Mądrość tłumu - ebook
Mądrość tłumu - ebook
Chaos. Furia. Zniszczenie. Niektórzy mówią, że chcąc zmienić świat, trzeba go najpierw spalić. Teza ta zostanie za chwilę poddana weryfikacji w tyglu rewolucji: Destruktorzy i Podpalacze przejęli stery władzy, dym zamieszek wyparł przemysłowy smog i wszyscy są zmuszeni podporządkować się mądrości tłumu. Nie mając nic do stracenia, obywatel Brock zamierza stać się bohaterem na miarę nowej ery. Obywatelka Savine musi swój talent do interesów przekuć w zdolność przetrwania, zanim będzie mogła walczyć o odkupienie win. Orso przekona się, że kiedy świat staje na głowie, nikt nie upada równie nisko jak dawny monarcha. Na krwawej Północy stojąca na czele kruchego Protektoratu Rikke stopniowo traci przyjaciół, gdy tymczasem Czarny Calder gromadzi sojuszników i snuje plany zemsty. Banki upadły, słoneczne sztandary Unii zostały zerwane z masztów, a w zalegających za kulisami mrokach wątki demonicznego planu Tkacza powoli zaczynają się ze sobą splatać…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-80-1 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Wiesz co, Tunny?
Lekko przekrwione oczy kaprala zwróciły się w stronę Orso.
– Tak, Wasza Królewska Mość?
– Muszę przyznać, że jestem raczej zadowolony z siebie.
Niezłomny Sztandar – biały koń wspięty na tle lśniącego złotego słońca – łopotał na wietrze. Niedawno do listy wyhaftowanych na nim miejsc sławnych wiktorii, których był świadkiem, dołączył Stoffenbeck. Ilu to już Najwyższych Królów paradowało triumfalnie pod tym błyszczącym kawałkiem materiału? A teraz – choć dysponujący mniej liczną armią, powszechnie wyśmiewany i skazywany na porażkę – dołączył do nich Orso, człowiek, który przeobraził się z wykpiwanego w pamfletach Księcia Prostytutek w nowego Casamira niczym cudowny motyl wynurzający się z cuchnącej poczwarki. Życie dziwnie się plecie, bez dwóch zdań. Zwłaszcza życie królów.
– Wasza Królewska Mość ma pełne prawo, do diaska, żeby czuć się zadowolonym z siebie! – pośpieszył z zapewnieniem lord marszałek Rucksted. Mało kto tak dobrze jak on rozumiał istotę samozadowolenia. – Wasza Wysokość przechytrzył nieprzyjaciela jeszcze przed rozpoczęciem bitwy, a potem wziął do niewoli najgorszego z tych zdrajców!
I z zadowoleniem obejrzał się przez ramię.
Leo dan Brock, wielki bohater, dla którego zaledwie parę dni wcześniej świat wydawał się za mały, teraz mieścił się w nędznym wozie z okratowanymi oknami kolebiącym się na trakcie za plecami Orso. Inna sprawa, że mniej go było do zmieszczenia niż dawniej: jedną jego zmasakrowaną nogę pochowali na polu bitwy razem z jego zniszczoną reputacją.
– Wasza Królewska Mość zatriumfował – zapiszczał Bremer dan Gorst i zaraz się zamknął, wodząc posępnym wzrokiem po coraz bliższych wieżach i kominach Adui.
– Rzeczywiście, zatriumfowałem. – Niewymuszony uśmiech sam z siebie wypłynął na twarz króla. Orso nie pamiętał, kiedy ostatnio zdarzyło mu się coś takiego. – Młody Lew pobity przez Młode Jagnię. – Nawet ubranie leżało na nim lepiej niż przed bitwą. Podrapał się po podbródku: w ogólnym podnieceniu od paru dni się nie golił. – Może powinienem zapuścić brodę?
Hildi zsunęła przydużą czapkę na tył głowy i z powątpiewaniem przyjrzała się szczecinie na jego policzkach.
– A dasz radę? – zapytała.
– Przyznaję, w przeszłości kilkakrotnie mi się to nie udało, ale to samo można powiedzieć o wielu innych rzeczach, Hildi. Przyszłość to zupełnie co innego!
Chyba po raz pierwszy w życiu z niecierpliwością czekał na to, co przyniesie mu przyszłość – ba, był wręcz gotowy wziąć się z tą suką za bary i narzucić jej pożądany kształt. Zostawił więc lorda marszałka Foresta zajętego nadawaniem jako takiego szyku poobijanej Dywizji Następcy Tronu i na czele setki zbrojnych ruszył przodem do Adui. Musiał wrócić do stolicy i przywrócić państwową nawę na właściwy kurs. Buntownicy zostali zmiażdżeni, mógł więc wreszcie wyruszyć w dawno planowany wielki objazd Unii i pokazać się poddanym jako zwycięski monarcha. Dowie się, co może dla nich zrobić; jak poprawić ich los. Zastanawiał się z rozmarzeniem, jaki przydomek nada mu rozentuzjazmowany, wielbiący go tłum. Orso Niezłomny? Orso Nieustraszony? Niewzruszony Mur Stoffenbecku?
Siedział w siodle, kołysząc się lekko, i rozkoszował się rześkim jesiennym powietrzem. Północny wiatr zwiewał adueńskie wyziewy nad morze, więc głęboki wdech nie kończył się natychmiastowym atakiem kaszlu.
– Nareszcie rozumiem, co ma na myśli ktoś, kto mówi, że czuje się jak król.
– Nie przejmuj się tym – uspokoił go Tunny. – Jestem przekonany, że ani się obejrzysz, jak znów poczujesz się zagubiony i bezradny.
– Z pewnością.
Orso nie mógł się powstrzymać: jeszcze raz obejrzał się na tyły kolumny. Ranny lord gubernator Anglandu nie był ich jedynym ważnym jeńcem. Za więźniarką Młodego Lwa turkotał pilnie strzeżony powóz, którym podróżowała jego ciężarna małżonka Savine. Czy to jej blada dłoń zaciskała się na półeczce pod oknem? Skrzywił się na samo wspomnienie jej imienia. Kiedy jedyna kobieta, jaką w życiu pokochał, wyszła za innego, a potem go zdradziła, lubił sobie wyobrażać, że gorzej już się poczuć nie może. A potem się dowiedział, że jest jego przyrodnią siostrą.
Smród bijący ze stłoczonych na przedmurzu Adui slumsów raczej wzmógł, niż osłabił, wzbierające mu w gardle mdłości. Wyobrażał sobie uśmiechniętych obywateli, piegowate dzieci wymachujące chorągiewkami Unii, deszcz pachnących płatków kwiatów sypany przez stojące na balkonach piękności. Zawsze kręcił nosem na tego typu patriotyczne bzdury, gdy honory odbierali inni zwycięzcy, teraz jednak chciał zostać jednym z nich. Tymczasem przyczajone w półmroku ciemne postaci łypały na niego spode łba, ogryzająca kurzą nóżkę ladacznica stała w oknie i śmiała się z niego, a wybitnie paskudny żebrak bezczelnie splunął pod kopyta królewskiego konia.
