jak nadzieja na beztroskie życie.
Edith występowała przed publicznością, odkąd skończyła dziesięć lat. Wtedy ojciec powiedział jej, że musi sama zarabiać na utrzymanie. Zaczęła więc śpiewać na ulicy podczas jego akrobatycznych pokazów. Jeździli z występami po prowincji, zazwyczaj córka o jasnym głosie zarabiała więcej od zręcznego i umięśnionego ojca. Śpiewała wszystko, co przychodziło jej do głowy, głównie francuskie piosenki, które jej rozwiązła matka wykonywała w podrzędnych kawiarniach, a potem jeszcze _Marsyliankę_. Za wykonanie francuskiego hymnu ludzie zawsze wrzucali do kapelusza dodatkowo kilka monet. Zarobione pieniądze by jej wystarczały, gdyby nie zabierał ich ojciec. Bił ją, jeśli zarobiła za mało. W tym czasie Edith nie tylko poznała brutalność życia na ulicy, zrozumiała również, że musi śpiewać. Muzyka pozwalała jej nie tylko na przeżycie, dawała jej schronienie i ciepło, które pozwalało jej zapomnieć o tym, że nie znała czułych objęć ojca ani matki. A poza tym chodziło o brawa i uznanie, które wprowadzało ją w ekstazę, już kiedy była małą dziewczynką. Trudno je było porównać z oszołomieniem, jakie odczuwała, kiedy była pijana. Oklaski były najwspanialszą rzeczą, jakiej kiedykolwiek doznała, pełnią szczęścia. Z tego też powodu nie potrafiła żyć inaczej. Musiała śpiewać, żeby doświadczać miłości.
Po ukończeniu piętnastego roku życia uciekła od ojca, jednak nigdy całkowicie nie zerwała kontaktu z rodzicami. Wspólnie z innym dzieckiem ulicy – przyjaciółką Simone – podążała drogą ku nowemu życiu. Śpiewała na placu Pigalle, a Simone zbierała pieniądze, które dawali jej przechodnie. Wkrótce dziewczęta znalazły się pod opieką młodych mężczyzn, którzy rządzili tą okolicą. Tak zaczęły się przyjaźnie, które przetrwały prawie cztery lata i zaprowadziły Edith do tego stolika w małym bistro. A kiedy Edith i Simone odważyły się wybrać do lepszej dzielnicy, wpadły w kłopoty z policją, ale też spotkały miłego pana w średnim wieku. Był to Louis Leplée, właściciel kabaretu Le Gerny’s. Śpiew młodej kobiety zrobił na nim wielkie wrażenie. Nauczył ją, jak modulować głos i panować nad oddechem, nakarmił ją do syta, a obu zaoferował ciepłe łóżko, skąd od czasu do czasu uciekały do rzekomej wolności ulicy. W otoczeniu Edith niewiele się zmieniło, chociaż papa Leplée, jak czule go nazywała, zabrał ją z ulicy na scenę, załatwił jej pierwszy kontrakt płytowy i występ w radiu. Wymyślił jej również pseudonim artystyczny: La Môme Piaf, mały wróbelek, który nawiązywał do jej niewielkiego wzrostu i niezależnej, zuchwałej natury.
Gwałtowna śmierć mentora i podejrzenia, że Edith jest zamieszana w morderstwo, zmusiły ją do opuszczenia Paryża na jakiś czas. Towarzyszyła jej jak zawsze przyjaciółka Simone. Edith nie musiała już śpiewać na ulicy, dzięki Lepléemu mogła zaprezentować repertuar nadający się do wykonywania na małej scenie. Dostawała angaż w nocnych klubach drugiej i trzeciej kategorii na prowincji między Brestem a Niceą, gdzie nikt jej nie znał. Gaże nie były zbyt wysokie, ale dzięki nim dziewczyny jakoś wiązały koniec z końcem i wciąż hulały po nocach. Po kilku miesiącach miały jednak dość tej tułaczki i wróciły do Paryża. Jednego z pierwszych wieczorów Edith przypadkowo spotkała w barze na Montmartrze Raymonda Asso. Znała go pobieżnie dzięki Lepléemu, a teraz bez ceregieli wziął ją pod swoje skrzydła.