– Malkontenci zawsze się znajdą, Wasza Królewska Mość – mruknął Yoru Sulfur. – Wystarczy zapytać mojego mistrza, któremu nikt nigdy nie dziękuje za wytężoną pracę.
– Mhm – przytaknął Orso, chociaż, o ile go pamięć nie myliła, to akurat Bayaza wszyscy traktowali ze służalczym wręcz szacunkiem. – I jakie lekarstwo ma na to twój mistrz?
– Ignorować ich. – Sulfur z beznamiętnym wyrazem twarzy obserwował mieszkańców slumsów. – Jak mrówki.
– Słusznie. Nie pozwólmy, by popsuli nam triumfalny nastrój.
Na to było już jednak ciut za późno. Wiatr nagle wydał się zimniejszy, a Orso poczuł znajome niepokojące mrowienie na karku.
***
W pojeździe zrobiło się ciemniej, turkot kół poniósł się głuchym echem. Przez zakratowane okienko Leo zobaczył bloki kutego kamienia i domyślił się, że wjeżdżają do Adui przez jedną z bram. Marzył mu się wjazd do stolicy na czele triumfalnego pochodu, tymczasem wracał zamknięty w więźniarce cuchnącej zleżałą słomą, krwią z ran i wstydem.
Wozem szarpnęło, ból przeszył kikut nogi Leo i wycisnął mu łzy z zaczerwienionych oczu. Pomyślał o tym, ilu atutów sam się pozbawił, jak wielką przewagę roztrwonił, w jakie pułapki się wpakował… Był skończonym głupcem.
Gdy tylko paplanina Ishera zaczęła trącić buntem, trzeba było powiedzieć temu zdradliwemu tchórzowi, żeby się odpierdolił. Albo jeszcze lepiej: pójść z tym prosto do Kulasa i o wszystkim mu powiedzieć. Wtedy dalej byłby najsłynniejszym bohaterem w dziejach Unii, wodzem, który pobił Wielkiego Wilka! A nie błaznem pokonanym przez Młode Jagnię.
Trzeba było schować dumę w kieszeń w rozmowie z królem Jappo, schlebiać mu, flirtować, zgrywać dyplomatę, z uśmiechem zaoferować mu Zachodni Port, wymienić ten bezwartościowy zrzynek Unii na całą resztę i lądować w Midderlandzie w asyście styryjskiego korpusu.
Trzeba było wziąć matkę ze sobą. Na wspomnienie jej błagań w porcie miał ochotę rwać włosy z głowy. Narzuciłaby dyscyplinę tej zbieraninie na plaży, ogarnęła mapę chłodnym spojrzeniem i skierowała wojsko na południe – wtedy pierwsza dotarłaby do Stoffenbecku i wciągnęła nieprzyjaciela w bitwę, której nie mógłby wygrać.
Trzeba było posłać odpowiedź na zaproszenie Orso na czubku lancy, zaatakować wszystkimi siłami przed zachodem słońca, zmieść kłamliwego skurwiela z dogodnej pozycji na wzniesieniu i rozbić posiłki, które przyszły mu z pomocą.
Nawet kiedy lewe skrzydło jego szyku zawiodło, a prawe się załamało, wciąż mógł jeszcze odwołać tę ostatnią szarżę. Przynajmniej nie straciłby Antaupa i Jina. Nie straciłby ręki i nogi. Może Savine zdołałaby wynegocjować jakiś układ; była przecież dawną królewską kochanką – a sądząc po tym, co widział podczas swojej egzekucji, prawdopodobnie także obecną. Nawet nie mógł mieć o to do niej pretensji. Uratowała mu przecież życie, prawda? Cokolwiek było teraz warte…
Był więźniem. Zdrajcą. Kaleką.
Wóz zwolnił i ledwie posuwał się naprzód, telepiąc się na wszystkie strony. Skądś z przodu dobiegły głosy, śpiewy, wyzwiska… Wierni poddani króla Orso wylegli na ulice, żeby świętować zwycięstwo? Nie brzmiało to jak uroczyste powitanie.
Dawniej krąg szermierczy był dla Leo dan Brocka parkietem tanecznym – teraz męczarnią stało się choćby wyprostowanie i obciążenie ocalałej nogi, żeby mógł zdrową ręką złapać się krat w oknie i podciągnąć do pozycji stojącej. Zanim poczuł na twarzy chłodny podmuch wiatru i, mrużąc oczy, wyjrzał na ulicę zasłaną kłębami dymu z huty, więźniarka znieruchomiała.
Uderzyły go osobliwe szczegóły: potrzaskane sklepowe żaluzje, wyłamane drzwi zwieszające się koślawo z zawiasów, śmieci na ulicy. W pierwszym momencie wziął stertę szmat we wnęce drzwi za śpiącego włóczęgę, by chwilę potem, z uczuciem narastającego niepokoju, przy którym zbladł nawet ból, dojść do wniosku, że ten człowiek chyba nie żyje.
– Na pamięć poległych… – wyszeptał.
Zobaczył spalony magazyn, którego zwęglone krokwie sterczały jak żebra truchła objedzonego z mięsa. Wymalowane na osmolonej fasadzie wysokie na trzy kroki litery obwieszczały: Czas nadszedł.
Przycisnął twarz do prętów, próbując zerknąć w głąb ulicy. Za oficerami, dworzanami i dosiadającymi podenerwowanych koni żołnierzami korpusu rycerskiego zobaczył tłum stłoczony przed najeżonym kolcami murem. Transparenty powiewały nad głowami jak sztandary nad pułkiem wojska: Uczciwa praca, godna płaca; Precz z Zamkniętą Radą; Powstańcie! Tłum już kierował się ku królewskiej kolumnie, tętnił posępnym gniewem, buczał, szydził… Czy to Destruktorzy?
– Na pamięć poległych – powtórzył szeptem.
Dostrzegł ludzi także w głębi bocznej uliczki, nosili robotnicze ubrania i zaciskali pięści. Biegli. Gonili kogoś. Dopadli go, zaczęli bić i kopać.
– Z drogi! – dobiegło z przodu donośne wezwanie. Pewnie Rucksted. – Z drogi, w imieniu Jego Królewskiej Mości!
– Wal się! – warknął mężczyzna bez szyi, za to z gęstą brodą. – Sam zejdź nam z drogi!
Ludzie przesączali się na ulicę z zaułków i podwórek. Nasilało się niepokojące wrażenie, że królewski oddział znajduje się w okrążeniu.
– To Młody Lew! – zawołał ktoś.
Rozległy się cherlawe wiwaty. Zdrowa noga Leo (która zaledwie parę dni wcześniej była jego chorą nogą) paliła go żywym ogniem, ale kurczowo trzymał się kraty. Ciżba wokół więźniarki gęstniała, ludzie wyciągali ku niemu ręce.
– Młody Lew!
***
Bezradna Savine patrzyła przez okno powozu, jak zbiry tłoczą się wokół więźniarki Leo niczym świnie przy korycie. Jedną ręką podtrzymywała nabrzmiałe brzuszysko, w drugiej ściskała dłoń Zuri. Nie umiałaby powiedzieć, czy chcą go uwolnić, czy zamordować. Najprawdopodobniej oni też tego nie wiedzieli.
Zdała sobie sprawę, że nie pamięta już, jak to jest nie czuć strachu.
Zaczęło się prawdopodobnie od strajku. Znała wszystkie fabryki w Adui – to była papiernia Fossa dan Harbera, w którą zainwestowania dwukrotnie odmówiła. Perspektywy zysków były wprawdzie kuszące, ale Harber miał fatalną reputację; był okrutnikiem i wyzyskiwaczem, przez którego inni fabrykanci nie mogli należycie wykorzystywać swojej siły roboczej. Zaczęło się prawdopodobnie od strajku, który – jak to często bywa ze strajkami – bardzo szybko przerodził się w coś znacznie paskudniejszego.
– Cofnąć się! – wykrzyknął młody oficer, smagając robotników szpicrutą.
Konny strażnik złapał jednego mężczyznę za rękę i odciągnął, drugiego zdzielił tarczą w głowę. Ten drugi upadł, zalśniła krew.
Savine zaparło dech w piersi. Oczy jej się rozszerzyły.
Oficer, uderzony przez kogoś kijem, zachwiał się w siodle.
– Czekajcie! – zawołał ktoś. Być może Orso, pomyślała Savine. – Czekajcie!
To jednak niczego nie zmieniło. Najwyższy Król Unii nagle stał się tak samo bezradny jak ona. Tłum napierał ze wszystkich stron, morze wściekłych twarzy, transparentów i zaciśniętych pięści. Zgiełk przywiódł jej na myśl Valbeck i tamtejsze powstanie, ale okropna teraźniejszość była wystarczająco przerażająca i bez sięgania w straszną przeszłość.
W ulicę wjechali kolejni żołnierze. Ktoś krzyknął, stratowany przez konia.
– Łajdaki!
Cichy szczęk: ktoś dobył broni.
– Chronić króla! – rozległ się piskliwy krzyk Gorsta.
Jeden ze strażników najpierw uderzył głowicą miecza, a potem płazem ostrza zrzucił robotnikowi czapkę z głowy i powalił go na bruk. Inny – żołnierz korpusu rycerskiego – nie był taki delikatny: błysk stali, wysoki krzyk. Tym razem Savine widziała, jak miecz opadł i wyrąbał ziejącą ranę w barku cywila.
Podskoczyła, gdy coś uderzyło z impetem o ścianę powozu.
– Boże, dopomóż – mruknęła Zuri.
– Serio? – Savine spojrzała na nią z niedowierzaniem. – Pomógł ci kiedyś?
– Nie tracę nadziei. – Zuri objęła ją opiekuńczym gestem. – Odsuń się od okna…
– I dokąd mam pójść? – szepnęła Savine, oparłszy się o nią.
Po drugiej stronie szyby zapanował chaos. Strażnik na koniu i kobieta o zaczerwienionej twarzy wyrywali sobie z rąk jeden koniec transparentu z napisem Wszyscy równi, którego druga końcówka ginęła w splątanej masie kończyn i twarzy. Żołnierz korpusu rycerskiego, ściągnięty z siodła, przepadł w tłumie jak marynarz w odmętach wzburzonego morza. Robotnicy byli wszędzie, rozpychali się, wciskali pomiędzy konie, łapali, wrzeszczeli.
Trzasnęło rozbite okno powozu i obsypana odłamkami szkła Savine odskoczyła w tył.
– Zdrajcy! – krzyknął ktoś.
To o niej? O Leo? Czyjaś zgięta w łokciu ręka sięgnęła do środka, brudna dłoń po omacku szukała zasuwki. Savine nieporadnie uderzyła w nią bokiem zaciśniętej pięści. Nie była pewna, czy lepiej zostać wywleczonym z powozu przez tłum, czy czekać, aż inkwizycja zaciągnie ją do Domu Pytań.
Zuri próbowała stanąć na nogi, kiedy za oknem coś błysnęło. Krople na policzku Savine. Czerwone kropki na sukni. Pchająca się do powozu ręka ześliznęła się z powrotem.
Ulica eksplodowała ogniem. Savine skuliła się, oburącz obejmując brzuch. Ból przeszył jej trzewia.
„ Boże, dopomóż” – poruszyła bezgłośnie ustami. Czyżby miała zacząć rodzić tu i teraz, w środku zamieszek, na zasłanej szkłem podłodze powozu?
– Wy skurwysyny!
Olbrzym w fartuchu złapał wodze konia tej blondynki, którą Orso zatrudniał w roli osobistej służącej, tej samej, która – tysiąc lat temu – przenosiła liściki od niego do Savine i z powrotem. Trzymał ją za nogę, a ona wierzgała, kopała, pluła i warczała. Orso zawrócił konia i zaczął tłuc olbrzyma pięścią po łysiejącej głowie. Ten go złapał i spróbował ściągnąć z siodła.
– Wy…
Jego czaszka rozpękła się na dwoje. Bluznęła czerwień. Savine wytrzeszczyła oczy. Mogłaby przysiąc, że ten cały Sulfur plasnął mężczyznę otwartą dłonią w skroń i prawie oderwał mu głowę.
Przed oknem przejechał Gorst, szczerząc zęby i siekąc wściekle mieczem na obie strony.
– Król! – wołał piskliwie. – Król!
– Do Agriontu! – krzyknął ktoś. – Nie zatrzymujcie się!
Powóz ruszył z szarpnięciem. Savine byłaby spadła z siedzenia, gdyby Zuri jej nie złapała. Kurczowo uczepiła się pustej ramy okiennej i przygryzła wargę, czując kolejny spazm bólu w napęczniałym brzuchu. Patrzyła, jak tłum rozprasza się przed powozem, słyszała krzyki zgrozy. Jakieś ciało zatoczyło się w bok zahaczone rogiem pojazdu, odbiło od drzwi i wpadło pod kopyta konia rycerza herolda. Pasmo blond włosów zahaczyło o sterczące z okiennej ramy resztki szkła.
Koła podskoczyły na stratowanym transparencie, przeturkotały po klejących się do wilgotnej nawierzchni pamfletach. Więźniarka pędziła przodem, krzesząc iskry z bruku. Wszędzie było pełno obłąkanych ze strachu koni, powiewających grzyw, trzepoczących uprzęży. Coś uderzyło metalicznie w drugą ścianę powozu i zaraz zostało z tyłu wraz z papiernią Harbera i jej burzącymi się pracownikami.
Przez wybite okno zawiewał zimny wiatr. Serce Savine waliło jak młotem, dłoń znieruchomiała na półeczce, twarz płonęła rumieńcem, jakby ją spoliczkowano. Jak Zuri była w stanie zachować spokój? Jej twarz niczego nie wyrażała, jednym ramieniem obejmowała Savine. Dziecko kopało niespokojnie, czułe na szarpnięcia i podskoki powozu. Przynajmniej żyło. Żyło.
Za oknem lord szambelan Hoff kurczowo trzymał wodze, urzędowy łańcuch zaplątał mu się i zacisnął wokół szyi. Podstarzały siwowłosy królewski chorąży ściskał drzewce sztandaru, słońce Unii płynęło nad nimi w górze. Na złotogłowiu widniała tłusta plama.