Załatwił jej angaże w małych kabaretach i posadę w Piccadilly, troszczył się o nią w każdej wolnej chwili. Próbował ją nauczyć, jak się wyrażać jak dama i odpowiednio o siebie dbać. Wprawdzie nie udało mu się wyperswadować jej falbanek na kolorowych ubraniach, ale przynajmniej zaprowadził ją do dobrego fryzjera i doradził jej większą dbałość o higienę. To drugie dla własnej korzyści, ponieważ został jej kochankiem. Edith go lubiła, może nawet coś więcej, może dużo więcej, ale problem stanowił fakt, że jako żonaty mężczyzna nigdy nie zostawał na noc, ona zaś nienawidziła być w nocy sama. Dlatego zaproponowała, by Simone zajęła drugą stronę podwójnego łóżka, co z kolei irytowało Raymonda. Powstały wówczas rozdźwięk w ich związku nie wpłynął na zachwyt Raymonda nad jej talentem. Niczym Pigmalion z greckiej mitologii, o którym Edith usłyszała po raz pierwszy od niego, Raymond próbował zrobić z niej doskonałą jego zdaniem szansonistkę. Nauczył ją znajdować wyraziste teksty i właściwie je interpretować, polecał wybitnych pisarzy i zachęcał do czytania książek. Edith nawet ich nie tknęła, kiedyś musiała przyznać, że prawie nie umiała czytać i pisać, ponieważ nigdy nie chodziła do szkoły, a lekcje pobierała jedynie od czasu do czasu w wędrownym cyrku. Raymond starał się zatem, żeby nadrobiła stracony czas. Zawsze towarzyszyła mu myśl, żeby zrobić z niej wielką osobowość. Bez wątpienia pomógł jej w karierze, ale nawet on nie mógł zapewnić jej nieba na ziemi. Angaż w ABC był dla kogoś jej pokroju nie do pomyślenia.
Szorstkim gestem zdjęła jego rękę z ramienia.
– Zwariowałeś? Ja miałabym występować w ABC? Żarty sobie stroisz?
– Ustaliłem z dyrektorem Mittym Goldinem, że wystąpisz przed duetem Gilles i Julien. Nie było łatwo go przekonać, całą noc go namawiałem, aż w końcu się zgodził. Masz trzydzieści minut. Premiera jest dwudziestego szóstego marca.
Edith opadła szczęka. Patrzyła na Raymonda zupełnie wytrącona z równowagi. Do tej pory mogła zawsze na nim polegać. Wprawdzie nie rozstał się z żoną, ale był jej najlepszym przyjacielem. Kochała go za to. Poza tym nie miał poczucia humoru, za co kochała go trochę mniej. Więc jeśli mówił, że ona zaśpiewa w ABC, nie żartował.
Pomimo zamroczenia alkoholem zrozumiała, że faktycznie czeka ją wielki debiut. Z trudem łapała powietrze. Zamiast jednak posłuchać impulsu i rzucić się Raymondowi na szyję, nie ruszyła się z krzesła, tylko krzyknęła:
– Szampan! Szampan dla wszystkich!
Jej przyjaciele się ożywili. Mężczyźni trącali się łokciami, szczerząc zęby.
– Nie, żadnego szampana! – krzyknął Raymond. Pstryknął palcami, żeby przywołać kelnera. – Kawę. Przynieście kawę. Mademoiselle nie potrzebuje szampana, lecz kawy. Najlepiej cały litr.
– Psujesz mi radość – stęknęła Edith.
– No właśnie – dodała Simone.
Pozostali mamrotali.
– A może jednak go wyrzucić? – zapytał gość, który już wcześniej wysunął taki pomysł.
– Jeśli teraz napiję się kawy, nie będę mogła spać – zaprotestowała Edith.
– I bardzo dobrze – odparł Raymond. – Nie będziesz spać, tylko pracować. Kiedy tylko trochę wytrzeźwiejesz, pojedziemy do Marguerite Monnot.
Edith ziewnęła demonstracyjnie, nie zasłaniając ust.
– Chcesz mnie przedstawić nowej kochance?
Dookoła rozległy się śmiechy.