Ulice przemykały w tył, tak bardzo znajome, tak bardzo obce. Kiedyś miała miasto u swoich stóp. Nikogo innego tak nie podziwiano, nikomu tak nie zazdroszczono, nikogo też tak nie nienawidzono – co zresztą zawsze traktowała jako jedyny naprawdę szczery komplement. Mijali w pędzie budynki: niektóre z nich znała, niektóre nawet były jej własnością. Dawniej.
Bo teraz wszystko przepadło.
Zacisnęła kurczowo powieki. Nie pamiętała już, jak to jest nie czuć strachu.
Pamiętała, jak przyjęła od Leo pierścionek zaręczynowy; w dole rozpościerał się cały Agriont wraz ze wszystkimi swoimi małymi mieszkańcami. Przyszłość należała do nich dwojga. Jak to możliwe, że tak całkowicie się unicestwili? Jego lekkomyślność ani jej ambicja z osobna by nie wystarczyły, ale jak dwa związki chemiczne, które w pojedynkę są zaledwie lekko trujące, po połączeniu wytworzyli niestabilny środek wybuchowy, który zmiótł ich życie i życie tysięcy ludzi prosto do piekła.
Zabandażowane rozcięcie na ogolonej głowie swędziało bez przerwy. Byłoby chyba lepiej, gdyby kawał metalu, który ją drasnął, przeleciał odrobinę niżej i po prostu rozłupał czaszkę.
– Zwolnić! – Piskliwy okrzyk Gorsta. – Zwolnić!
Wjeżdżali do Agriontu po jednym z mostów, przed nimi majaczyły potężne mury. Kiedyś czuła się wśród nich bezpiecznie jak w objęciach rodziców, teraz wyglądały jak mury więzienia. Nie, nie wyglądały: naprawdę nimi były. Pętla ze sznura wciąż zaciskała się zarówno na jej szyi, jak i na szyi Leo.
Po tym, jak sprowadzili go z szafotu, zmieniła mu opatrunek na nodze; wydawało się, że to właściwe, coś, co żona może zrobić dla rannego męża – zwłaszcza gdy walnie przyczyniła się do jego zranienia. Myślała, że jest silna, słynęła przecież ze swojej bezduszności, ale kiedy odwijała bandaże, jakby dokonywała czegoś w rodzaju obrzydliwego striptizu, zmieniały kolor: z upstrzonych brunatnymi plamami stały się najpierw różowe, potem czarne. W końcu odsłoniła kikut: nieporadne, kostropate szwy, koszmar każdej krawcowej, fioletowo-czerwone i płaczące ropą; makabryczna, upiorna, nierzeczywista pustka w miejscu, w którym powinna być noga; i ten smród jak z jatki, podlany wonią taniego alkoholu. Zakryła dłonią usta. Nie zamienili ani słowa, ale kiedy spojrzała mu w oczy, dostrzegła odbitą w nich własną zgrozę.
Zaraz potem strażnicy ją stamtąd zabrali. Poddała im się z wdzięcznością. Na wspomnienie tamtej chwili robiło jej się niedobrze – niedobrze od wyrzutów sumienia i z niesmaku, a także z powodu wyrzutów sumienia, że ten niesmak odczuwa.
Zdała sobie sprawę, że drży. Zuri ścisnęła jej dłoń.
– Będzie dobrze – powiedziała.
Savine spojrzała w jej ciemne oczy.
– Jakim cudem? – spytała szeptem.
Powóz zadygotał i stanął. Kiedy oficer otworzył drzwi, z okna osypały się resztki szkła. Savine potrzebowała dłuższej chwili, żeby rozluźnić palce; musiała rozwierać je siłą, niczym kurczowo zaciśniętą dłoń trupa. Otumaniona zeszła chwiejnie po schodkach. Przy każdym kroku bała się, że zaraz się posika. A może już się posikała?
Plac Marszałków. Raz w miesiącu przewoziła tędy swojego ojca w fotelu na kółkach, śmiejąc się z cudzych nieszczęść. Brała udział w spotkaniach Otwartej Rady w Rotundzie Lordów, odcedzając z paplaniny jej członków okazje do ubicia interesu. Dyskutowała ze wspólnikami o finansach, o tym, kogo wywyższyć, kogo zgnieść, kogo przekupić i czyimi pieniędzmi. Znała na pamięć wszystkie punkty charakterystyczne sterczące znad osmolonych dachów: smukły palec Wieży Łańcuchów, posępną sylwetę Domu Stwórcy – ale ich miejsce było w innym świecie. Innym życiu.
Otaczający ją mężczyźni – z poranionymi twarzami, w podartych pięknych mundurach, z obnażoną bronią czerwoną od krwi – wybałuszali z niedowierzaniem oczy.
– Twoja ręka – podszepnęła jej Zuri.
Ręka Savine była cała we krwi. Spojrzała na nią tępo i odwróciła dłonią do góry. W samym jej środku tkwił odłamek szkła; musiał się wbić, kiedy ściskała ramę okna. Niczego nie poczuła.
Podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Orso: był poruszony, blady, złoty diadem przekrzywił mu się nad czołem. Usta miał półotwarte, jakby zamierzał coś powiedzieć, ona również, jakby chciała mu odpowiedzieć, ale przez chwilę oboje milczeli.
– Znajdźcie jakieś lokum dla lady Savine i jej małżonka – wychrypiał w końcu król. – W Domu Pytań.
Z wysiłkiem przełknęła ślinę i odprowadziła go wzrokiem.
Nie pamiętała, jak to jest nie czuć strachu.
***
Orso zamaszystym krokiem szedł przez Plac Marszałków, w przybliżeniu w stronę pałacu. Zaciskał pięści. Nie wiadomo dlaczego widok Savine wciąż zapierał mu dech w piersi, ale miał pilniejsze sprawy na głowie niż dymiące zgliszcza swojego życia uczuciowego – chociażby taką, że jego triumfalny powrót do stolicy od początku wypadł blado, a ostatecznie zamienił się w krwawą jatkę.
– Oni mnie nienawidzą – mruknął.
Oczywiście był przyzwyczajony do powszechnej niechęci, obelżywych pamfletów, zniesławiających plotek i szyderstw Otwartej Rady. Fakt, że poddani uprzejmie i dyskretnie pogardzają królem za jego plecami, był czymś absolutnie normalnym – co innego jednak, kiedy tłuszcza próbuje owego króla fizycznie sponiewierać: to zakrawało na otwarty bunt. I to już drugi w tym miesiącu. Adua – pępek świata, zenit cywilizacji, latarnia postępu i dobrobytu – pogrążała się w zamęcie i bezprawiu.
Rozczarowanie było wstrząsające – jakby włożył do ust przepyszny słodki przysmak, po czym, przeżuwając go, odkrył, że to kawałek zwykłego gówna. Cóż, takie już było życie króla: miska gówna na śniadanie, obiad i kolację.
Hoffowi świszczało w piersi, kiedy desperacko usiłował dotrzymać mu kroku.
– Ludzie stale się… skarżą… – wysapał.
– Oni mnie nienawidzą, kurwa! Nienawidzą! Słyszałeś, jak wiwatowali na cześć Młodego Lwa? Od kiedy to ten łajdak z tytułem szlacheckim jest takim herosem ludowym?
Przed niedawnym triumfem Orso wszyscy uważali go za godnego pogardy tchórza, Brocka zaś za wspaniałego bohatera. Naturalnie po ostatnich wydarzeniach te poglądy powinny ulec odwróceniu, tymczasem jego uważano dziś za godnego pogardy tyrana, a Młody Lew budził powszechną litość jako ten słabszy i przegrany. Gdyby Brock zaczął publicznie walić gruchę, publika przyjęłaby to wiwatami.
– Przeklęci zdrajcy! – warknął Rucksted, wgniatając opancerzoną pięść w opancerzoną drugą dłoń. – Należałoby ich powiesić!
– Nie możemy powiesić wszystkich – zauważył Orso.
– Jeśli Wasza Wysokość pozwoli, rad wrócę do miasta i przynajmniej spróbuję.
– Obawiam się, że nasz błąd polegał raczej na przeprowadzeniu zbyt wielkiej liczby egzekucji niż zbyt małej…
– Wasza Królewska Mość! – Wyróżniający się przerażająco wysokim wzrostem rycerz herold czekał na Drodze Królów pod posągiem Haroda Wielkiego, ze skrzydlatym hełmem pod pachą. – Zamknięta Rada pilnie oczekuje przybycia Waszej Królewskiej Mości do Białej Sali. – Zrównał się z Orso i dotrzymywał mu kroku, mówiąc dalej: – Za pozwoleniem, chciałbym pogratulować Waszej Wysokości zwycięstwa pod Stoffenbeckiem.
– Mam wrażenie, jakby to było bardzo dawno temu – odparł Orso, nie zatrzymując się. Bał się, że jeśli to zrobi, runie na ziemię jak dziecięca wieża z klocków. – Odebrałem już gratulacje od pokaźnej grupy wichrzycieli na Drodze Królów.
Spojrzał spode łba na Casamira Niezłomnego. Ciekawe, pomyślał, czy on też musiał kiedyś uciekać ulicami stolicy przed własnymi poddanymi. W książkach historycznych nie było o tym ani słowa.
– Pod nieobecność Waszej Królewskiej Mości sytuacja stała się… niestabilna.
Orso nie był zachwycony tym, w jaki sposób herold wymówił słowo „niestabilna”: brzmiało jak eufemizm użyty do opisania czegoś znacznie gorszego.
– Niedługo po wyjeździe Waszej Wysokości wybuchły niepokoje w związku z rosnącą ceną chleba. Wskutek buntu i niesprzyjającej pogody do miasta docierało za mało mąki. Tłumy kobiet wdarły się do niektórych piekarń. Właściciele zostali pobici, a jeden z nich uznany za spekulanta i… zamordowany.
– To niepokojące – wtrącił Sulfur, prawdziwy mistrz niedopowiedzeń.
Orso zwrócił uwagę, że pieczołowicie wyciera chusteczką krew z krawędzi dłoni. Z uśmieszku satysfakcji, który udało mu się zachować przez cały czas trwania egzekucji dwustu ludzi pod Valbeckiem, nie został nawet ślad.
– Następnego dnia rozpoczął się strajk w odlewni przy Podgórnej, dzień później wybuchły trzy kolejne. Część strażników odmówiła wyjścia na patrol, inni starli się z protestującymi. – Rycerz herold poruszył niemo ustami. Posmutniał. – Kilkanaście ofiar śmiertelnych.
Zamykający pochód unieśmiertelnionych monarchów ojciec Orso patrzył na pusty park z miną znamionującą determinację i władczość, które za życia nigdy nie malowały się na jego twarzy. Naprzeciwko niego, przedstawieni w nieco mniej monumentalnej skali, stali sławny bohater wojenny lord marszałek West, sławny oprawca arcylektor Glokta oraz Pierwszy Wśród Magów, który piorunował przechodniów wzrokiem i krzywił się z niesmakiem, jakby ludzie byli dla niego uprzykrzonymi mrówkami, niczym więcej. Orso nieraz się zastanawiał, którzy z jego dworzan zajmą w przyszłości miejsce naprzeciw jego posągu. Teraz pierwszy raz przeszło mu przez myśl, że jego podobizna może się tu w ogóle nie pojawić.
– Teraz zaprowadzimy porządek! – To Hoff rozpaczliwie usiłował rozproszyć grobowe nastroje. – Zobaczycie!
– Mam taką szczerą nadzieję, Wasza Łaskawość – odparł rycerz herold. – Grupa Destruktorów zajęła część fabryk. W Trzech Farmach demonstrują już całkiem otwarcie, domagając się… no… domagając się ustąpienia Zamkniętej Rady Jego Królewskiej Mości.
Orso nie był zachwycony tym, w jaki sposób herold wymówił słowo „ustąpienie”: brzmiało jak eufemizm użyty dla opisania czegoś znacznie bardziej ostatecznego.
– Ludzie są wzburzeni, Wasza Wysokość. Żądni krwi.
– Mojej? – mruknął Orso, bezskutecznie usiłując poluzować sobie kołnierzyk.
– Ehm… – Rycerz herold wykonał wątły salut pożegnalny. – Krwi. Po prostu. Nie wiem, czy to ważne, czyja będzie.
Mizernie prezentowała się przetrzebiona Zamknięta Rada, która na widok Orso wkraczającego do Białej Sali z wysiłkiem dźwignęła się na starcze nogi. Lord marszałek Forest został w Stoffenbecku razem z niedobitkami armii. Arcylektor Pike miał zastraszyć wiecznie niespokojnych mieszkańców Valbecku i ponownie zmusić ich do uległości. Nie znaleziono jeszcze następcy najwyższego sędziego Bruckela po tym, jak stracił głowę podczas poprzedniego zamachu na życie Orso. Miejsce Bayaza u stóp stołu było – jak zwykle przez ostatnie dwa stulecia – puste. Co zaś tyczy się naczelnika wydziału podatkowego, należało domniemywać, że znowu wyszedł za potrzebą.
– Chciałbym złożyć Waszej Królewskiej Mości gratulacje z okazji wielkiej wiktorii w Stoffenbecku… – zabrzmiał podniesiony, nieprzyjemny głos lorda kanclerza Gorodetsa.
– Zapomnij. – Orso opadł na swoje niewygodne krzesło. – Ja już tak zrobiłem.
– Zostaliśmy napadnięci! – Wzburzony Rucksted przemaszerował na swoje miejsce, podzwaniając ostrogami. – My, orszak królewski!
– Zamieszki na ulicach Adui! – wysapał Hoff. Osunął się na krzesło i rękawem szaty zaczął wycierać zroszone potem czoło.
– W rzeczy samej – mruknął Orso. Przesunął palcami po policzku, odsunął je od twarzy i obejrzał. Opuszki miał umazane krwią. To po tym, jak Gorst wyrzynał buntowników. – Są jakieś wieści od arcylektora Pike’a?