– Jesteś w błędzie. Nie jest moją kochanką. – Jasnoniebieskie oczy Raymonda zaiskrzyły się z wściekłości. – Marguerite Monnot należy do najlepszych znanych mi muzyków. Jest kompozytorką, współpracujemy ze sobą. Napisała muzykę do nowej piosenki _Mon légionnaire_, którą nagrała Marie Dubas.
– Och – szepnęła Edith.
Marie Dubas była dla niej wzorem. Była kimś więcej niż śpiewaczką, swoimi piosenkami opowiadała historie, jak aktorka, dzięki której postać na scenie ożywa. Nie traciła przy tym nigdy z oczu zwykłych ludzi, którzy od zawsze należeli do otoczenia Edith. Edith chciała mieć taką klasę, próbowała od czasu do czasu naśladować podziwianą piosenkarkę przed lustrem, ale brakowało jej żyłki komediowej, bardziej pasował do niej dramatyzm. To, że kompozytorka pisząca dla Dubas chciała z nią współpracować, było dla niej równie niewyobrażalne jak angaż w ABC. Z drugiej jednak strony stał za nią sekretarz i tekściarz Dubas, czuła jego rękę na swoim ramieniu, był jej kochankiem i przyjacielem…
Tymczasem Raymond mówił dalej z przekonaniem:
– Będziesz potrzebowała własnych piosenek. A dokładnie możesz zaśpiewać pięć nowych. Przydadzą ci się lekcje śpiewu, w ABC wszystko zależeć będzie od zasięgu twojego głosu, tam nie ma mikrofonów. Poza tym będziesz potrzebowała nowych ubrań i lepszych manier, od twojego zachowania przed publicznością będzie wiele zależeć.
Lista spraw do załatwienia, którą rozwinął przed nią jak średniowieczny herold zwój pergaminu, wydawała się nie kończyć. Po chwili Edith przestała rejestrować, co on mówi. W wyobraźni widziała wyraźnie trzy litery ABC, a potem pseudonim, który wymyślił jej papa Leplée, ułożony ze świecących żarówek, jak zapowiada się gwiazdy na świetlnej tablicy przed wejściem przy boulevard Poissonnière. Widziała siebie na wielkiej scenie, która przypuszczalnie znajdowała się za dwuskrzydłowym wejściem. Słyszała, jak śpiewa piosenkę _Mon légionnaire_. Inaczej niż Marie Dubas, może nawet lepiej… Co za cudowny sen!
Lecz to był tylko sen. Była zbyt pijana, żeby ocenić, czy Raymond mówi prawdę. Angaż w ABC…? Dla mnie? Drwi sobie ze mnie, przeszło jej przez głowę.
Mimo to posłusznie wzięła przyniesioną kawę. Na pewno rozsądnie byłoby myśleć trochę jaśniej. Wtedy może zrozumiałaby, co przygnało Raymonda do tego baru o szóstej rano. Jego zachowanie przypominało jej występ cyrkowego magika. Raymond wyciągnął z kapelusza białego królika, a kiedy rozległy się oklaski, kazał mu zniknąć. Ale nikt z jej przyjaciół nie klaskał. Może królik nie zniknął, a angaż w ABC nie był urojeniem. A brawa zabrzmią podczas jej debiutu w najbardziej prestiżowym teatrze muzycznym Paryża. Zastanawiała się, czy ta myśl to coś więcej niż iluzja.
– Potrzebujesz dobrego pseudonimu – mówił Raymond, lecz tego również prawie nie słyszała. Kofeina działała podobnie jak alkohol albo zbyt duża ilość wina czy koniaku źle komponowała się z kawą. Edith nie miała o tym pojęcia. Zanim raptownie opadły jej powieki, a głowa osunęła się do przodu, głos Raymonda wbił się do jej głowy jak strzała:
– W ABC nikt nie chce słuchać małego wróbelka.