– Wasza Wysokość nie słyszał? – Gorodets przeszedł od tradycyjnego stroszenia i rozczesywania brody do nerwowego wykręcania jej w zakrzywionych szponiasto palcach. – W Valbecku trwa regularne powstanie! Miasto padło!
Głośne _glug_, z jakim Orso przełknął ślinę, poniosło się donośnym echem wśród śnieżnobiałych ścian.
– Padło? – powtórzył.
– Znowu? – zakwilił Hoff.
– Nie mamy żadnych wiadomości od Jego Eminencji – ciągnął Gorodets. – Obawiamy się, że mógł wpaść w ręce Destruktorów. Dostać się do niewoli.
– Do niewoli? – wymamrotał Orso. W sali było duszniej niż zazwyczaj.
– Z całego Midderlandu napływają wieści o szerzącym się chaosie! – wypalił najwyższy konsul. Był blisko paniki. – Straciliśmy kontakt z władzami Kelnu. W Holsthormie źle się dzieje. Rabunki. Lincze. Czystki.
– Czystki? – szepnął Orso. Najwyraźniej był skazany na powtarzanie pojedynczych słów tonem, w którym niepokój mieszał się ze zgrozą.
– Chodzą słuchy, że bandy Destruktorów grabią wsie!
– Ogromne bandy zmierzają do stolicy ze wszystkich stron – wtrącił lord admirał Krepskin. – Łajdacy mają czelność nazywać się „Armią Ludową”.
– Zdrada szerzy się jak zaraza – wyrzęził Hoff ze wzrokiem utkwionym w puste krzesło naprzeciw Orso. – Możemy powiadomić lorda Bayaza?
Odrętwiały Orso pokręcił głową.
– Nie dość szybko, żeby to coś zmieniło – odparł.
Prawdę mówiąc, spodziewał się raczej, że Pierwszy Wśród Magów i tak wolałby dyskretnie trzymać się na dystans i spokojnie szacować, jakie korzyści przyniesie mu takie czy inne rozstrzygnięcie konfliktu.
– Robimy, co w naszej mocy, żeby te wiadomości nie przedostały się do publicznej wiadomości…
– Chodzi o zapobieżenie panice, Wasza Królewska Mość, ale…
– Za parę dni mogą stanąć u naszych bram!
Milczenie, które zapadło po tych słowach, przeciągało się. Uczucie triumfu, z jakim Orso jechał do Adui, wyblakło jak ledwie pamiętany sen.
Jeżeli istniało dokładne przeciwieństwo czucia się jak król, to właśnie je poznał.Zmiana
– Imponujące – powiedział Pike. – Sama przyznasz.
– Owszem – zgodziła się z nim Vick, której niełatwo było zaimponować.
Armii Ludowej mogło brakować dyscypliny, wyposażenia i żywności, ale z jej ogromem nie sposób było dyskutować. Całkowicie zablokowała trakt biegnący dnem doliny, rozlewała się na zbocza, a jej koniec ginął w przesiąkniętej mżawką dali. Kiedy wyruszali z Valbecku, mogło ich być dziesięć tysięcy. Z początku dwa pułki byłych żołnierzy tworzyły dumną awangardę, połyskującą bronią i pancerzami świeżo wykutymi w hutach Savine dan Brock, ale porządek szybko ustąpił przed bałaganem. Hutnicy i odlewnicy, farbiarki i praczki, brukarze i ślusarze, rzeźnicy i lokaje raczej tańczyli, niż maszerowali, do wtóru starych pieśni robotniczych i wybijanego na garnkach rytmu. Jeśli byli to buntownicy, to nadzwyczaj poczciwi.
Vick po części spodziewała się, a po części żywiła wręcz nadzieję, że armia rozproszy się, brnąc przez błotnisty kraj przy pogarszającej się pogodzie, tymczasem rebelianckie szeregi pęczniały z każdym dniem. Dołączali do nich robotnicy, drobni właściciele ziemscy i farmerzy niosący kosy i widły (które wzbudzały lekki niepokój), a także mąkę i szynki (których widok przyjmowano z kolei z wielkim entuzjazmem). Dołączały bandy żebraków i gangi sierot. Dołączali dezerterzy z nie wiadomo jakich batalionów. Dołączali handlarze, dziwki i demagodzy sprzedający – odpowiednio – plewy, ciała i teorie polityczne w namiotach na poboczach dróg stratowanych tak bardzo, że upodabniały się do mokradeł.
Nikt też nie podałby w wątpliwość entuzjazmu buntowników. Palone nocami ogniska ciągnęły się całymi milami. Ludzie chronili się przy nich przed jesiennym chłodem, zawijali się w okroplone rosą koce, dzielili się plewowymi snami i z błyskiem w oku rozprawiali o zmianie, Wielkiej Zmianie, która w końcu nadeszła.
Vick nie miała już teraz pojęcia, jak daleko ciągnie się ta gęsta ciżba przemoczonych ludzi, nie wiedziała też, ilu jest wśród nich Destruktorów i Podpalaczy. Całe mile mężczyzn, kobiet i dzieci brnęły w błocie w stronę Adui. W stronę lepszego jutra. Ona sama miała, rzecz jasna, wątpliwości, ale ileż w tym wszystkim było nadziei… Niezmierzone pokłady. Nikt, nawet najbardziej zblazowany cynik, nie mógł pozostać na nią obojętny. A może po prostu nie była wcale aż tak zblazowana, jak lubiła to sobie wmawiać.
W obozach nauczyła się zawsze trzymać ze zwycięzcami i od tamtej pory niezłomnie stosowała się do tej zasady. Tyle że ani w obozach, ani przez te wszystkie lata, które upłynęły od ich opuszczenia, nigdy nie miała wątpliwości, kto jest zwycięzcą. Rządzący. Inkwizycja. Zamknięta Rada. Arcylektor. Patrząc z góry na tę niezdyscyplinowaną ludzką masę, która uparła się, żeby zmienić świat, nie była wcale pewna, kto ostatecznie okaże się zwycięzcą. Ba, nie była nawet pewna, którędy przebiega granica pomiędzy stronami konfliktu. Gdyby Leo dan Brock pokonał Orso, może mieliby nowego króla na tronie, nowe twarze w Zamkniętej Radzie i nowe tyłki na wielgachnych krzesłach, ale w gruncie rzeczy wszystko zostałoby po staremu. Ale gdyby to ci tutaj pobili Orso, któż mógł przewidzieć, co z tego wyniknie? Wszystkie stare pewniki kruszyły się w proch, a ona zaczynała powątpiewać, czy kiedykolwiek były pewnikami – czy może tylko domniemaniami głupców.
Podczas rebelii w Stariklandzie przeżyła trzęsienie ziemi: podłoga drżała, książki spadały z półek, komin jednego z domów zwalił się na ulicę. Nie trwało to długo – ale zarazem dostatecznie długo, żeby poczuła strach na myśl o tym, że wszystko, co brała za trwałe i solidne, może w każdej chwili rozpaść się na kawałki.
Teraz czuła to samo, a zarazem miała świadomość, że trzęsienie ziemi dopiero się zaczyna. Jak długo świat będzie drżał? I co ocaleje, gdy wstrząsy ustaną?
– Widzę, że nadal jesteś z nami, siostro Victarine. – Pike zacmokał na konia, dźgnął go piętami i ruszył w dół zbocza, w stronę czoła przemoczonej kolumny.
Instynkt odradzał Vick podążenie za nim, ale go nie posłuchała.
– Nadal jestem z wami – potwierdziła.
– Zatem nawróciłaś się na naszą sprawę?
Jakaś optymistyczna cząstka jej istoty chciała wierzyć, że oto spełnia się marzenie Sibalta o lepszym świecie, i desperacko chciała być tego świadkiem. Inna, bardziej nerwowa cząstka, węszyła w powietrzu przelaną krew, chciała jeszcze tej nocy zerwać się z uwięzi i uciec do Dalekiej Krainy. A jeszcze inna, wyrachowana, doszła do wniosku, że narowistym koniem nie da się pokierować inaczej niż z siodła i że bezpieczniej będzie do końca ściskać wodze w garści niż je puścić.
Spojrzała z ukosa na Pike’a. Prawdę mówiąc, wciąż jeszcze nie rozgryzła, czym dokładnie jest „ich sprawa” i na razie była zdania, że każdy z niezliczonych punkcików składających się na Armię Ludową walczy wyłącznie we własnej sprawie – to jednak nie był dobry moment na mówienie prawdy. A który jest?
– Byłabym głupia, twierdząc, że nie jestem do końca przekonana.
– Gdybyś zaś powiedziała, że jesteś całkowicie przekonana, ja musiałbym być głupcem, żeby ci uwierzyć.
– A ponieważ żadne z nas nie jest głupie… ograniczmy się do: być może.
– Ależ przeciwnie, wszyscy jesteśmy głupi. Ale raduje mnie dobre „być może” – odparł Pike, nie okazując cienia radości. Ani niczego innego. – Stwierdzenia kategoryczne nie są wiarygodne.
Vick przypuszczała, że dwoje przywódców Wielkiej Zmiany, którzy wyjechali im naprzeciw na trawiastym zboczu, nie podziela opinii Pike’a.
– Brat Pike! – zawołał Risinau, wymachując pulchną ręką na powitanie. – I siostra Victarine!
Risinau ją martwił. Dawny superior Valbecku uchodził za wielkiego myśliciela, ale jej zdaniem idealnie wpisywał się w wyobrażenie idioty na temat geniusza. Jego idee tworzyły labirynt, w którego środku ziała pustka: dużo tam było gadania o sprawiedliwym społeczeństwie przyszłości, bardzo niewiele zaś o tym, jaką drogą do niego dojść. Jego kieszenie pękały w szwach od papierzysk zapełnionych teoriami, manifestami, proklamacjami i przemowami, które wygłaszał publicznie tym swoim jękliwym głosem, za każdym razem, gdy Armia Ludowa zatrzymała się na odpoczynek. Vick nie podobała się reakcja słuchaczy na jego kwieciste wezwania do zachowania umiaru: wymachiwali bronią i głośnym wrzaskiem wyrażali swoją aprobatę. Z doświadczenia wiedziała, że największych szkód zawsze dokonuje tłuszcza kierująca się szlachetnymi motywami.
Ale o wiele bardziej martwiła ją Sędzia. Nosiła stary, zardzewiały, podzwaniający kradzionymi łańcuchami napierśnik. Pod spodem miała suknię balową oblepioną potrzaskanymi kryształkami, ale siedziała na koniu po męsku, przez co chmura obszarpanych halek podjeżdżała jej do połowy uda. Ubłocone bose stopy wkładała w sfatygowane kawaleryjskie strzemiona. Jej twarz przywodziła na myśl worek noży: zaciśnięta w gniewnym grymasie chuda szczęka, zmrużone ze złością czarne oczy, włosy – na co dzień ogniście rude, teraz zbrązowiałe od deszczu – klejące się z jednej strony do czaszki. Dla niej wszelkie zasady były tylko usprawiedliwieniem dla rzezi. Kiedy jej Podpalacze objęli we władanie gmach sądu w Valbecku, złożona z nich ława przysięgłych nikogo nie uniewinniła, a ona sama wydawała wyłącznie wyroki śmierci. Jeżeli Risinau stale spoglądał w przyszłość, nie bacząc na zgliszcza, wśród których przychodzi mu brnąć, to Sędzia patrzyła pod nogi, gotowa stratować wszystko, co się da.
A Pike? Z poparzonej, maskowatej twarzy byłego arcylektora nie sposób było cokolwiek wyczytać. Kto mógł wiedzieć, jaki cel przyświeca bratu Pike’owi?
Vick ruchem głowy wskazała zarastającą brudem Aduę. Otulający miasto całun dymu nieuchronnie się przybliżał.
– Co nas czeka, kiedy już tam dotrzemy? – zapytała.
– Wielka Zmiana – odparł zadowolony z siebie Risinau.
– Z czego na co?
– Nie zostałem pobłogosławiony darem długiego oka, siostro Victarine. – Risinau zachichotał na tę myśl. – Widząc poczwarkę, trudno orzec, jaki motyl wylęgnie się z niej o świcie. – Pogroził jej serdelkowatym palcem. – Ale zmiana jest pewna. Na fundamencie wzniosłych ideałów powstanie nowa Unia!
– Świata nie trzeba wcale zmieniać – burknęła Sędzia, wpatrując się w stolicę. – Trzeba go spalić.
Vick nie dałaby żadnemu z tych dwojga nawet świń pasać, nie mówiąc o przekuwaniu marzeń milionów w nową przyszłość. Oczywiście zachowała doskonale obojętny wyraz twarzy, ale Pike musiał wychwycić jakieś echo jej prawdziwych odczuć.
– Czyżbyś miała wątpliwości? – zagadnął.
– Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby świat szybko się zmienił – odparła. – Właściwie nie widziałam, żeby zmienił się w ogóle.
– Zaczynam dochodzić do wniosku, że spodobałaś się Sibaltowi przez to, że byłaś jego przeciwieństwem. – Risinau położył jej dłoń ramieniu. – Jesteś taka cyniczna, siostro…
Wzruszeniem ramion zrzuciła jego rękę.
– Mam swoje powody.
– Po tym, jak w obozach skradziono ci dzieciństwo, a potem nauczyłaś się zawierać nowe przyjaźnie tylko po to, by wydawać swoich przyjaciół arcylektorowi Glokcie, nie możesz być inna – rzekł Pike. – Z cynizmem można jednak przesadzić. Przekonasz się.
Prawdę mówiąc, Vick spodziewała się, że Wielka Zmiana znacznie wcześniej runie z wielkim hukiem, Sędzia z Risinauem wezmą się za łby, krucha koalicja Destruktorów i Podpalaczy, działaczy umiarkowanych i ekstremistów rozpadnie się na frakcje i koterie, a determinacja Armii Ludowej rozpłynie się w deszczu. Spodziewała się również, że kawaleria lorda marszałka Rucksteda zjedzie ze wszystkich okolicznych wzgórz i rozsmaruje tę zbieraninę na papkę.