Od początku to przecież wiedziała!Rozdział 1
Paryż
Miasto nie promieniało wprawdzie jeszcze jasnym blaskiem przedwojennych czasów, ale zaciemnienie w znacznej mierze zniesiono. Żółte światła latarni padały na ulice stolicy, którymi nie maszerowało już szykujące się do ataku czy obrony wojsko, przebrzmiały ostatnie wystrzały niemieckich snajperów, a letni wietrzyk przegnał zapach krwi i śmierci. Jedynymi żołnierzami, którzy teraz bawili się między Montmartre’em a Montparnasse’em, byli Francuzi lub pozostali alianci, przede wszystkim Amerykanie z 4 Dywizji Piechoty, która wyzwoliła Paryż. Stopniowo otwierały się lokale rozrywkowe. Z większości teatrów muzycznych, kabaretów i varietés dobiegały dźwięki big-bandów grających w stylu Glenna Millera. Młodzi paryżanie nucili amerykańskie hity zamiast francuskich piosenek, a w kąciku ust trzymali papierosy z jasnego tytoniu zamiast typowych francuskich gauloises’ów. W cieniu wieży Eiffla rozpoczynała się nowa epoka.
W teatrze muzycznym ABC właśnie podniosła się kurtyna, ukazując młodego, dwudziestokilkuletniego mężczyznę. Stojąc na brzegu sceny w świetle reflektora, wyglądał jak nieudana kopia kowboja. Miał ciemne włosy, które przykrył kapeluszem panama, za dużym w stosunku do jego wąskiej twarzy, a koszula i spodnie były za szerokie w stosunku do szczupłego, niezgrabnego ciała. Artysta nie stał prosto podczas występu, jak przystało na szansonistę najwyższej klasy, lecz pochylał się lekko niczym trzecioligowy śpiewak nocnego klubu, puszczając oko do publiczności. Jego szeroki uśmiech był tak samo nie na miejscu jak okrzyki: „Jupi jej”, którymi okraszał piosenkę _Dans les plaines du Far West_.
– _Mon Dieu!_
Edith wyprostowała się na krześle, rozglądając się dookoła ze zdziwieniem, że od strony publiczności nie poleciały gwizdy ani okrzyki niezadowolenia. Czy to możliwe, że ten oburzający występ oczarował niemal tysiąc dwieście osób wypełniających widownię po brzegi? Ludzie siedzieli spokojnie na swoich miejscach, w półmroku Edith widziała nawet na niektórych twarzach uśmiechy zadowolenia. Czy rzeczywiście była jedyną osobą, której coś – a właściwie wszystko – się nie podobało? Wdzięczność paryżan i związane z nią uwielbienie dla wszystkiego, co amerykańskie, nie mogły przybrać aż tak przesadnej formy! Mimo najszczerszych chęci i poczucia humoru nie potrafiła oklaskiwać Francuza, który na scenie najbardziej prestiżowego teatru muzycznego w tym mieście robił z siebie błazna.
– On jest Włochem.
– Proszę? – Edith się wzdrygnęła.
Czyżby wyraziła swoją krytykę na głos? Kto oprócz jej towarzyszy ją usłyszał? Nie żeby kiedykolwiek owijała w bawełnę albo przejmowała się tym, co o niej mówią. Ale dopiero co okazało się, że ma wrogów, którzy uprzykrzali jej życie. Brakowałoby jeszcze, żeby przeczytała w jutrzejszej gazecie, co Edith Piaf sądzi o tak zwanym talencie tego szansonisty wykonującego ckliwe piosenki. Nie mogła sobie pozwolić, aby prasa zinterpretowała jej opinię jako antyamerykańską albo i antyfrancuską. Mimowolnie skuliła się, stając się jeszcze drobniejsza.
– Jest Włochem – powiedział znów Louis Barrier ściszonym głosem. Jej nowy impresario siedział po prawej stronie przy jednym ze stolików z przodu sali, gdzie nie musieli się gnieść z innymi w rzędach krzeseł, a widoczność i akustyka były wyjątkowo dobre.
– To przecież bez znaczenia – odparła oburzona.
– Yves Montand to pseudonim – wyjaśnił cicho siedzący po lewej stronie Henri Contet, dziennikarz i tekściarz, jakby jej nie słyszał: – Jego ojciec uciekł przed faszystami do Marsylii. Nasz przyjaciel naprawdę nazywa się Ivo Livi.
– Przyjaciel? – Edith uniosła brwi. Kilkukrotnie przenosiła wzrok z szansonisty na Henriego i z powrotem. Mimo najszczerszych chęci nie mogła pojąć, co on widział w tym Yvie Montandzie czy Ivo Livim, czy jak mu tam było.
Chociaż właśnie tego wieczoru wolałaby się upić w jakimś barze na Montmartrze, wbrew sobie przyjęła zaproszenie Henriego, które, jak się okazało, uzgodnił z Louisem. Prawie zawsze robiła to, o co prosili ją przyjaciele, miała taką słabość. Czasem na to narzekała, bo niekiedy nie były to korzystne przysługi, lecz zazwyczaj ustępowała. W tym przypadku nie chodziło o sprawy finansowe, lecz o zbliżający się występ z okazji ponownego otwarcia legendarnego Moulin Rouge. Najpierw pomyślała, że najlepszym partnerem byłby Roger Dann, ale ten nie mógł przyjechać do Paryża. Dlatego obaj towarzysze chcieli dziś wieczorem przedstawić jej śpiewaka, który nie tylko potrafiłby go zastąpić, lecz także był od niego dużo lepszy. W każdym razie tak twierdzili. Pomysł, żeby stanąć na scenie z tym beztalenciem, wydał się Edith groteskowy. Taki błazen jak ten facet zdecydowanie do niej nie pasował i ściśle rzecz biorąc, do ABC też się nie nadawał. Im dłużej mu się przyglądała, tym bardziej chciała odmówić.
Zmiana kostiumu nic nie pomogła. Śpiewak włożył białą koszulę i marynarkę w idiotyczną kratę. Teraz już nie tylko sprawiał wrażenie klauna, lecz naprawdę tak wyglądał, nadal jednak próbował grać rolę uwodziciela. Nieudolnie naśladował wspaniałego Charles’a Treneta, wykonując jego utwór _Swing troubadour_. Jakby nie było to wystarczająco żenujące, ten półgłówek próbował jeszcze stepować jak Fred Astaire. A tańczył równie słabo, jak śpiewał. Ten występ nie tylko działał Edith na nerwy, uznała go dosłownie za osobistą zniewagę.
ABC wciąż jeszcze był najznamienitszym teatrem muzycznym w Paryżu. Jego renoma nie ucierpiała mimo zmiany dyrekcji, wojny i okupacji, największe gwiazdy przez lata święciły tu triumfy. Przede wszystkim jednak było to miejsce, w którym Piaf zadebiutowała jako piosenkarka, tak jak próbował to właśnie zrobić ten Yves Montand. Miała trzydzieści minut, mniej niż on teraz. Wyszła na scenę przed głównym wykonawcą, a zeszła z niej jako gwiazda. Niepozorna osóbka o wielkim głosie, wtedy zaledwie dwudziestojednoletnia, w prostej czarnej sukience z białym koronkowym kołnierzykiem, bezpretensjonalna do granic możliwości. Po jej pierwszym występie publiczność domagała się kolejnych bisów, a następnego dnia krytycy wychwalali ją pod niebiosa. Ciężko na to pracowała, przez wiele tygodni prawie nie spała, ucząc się, jak być osobowością sceniczną.
Opłaciło się, ponieważ od pamiętnego dwudziestego szóstego marca tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku wszyscy w Paryżu znali Edith Piaf. Nie była już małym wróbelkiem, dziwacznym podlotkiem, a dorosłą kobietą, która wiedziała, jak się należy zachować i co powiedzieć. Co od tamtej pory zmieniło się w jej życiu? Nie tylko to, że umiała właściwie posługiwać się nożem i widelcem oraz przestała się ubierać jak cyrkówka. Stała się wykształconą młodą kobietą, oczytaną erudytką ceniącą sobie intelektualne dyskusje, a jej sposób wysławiania w niczym nie przypominał ulicznej mowy. Stworzył ją Raymond Asso. Jej Pigmalion, podobnie jak profesor Higgins w sztuce Georga’a Bernarda Shawa opartej na antycznej historii Owidiusza, zrobił wszystko jak należy – i w końcu ją stracił, w przeciwieństwie do literackiego pierwowzoru.
Edith stwierdziła z ulgą, że aplauz dla dzisiejszego debiutanta jest umiarkowany. Odczuwalna była pewna przychylność, może nawet zachwyt u niektórych kobiet, lecz zwolenniczek ckliwego szansonisty nie było zbyt wiele, a pojedyncze głosy domagające się bisów szybko umilkły.
A więc jednak nie straciłam instynktu, przeszło Edith przez głowę, gdy na widowni powoli zapalały się światła i czuć było niepokój typowy dla ostatnich chwil przed antraktem.
– Yves Montand doskonale nadaje się, aby wystąpić przed panią – powiedział Louis Barrier, którego Edith nazywała poufale Loulou, choć on uparcie nie chciał przejść na ty.
– Czy pan zwariował? – Kiedy się denerwowała, jej głos w pierwszej chwili brzmiał krzykliwie, a potem z każdym słowem obniżał się o oktawę, a w końcu stawał się ochrypły jak u nałogowego palacza żłopiącego whisky. – Ten facet źle śpiewa, fatalnie tańczy i nie ma poczucia rytmu.
– Odniósł spory sukces w Marsylii. Występował również w Nicei, Tulonie i Aix-en-Provence.
Louis sięgnął po kieliszek, w którym znajdowało się już tylko trochę wina.
– Yves Montand! – powtórzyła z pogardą w głosie. – Jak można wymyślić sobie taki pseudonim? W muzyce słowo _montant_ oznacza wznoszące się dźwięki. Czy ten facet uważa się za wschodzącą gwiazdę? On jest zerem!
Louis rzucił Henriemu bezradne spojrzenie, lecz ten w milczeniu dopił wino. Sprawiał wrażenie zrozpaczonego.
– Chcę wystąpić z Rogerem Dannem.
– Wiem. – Henri z trzaskiem odstawił kieliszek. – Ale Roger Dann siedzi na wsi i nie może przyjechać do Paryża. W tych czasach to nie takie proste.
Musiała mu przyznać rację. Czyż sama nie wiedziała o tym najlepiej? Uśmiechnęła się smutno.
Nawet gdyby Ivo Livi przybrał inny, mniej arogancki pseudonim i w ogóle był mniej żałosny, nie chciałaby go wziąć pod swoje skrzydła. Pomijając image tego młodego człowieka, zwyczajnie nie podobał jej się jego repertuar. W entuzjazmie dla wszystkiego, co amerykańskie, paryżanie mogli zachwycać się takimi piosenkami, mogli nawet żuć gumę, lecz to wszystko nie miało przecież nic wspólnego z francuską tożsamością. Jak długo jej rodacy będą się tej tożsamości wypierać? Czy nie należało się spodziewać, że gust publiczności wkrótce się zmieni? Paryż wyzwolono zaledwie kilka tygodni temu, wojna szalała jeszcze na północy i wschodzie kraju. Nowe, często sprzeczne, przekazywane z ust do ust informacje, wpływały na codzienność Francuzów. Panowała atmosfera napięcia. Pokój był kruchy i niestabilny. Żeby zapomnieć o minionych okropnościach, bawiono się tak, jakby jutra nie było.
Nic nie jest pewne, pomyślała. Nawet mój angaż w Moulin Rouge. Ale o tym nie mógł wiedzieć ani Loulou, ani jej kochanek Henri. Dopiero dzisiaj na horyzoncie pojawiła się katastrofa…
– Najdroższa – przymilał się Henri – proszę, posłuchaj go jeszcze raz. Może podczas próby.
– A co niby miałoby się zmienić?
– Jego ubiór. Powiem mu, żeby zaśpiewał starą piosenkę.
– Nie zna nowych? – Edith traciła cierpliwość.
Henri westchnął, bawił się pustym kieliszkiem, przesuwając go wciąż w jedną i drugą stronę.
Może musiał czymś zająć ręce, żeby powstrzymać się przed natychmiastowym zawleczeniem Edith do garderoby tego Francuza z południa.
– Nie miałam dziś szczególnie dobrego dnia – wyznała, uśmiechając się do niego ze skruchą. Henri był nie tylko jej kochankiem, którego porzucała równie często, jak przyjmowała z powrotem, lecz przede wszystkim przyjacielem, który zawsze dobrze jej życzył i dlatego mógł na nią liczyć. Z Louisem Barrierem było tak samo. Nie chodziła z nim wprawdzie do łóżka, ale doceniała jego lojalność i odpłacała mu się tym samym. Dlatego w końcu odrzekła łagodnie:
– Jeśli tak wam zależy, jeszcze raz posłucham pana Montanda. – I będę żałować każdego taktu, dodała w myślach.
Henri promieniał.
– Nie pożałujesz. On naprawdę ma potencjał.
– Już jutro… – dorzucił z zapałem Loulou.
– Nie – przerwała mu. – Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie chcę ustalać konkretnego terminu, nie teraz. Poza tym mam już plany na jutro. – Powiedziała to tak lekko, jakby chodziło o nieistotną randkę. A przecież w wezwaniu na przesłuchanie nie było ani krzty romantyzmu.
Louis otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je i patrzył na Edith ze zdziwieniem. Zazwyczaj znał jej terminarz i nawet kiedy sam go nie ustalał, ona informowała go o spotkaniach. Widać było wyraźnie, że teraz czuje się zdezorientowany.
Z pewnością irytował go również fakt, że właściwie nie spotykała się z nikim przed południem. Poranne godziny zwykle przeznaczała na sen, ponieważ prowadziła nocny tryb życia. Jeśli ktoś chciał zastać ją w dobrym nastroju, nie powinien do niej dzwonić ani przychodzić przed drugą po południu. Policja oczywiście na to nie zważała. Pisemne wezwania dostarczano przed południem, przesłuchania odbywały się o tej samej porze. Mężczyźni we francuskich mundurach byli – podobnie jak Szkopy – równie zawzięci i pozbawieni fantazji.
Wielu artystów padło w ostatnich tygodniach ofiarą czystek. Nowa władza w prefekturze szybko reagowała na zarzuty rzekomej lub udokumentowanej kolaboracji, nikt nie badał dokładnie przyczyn, wystarczyło posądzenie, żeby Komisja do spraw oczyszczenia zawodów artystycznych wszczęła dochodzenie. Wśród znajomych Edith mówiło się, że znakomita aktorka Arletty została aresztowana i siedzi w więzieniu Conciergerie jak niegdyś Maria Antonina. Mistinguett i Maurice Chevalier również popadli w niełaskę, podobnie jak przyjaciel Edith, Jean Cocteau, od którego dowiedziała się, że projektantka mody Coco Chanel uciekła do Szwajcarii. Represje często dotykały kobiet, ale dlaczego u diabła właśnie jej, zastanawiała się kolejny raz, kiedy dostarczono jej wezwanie na przesłuchanie poprzez posłańca z hotelu Alsina, w którym w tamtym czasie zatrzymała się z przyjaciółką Simone Berteaut. Owszem, nie przyłączyła się do ruchu oporu, ale robiła, co w jej mocy, i pomogła wielu ludziom. Nie miała nawet pojęcia, przez jaki występek znalazła się na czarnej liście. Ta bezsilność była prawie równie trudna do zniesienia jak obawa przed możliwymi konsekwencjami.
– O co chodzi, _ma chère_? – Delikatny, ale i natarczywy ton Henriego wyrwał ją z zamyślenia.
Zastanawiała się, czy ma powiedzieć obu najważniejszym w jej życiu mężczyznom o spotkaniu następnego dnia, zdecydowała jednak, że tego nie zrobi. Z przesądności wolała mówić o tym jak najmniej. Sądziła, że im bardziej będzie się zajmować ewentualnymi represjami, tym bardziej prawdopodobne staną się jej obawy. Przeszła już tak wiele trudnych, nawet jeszcze groźniejszych sytuacji. Najlepiej będzie, jeśli najpierw wysłucha, co jej zarzucają. Potem będzie mogła porozmawiać z przyjaciółmi i zastanowić się, jak odpowiedzieć na oskarżenia.
– O nic – odparła. – Jestem po prostu zmęczona.
Po sceptycznym spojrzeniu Henriego rozpoznała, że jej nie uwierzył.
Uniosła kieliszek, w którym od dawna nie było ani kropli.
– Zamówisz nam jeszcze butelkę wina? Za chwilę zacznie się druga część, a jeśli śpiewacy są tak kiepscy jak Yves Montand, koniecznie będę musiała się napić. – Henri chciał zaprotestować, ale z uśmiechem machnęła ręką: – Wiem, że go lubisz. Loulou go polecił. Poczekajmy, może pewnego dnia również odkryję w nim coś pozytywnego.
Kiedy Henri rozglądał się za kelnerką, dzwonek obwieścił koniec przerwy. Zamyślona Edith patrzyła, jak sala
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.