Tymczasem Risinau i Sędzia w dalszym ciągu jakoś się tolerowali, a gwardii królewskiej nigdzie nie było widać – nawet teraz, gdy w słabnącym deszczu wkraczali w głąb marnie rozplanowanego, kiepsko odwadnianego i paskudnie cuchnącego labiryntu szałasów na przedmurzu stolicy. Dziurawe rynny przeciekały, woda ciurkała na błotniste uliczki. Może armia Orso była wciąż wyczerpana wojowaniem z Leo dan Brockiem. Może musiała tłumić inne bunty, w innych miejscach. A może w tych niezwykłych czasach skołowani żołnierze zatracili poczucie lojalności i nie wiedzieli już, dla kogo mają walczyć. Zrozumiała, co muszą czuć, gdy słońce wyjrzało zza chmur i zobaczyła bramę Adui.
Przez moment zastanawiała się, czy Łój jest w mieście i czy nie grozi mu niebezpieczeństwo, dopóki nie zdała sobie sprawy, że w obecnej sytuacji głupotą byłoby przejmowanie się losem jednostki. Jak miałaby mu pomóc? Jak ktokolwiek miałby pomóc komukolwiek?
Risinau obrzucił ociekające mury nerwowym spojrzeniem.
– Ostrożność nie zawadzi – powiedział. – Może wytoczmy działa i… hmm… no…
Sędzia prychnęła z niesmakiem, bosymi piętami dźgnęła konia w boki i wysforowała się naprzód.
– Odwagi nie można jej odmówić – zauważył Pike.
– Co najwyżej rozumu – przyznała Vick.
Miała cichą nadzieję na grad strzał, który jednak nie spadł. W upiornej ciszy Sędzia zbliżała się stępa do muru, zadarłszy arogancko głowę.
– Ej, wy tam! – zawołała, wstrzymawszy konia przed bramą. – W środku! Żołnierze Unii! Mieszkańcy Adui! – Stanęła w strzemionach, wskazując brnącą grząskim traktem hordę obdartusów. – Oto Armia Ludowa, która przybyła tu, żeby wyzwolić lud! Chcemy usłyszeć od was odpowiedź na jedno pytanie. – Uniosła dłoń z wyprostowanym palcem. – Jesteście z ludem… czy przeciwko niemu?
Jej koń się spłoszył. Szarpnęła wodze i zatoczyła ciasny krąg w miejscu, trzymając dłoń w górze. Tupot tysięcy stóp narastał.
Vick wzdrygnęła się na dźwięk głuchego turkotu po drugiej stronie muru. Chwilę potem pomiędzy skrzydłami bramy zajaśniała wąziutka kreska światła, skrzypnęły dawno nieoliwione zawiasy i brama powoli się otworzyła.
– Jesteśmy z ludem! – zawołał z blanków żołnierz, szczerząc zęby w uśmiechu i wymachując czapką. – Wielka Zmiana!
Sędzia zarzuciła głową, zjechała na pobocze traktu i zniecierpliwionym gestem ponagliła forpocztę Armii Ludowej, ustąpiwszy jej miejsca.
– Jebać króla! – wykrzyknął ten sam żołnierz, czym wzbudził wybuchy śmiechu wśród nadciągających Destruktorów.
Ryzykując życie, wspiął się na mokry od deszczu maszt ponad bramą i zerwał powiewającą na nim chorągiew – proporzec Najwyższego Króla, od stuleci powiewający nad Aduą, złote słońce Unii, które sam Bayaz wręczył Harodowi Wielkiemu jako nowe godło. Sztandar, przed którym ludzie klękali, do którego się modlili i na który przysięgali wierność królowi, sfrunął na dół, na upstrzoną kałużami drogę przed bramą.
– Świat naprawdę może się zmienić, siostro Victarine – powiedział Pike, unosząc jedną bezwłosą brew. – Patrz.
Zacmokał na konia i ruszył w stronę otwartej bramy.
Tak oto Armia Ludowa wmaszerowała do Adui, wdeptawszy sztandar przeszłości w błoto w przyciężkim od symbolizmu geście.Wszystkie atuty
Zimny wiatr zawiewał przez wysokie okna Dworu Skarlinga, niósł mgłę znad rzeki, kołysał drzewami w całej dolinie i tarmosił zawieszoną nad ogromnym kominkiem ozdobną chorągiew z wyhaftowanym symbolem długiego oka. Rikke otuliła się peleryną, narzuciła kaptur i patrząc na burzącą się daleko w dole szarą wodę, zastanawiała się, co dalej.
Człowiek musiał być twardy, żeby zasiąść na tronie Skarlinga. Po prostu musiał. Czy tego chciał, czy nie.
– Myślisz o tym, żeby skoczyć? – zapytała Isern.
– To tam spadł Krwawa Dziewiątka. Tak przynajmniej mówią.
– Jaka z tego nauka? Że człowiek, który po władzę wspina się na górę trupów, spada potem daleko w dół?
Rikke spojrzała na tę długą drogę w dół, po czym ostrożnie cofnęła się od okna.
– Ta nauka niezbyt mi się podoba.
Isern uśmiechnęła się szeroko, macając językiem szczerbę w zębach.
– Jeżeli będziesz słuchać tylko tych nauk, które ci się podobają, niczego się nie nauczysz. Fajne masz to futerko.
– Prawda? – Rikke pogładziła futro dłonią. Było takie delikatne, miękkie, białe… Kiedy kazała nim obszyć czerwony jedwab od Savine dan Brock, powstała peleryna godna legendarnej królowej. – Dar od mieszkańców Carleonu.
– Zaczynają cię lubić, co?
– Mnie trudno nie lubić.
– Zwłaszcza kiedy masz pod ręką kilkuset zbrojnych.
– Przekonałam się, że im lepiej są uzbrojeni, tym bardziej ludzie mnie lubią. Tak sobie myślę… Chyba są mi wdzięczni, że jeszcze nie kazałam spalić miasta. Czyli miłosierdzie jednak popłaca.
– Owszem, zdarza się – przyznała Isern. – A ludzie z pewnością za nim tęsknią, po Stourze z tymi jego ponurymi humorami i wrednym charakterem. Ale nie chojrakuj, dziewczyno, wdzięczność jest jak wiosenne kwiaty: pięknie pachnąca, ale nietrwała. Na twoim miejscu trzymałabym gdzieś na widoku płonącą pochodnię, rozumiesz, w jakimś miejscu, które przywodziłoby na myśl pożary miast. Żeby ta wdzięczność w nich nie wygasła.
– Może tobie też by mogli uszyć futro.
– Mnie niepotrzebne. – Isern prychnęła wyniośle i przerzuciła przez ramię koniec wystrzępionego szala. – Ideału nie da się ulepszyć.
Skrzydło wielgachnych wrót otworzyło się z łoskotem i do sali wparowała Corleth. Potknęła się o przydługie drzewce przypasanego topora, niemal się przewróciła, przeczłapała pośpiesznie dwa, trzy kroki, złapała równowagę, po czym wreszcie stanęła prosto i wzięła się pod boki. Dyszała ciężko.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki