- promocja
Mafia Putina Prawdziwa historia o praniu brudnych pieniędzy, morderstwie i ucieczce przed zemstą - ebook
Mafia Putina Prawdziwa historia o praniu brudnych pieniędzy, morderstwie i ucieczce przed zemstą - ebook
Szokująca relacja człowieka, który w starciu z rosyjską machiną rządową przezwyciężył strach i za wszelką cenę walczy o sprawiedliwość
Rok 2009, Siergiej Magnitski, młody rosyjski prawnik Billa Browdera, zostaje brutalnie zamordowany w moskiewskim więzieniu. Od tej pory misją życia brytyjskiego biznesmena staje się odnalezienie morderców Siergieja i ustalenie, na czyje konto trafiło 230 milionów dolarów wyłudzonych wskutek przestępstwa korupcyjnego, które ujawnił Magnitski.
Kiedy Browder wraz z zespołem namierzył pieniądze wyprowadzone z Rosji, znalazł również dowody na to, że jednym z beneficjentów przestępstwa jest sam Władimir Putin. Gdy zachodnie instytucje wymiaru sprawiedliwości zaczęły zamrażać wyprane pieniądze, Putin rozpoczął wendetę.
Na jego zlecenie Rosjanie próbowali skompromitować Browdera, mordowali jego sprzymierzeńców, pozyskiwali zachodnich polityków oraz werbowali najlepszych zachodnich prawników. Jak ujawniaMafia Putina, to między innymi z powodu działalności Browdera rosyjski prezydent ingerował w kampanię przedwyborczą prezydenta Stanów Zjednoczonych w 2016 roku.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-392-6 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
FLET POPRZECZNY
1975
Co wpędziło mnie w takie tarapaty?
Wszystko zaczęło się od fletu. Dokładnie rzecz ujmując, od fletu poprzecznego z czystego srebra. Dostałem go na jedenaste urodziny w prezencie od swojego ulubionego wujka, także o imieniu Bill, flecisty amatora i profesora matematyki w Princeton.
Uwielbiałem swój flet. Podobał mi się jego wygląd, lubiłem czuć go w dłoniach. Kochałem dźwięki, które wydawał. Ale wirtuozem nie byłem. Ćwiczyłem, ile mogłem, i udało mi się nawet usiąść na piątym, ostatnim, krześle dla flecistów w szkolnej orkiestrze, odbywającej próby trzy razy w tygodniu.
Prowadzona pod patronatem Uniwersytetu Chicagowskiego szkoła mieściła się w dzielnicy Hyde Park, leżącej w części Chicago zwanej South Side. Moja rodzina mieszkała w domu z czerwonej cegły cztery przecznice od uniwersytetu, na którym mój ojciec był profesorem matematyki – jak jego brat, wujek Bill. Tamte okolice nie należały wówczas do bezpiecznych. W dzieciństwie ciągle słyszałem, że nie wolno przekraczać 63. ulicy na południu, Cottage Grove na zachodzie ani 47. ulicy na północy. Od wschodu było jezioro Michigan. W trosce o bezpieczeństwo swoich profesorów i ich rodzin uniwersytet utrzymywał imponujących rozmiarów policję uczelnianą i zainstalował telefony alarmowe niemal na każdym rogu. Łącznie z funkcjonariuszami Chicago Police Department (CPD) na głowę mieszkańca dzielnicy Hyde Park przypadało więcej stróżów prawa niż gdziekolwiek indziej w całych Stanach Zjednoczonych.
Ze względu na te środki bezpieczeństwa rodzice pozwalali mi chodzić do szkoły bez opieki.
Któregoś ranka wiosną 1975 roku w drodze do szkoły natknąłem się na trzech nastolatków, każdy był znacznie większy ode mnie. Jeden z nich wskazał na futerał z fletem w mojej lewej ręce i zapytał:
– Ej, dzieciaku, co masz w tej walizce?
Chwyciłem futerał obiema rękami.
– Nic.
– Jestem pewien, że nie nic – odparł, śmiejąc się. – Pokaż mi, co tam trzymasz.
Zanim zdążyłem zareagować, drugi chłopak przytrzymał mnie za ramiona, a trzeci sięgnął po futerał. Próbowałem się wyrwać – bez skutku. Ich było trzech, a ja miałem zaledwie jedenaście lat. W końcu najwyższy z nich chwycił futerał, szarpnął mocno i wyrwał mi go z ręki. Zaraz potem wszyscy się odwrócili i uciekli.
Biegłem za nimi przez kilka przecznic, ale przekroczyli linię 63. ulicy, więc się zatrzymałem. Popędziłem do najbliższego telefonu i zgłosiłem, co się stało. W ciągu kilku minut nadjechały dwa patrole policji uniwersyteckiej i zaraz po nich radiowóz CPD.
Dwaj funkcjonariusze CPD odwieźli mnie do domu, doprowadzili do drzwi wejściowych i zadzwonili. Otworzyła moja matka.
– Co się stało? – zapytała z progu, nerwowo lustrując wzrokiem twarze nas trzech.
Zacząłem łkać.
– Jacyś chłopcy ukradli pani synowi instrument muzyczny – odpowiedział jeden z policjantów.
Matka podziękowała za odwiezienie mnie do domu, po czym wciągnęła mnie do środka. Gdy zamykała drzwi, policjant zapytał, czy zgodzę się złożyć zeznania i opisać napastników. Nie odpowiedziała od razu. Wiedziałem, że wolałaby, żebym tego nie robił. Otarłszy łzy, oznajmiłem:
– Chcę złożyć zeznania, Ewo. (Mój brat i ja mieliśmy nietypowy zwyczaj zwracania się do naszych rodziców po imieniu).
Wymieniliśmy kilka zdań, zanim matka ustąpiła i niechętnie zaprowadziła policjantów do stołu w kuchni.
Odpowiedziałem na wszystkie pytania, a jeden z nich notował wszystko, co mówiłem. Po ich wyjściu matka stwierdziła, że zapewne ostatni raz rozmawialiśmy z chicagowską policją na temat mojego fletu.
Ku jej zaskoczeniu miesiąc później policja się odezwała. Aresztowali trzech chłopców próbujących sprzedać w lombardzie skradzione instrumenty muzyczne. Pasowali do opisu, który podałem. Mojego fletu dawno się pozbyli, ale policjanci zapytali, czy zgodzę się przyjechać na komisariat, jeśli zorganizują okazanie.
Chociaż matka nie chciała żadnych kłopotów, nie ustępowałem. Niedługo potem siedzieliśmy w naszym starym buicku century w drodze na policję.
Młody funkcjonariusz przeprowadził nas przez kilka brudnych korytarzy do małego, zaciemnionego pokoju ze szklanym oknem wychodzącym na sąsiednie pomieszczenie. Wyjaśnił też, że chociaż my widzimy młodych mężczyzn stojących po drugiej stronie szyby, oni nas nie widzą.
– Czy wśród nich są ci, którzy ukradli twój flet? – zapytał.
Obok kilku innych stali wszyscy trzej. Jeden miał nawet tę samą czerwoną bluzę z krótkim rękawem co wtedy.
– To oni. – Wskazałem ich po kolei.
– Jesteś pewien?
– Tak, jestem całkiem pewien. – Nigdy nie zapomnę ich twarzy.
– Dobrze – odparł policjant, po czym zwrócił się do mojej matki: – Chcielibyśmy, żeby pani syn złożył zeznania w sądzie.
– Wykluczone!
Pociągnąłem ją za rękaw.
– Ja chcę zeznawać. – Ci chłopcy zrobili coś złego i uważałem, że powinni za to zapłacić.
Dwa miesiące później pojechaliśmy do Sądu dla Nieletnich Hrabstwa Cook, nowiutkiego budynku niedaleko Roosevelt Road, naprzeciwko chicagowskiej filii FBI. Rozprawa odbyła się w dużej, nowoczesnej sali w obecności ledwie garstki osób: trzech chłopców, ich matek, sędziego, obrońcy z urzędu, zastępcy prokuratora okręgowego oraz mnie i mojej matki.
Wszyscy trzej chłopcy zachowywali się tak, jakby nie mieli najmniejszych powodów do zmartwienia. Wygłupiali się nawet po tym, jak sędzia zaczął rozprawę. Ciągle chichotali do chwili, kiedy prokurator poprosił, żebym ich zidentyfikował. Uciszyli się i wpatrywali we mnie gniewnym wzrokiem.
Nie mieli niczego na swoją obronę. Gdy opisałem, co się stało, sędzia uznał ich za winnych rabunku. Zamiast jednak posłać wszystkich trzech do domu poprawczego, zawiesił wykonanie kary, czyli za kratki nie powędrowali.
Nigdy nie odzyskałem srebrnego fletu, a cały ten incydent zniechęcił mnie do muzyki.
Zachęcił mnie za to do czegoś zupełnie innego: zainteresowałem się egzekwowaniem prawa.
Obsesyjnie wręcz śledziłem wszystko, co w jakikolwiek sposób wiązało się z policją.
Co dzień w drodze do szkoły na 57. ulicy mijałem tanią grecką restaurację o nazwie Agora. Zauważyłem, że zawsze parkują przed nią radiowozy. Często się zastanawiałem, co policjanci tam robią.
Pewnego dnia zebrałem się na odwagę, żeby wejść do środka i zobaczyć to na własne oczy. Zapytałem kasjerkę, czy mogę skorzystać z łazienki. Zgodziła się. Idąc tam, zauważyłem dwie grupki policjantów pijących kawę i przeglądających kartki ze zdjęciami przerażających twarzy kobiet i mężczyzn.
Wracałem z toalety, wycierając ręce o nogawki spodni, i zerknąłem ukradkiem na papiery policjantów. Kim byli ludzie na tych zdjęciach?
Dotarłem do domu, przeczesałem swój pokój w poszukiwaniu drobniaków i następnego dnia po szkole znów zaszedłem do Agory. Tym razem usiadłem przy stoliku obok policjantów, zamówiłem piwo korzenne i ukradkiem zerkałem na tajemnicze kartki.
Nie byłem chyba zbyt dyskretny. Krępy funkcjonariusz w średnim wieku zauważył, co robię, i powiedział poważnym głosem:
– Hej, nie możesz na to patrzeć. To tajne dokumenty.
Wpatrywałem się w swoje piwo korzenne i wypiłem długi łyk.
Policjanci wybuchnęli śmiechem, po czym odezwał się jeden z nich:
– Podejdź tu, chłopaku.
Byłem pewien, że narobiłem sobie kłopotów, ale tamten zaraz dodał:
– Nie słuchaj mojego kolegi. On żartuje. Chcesz popatrzeć?
Nieśmiało skinąłem głową. Pokazał mi coś, co nazwał „kartoteką dzienną”. Na jednej stronie znajdowały się numery rejestracyjne niedawno ukradzionych samochodów, na drugiej zdjęcia policyjne i opisy zbiegów poszukiwanych przez chicagowską policję wraz z listą przestępstw, których mieli się dopuścić. Tamtego dnia kartoteka dzienna obejmowała dwóch mężczyzn poszukiwanych za morderstwo, jednego poszukiwanego za gwałt i jednego – za rozbój kwalifikowany.
Nie wiedziałem, co to dokładnie znaczy, ale brzmiało niebezpiecznie. I ekscytująco. Każde zdjęcie było oknem na straszną historię, o której chciałem się dowiedzieć czegoś więcej.
Przyjaźnie nastawiony policjant zauważył moje zainteresowanie.
– Chcesz jedną? – zapytał.
Odpowiedziałem skinieniem głowy.
– Jest twoja. Przyjdź jutro, jeśli chcesz dostać kolejną.
Tak zrobiłem. Do swojej kolekcji dodałem drugą kartkę, potem jeszcze jedną i kolejne. W czerwcu tamtego roku miałem już ponad sto kartotek dziennych. Okazywałem tyle entuzjazmu, że jeden z policjantów zaproponował, żebym dołączył do Młodzieżowego Patrolu Policji Chicago.
Nie zapytałem nawet, co to za organizacja, i wykrzyknąłem:
– Tak!
Przez następny rok szkolny razem z dzieciakami z całego Chicago w każdy czwartek po południu uczestniczyłem w zajęciach o przestępczości, porządku publicznym i pracy w policji.
Jednak moje zainteresowanie policją – jak wiele innych dziecięcych pasji – się wypaliło i ostatecznie z niego wyrosłem.
Nie miałem wtedy pojęcia, że wiele lat później egzekwowanie prawa stanie się jednym z najważniejszych aspektów mojego życia.ROZDZIAŁ 3
JOHN MOSCOW
1989–2008
Minęło czternaście lat. Ukończyłem Stanford Business School. Był rok 1989, w którym runął mur berliński. Trzy lata po studiach pojechałem do Londynu, gdzie podjąłem pracę w wydziale wschodnioeuropejskim amerykańskiego banku inwestycyjnego Solomon Brothers. Możliwości w tej części świata były tak wielkie, że w 1996 roku przeniosłem się do Moskwy i tam założyłem fundusz hedgingowy Hermitage Fund. Nazwa nawiązywała do petersburskiego muzeum Ermitaż, gdzie Rosja przechowuje najcenniejsze skarby sztuki.
Prowadzenie funduszu to nie była bułka z masłem. Firmy, w które inwestowaliśmy, bezczelnie okradali rosyjscy oligarchowie i skorumpowani przedstawiciele państwa.
Moi rodacy na rynkach finansowych przyjmowali to bez emocji jako koszt prowadzenia interesów w Rosji – nikt nie protestował. Natomiast ja nie potrafiłem się pogodzić z faktem, że mała grupa ludzi może ukraść dosłownie wszystko i dosłownie każdemu, w dodatku całkowicie bezkarnie. Podobnie czułem się wtedy, gdy zabrano mi flet, tylko teraz kradzież była na znacznie większą skalę.
Postanowiłem walczyć. Zamiast się skupić na analizie dochodów oraz zestawieniach aktywów i pasywów poszczególnych firm, co normalnie robi szef funduszu, razem ze swoim zespołem sprawdzałem, ile pieniędzy ukradziono, jak złodzieje dokonywali kradzieży i kto zagarniał przejęte pieniądze. Później wykorzystywaliśmy te informacje w procesach sądowych, podczas zabiegów o pozyskanie pełnomocnictwa akcjonariuszy oraz do uświadamiania przedstawicielom rządu ogromnej skali szkód wyrządzanych państwu.
Dzięki tym działaniom odnosiliśmy pewne sukcesy, ale najskuteczniejszą bronią w nagłaśnianiu sprawy prania brudnych pieniędzy okazały się międzynarodowe media.
Nie musiałem powstrzymywać złodziejskiego procederu całkowicie, chciałem tylko wywrzeć nacisk, który spowoduje drobne, stopniowe zmiany. Ceny akcji spółek, w które inwestowaliśmy, były określone tak nisko, że każda poprawa znacząco zwiększała ich wartość.
Taktyka publicznego zawstydzania okazała się naprawdę zyskowna i Hermitage Fund stał się jednym z najlepiej działających funduszy na świecie. U szczytu kariery odpowiadałem za 4,5 miliarda dolarów zainwestowanych w rosyjskie spółki.
Oczywiście demaskowanie skorumpowanych oligarchów nie przysporzyło mi popularności w Rosji. Z czasem moje działania przyniosły serię fatalnych konsekwencji.
W listopadzie 2005 roku Putin uznał mnie za zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego i zostałem wydalony z Rosji. Żeby chronić aktywa klientów, nakazałem swoim ludziom upłynnić rosyjskie akcje w portfelu Hermitage Fund. Przeprowadziłem też ewakuację do Londynu swoich pracowników wraz z rodzinami, w tym Iwana Czerkasowa, dyrektora operacyjnego funduszu, i Wadima Kleinera, szefa działu badania rynku. Decyzja o ich wyjeździe z Rosji okazała się prorocza.
Osiemnaście miesięcy później nasza moskiewska siedziba została przeszukana przez dziesiątki funkcjonariuszy kierowanych przez podpułkownika Artema Kuzniecowa. Równocześnie funkcjonariusze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zrobili nalot na moskiewską kancelarię moich prawników. Wśród zatrzymanych wtedy przedmiotów znalazły się stemple i pieczęcie firmowe oraz certyfikaty potwierdzające nasze prawo własności do spółek, w które zainwestowaliśmy. (Pieczęcie odbijane na dokumentach były niezbędne, ponieważ bez nich nie dało się przeprowadzić żadnej czynności urzędowej). I dokumenty, i pieczęcie trafiły następnie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w ręce majora Pawła Karpowa. Tam wykorzystano je do dokonania oszustwa, które polegało na przepisaniu własności naszych inwestycyjnych spółek holdingowych na grupę agresywnych, wcześniej karanych sądownie przestępców.
Ponieważ zdążyliśmy upłynnić aktywa tych spółek, kradzież nie była poważnym ciosem finansowym. Niewykluczone, że zostawiłbym tę sprawę, ale rosyjskie władze wszczęły dochodzenie prokuratorskie przeciwko mojemu koledze Iwanowi Czerkasowowi, żeby zyskać pretekst do tych nalotów. Gdyby Iwan nadal przebywał w Rosji, miałoby to dla niego katastrofalne skutki. Z całą pewnością zostałby zatrzymany i uwięziony. W Londynie był bezpieczny, mimo to musieliśmy go bronić, żeby ta sprawa nie zemściła się na nim w przyszłości.
Wynajęliśmy więc zespół rosyjskich prawników. Dzieląc się obowiązkami, szybko znaleźli dowody, że oskarżenie przeciwko Iwanowi sfabrykowano.
Poszukiwania doprowadziły ich do szokującego odkrycia: ludzie, którzy ukradli nasze inwestycyjne spółki holdingowe, sfabrykowali dokumenty dowodzące, że spółki były winne miliard dolarów trzem firmom wydmuszkom. Niedługo potem rzekomi wierzyciele pozwali nasze spółki w trzech różnych rosyjskich sądach o ten fikcyjny miliard dolarów. Prawnicy z tej samej kancelarii reprezentowali zarówno powodów, jak i pozwanych, a ci przyznali się do winy. Na koniec skorumpowani sędziowie bez zadawania zbędnych pytań po zaledwie pięciominutowych przesłuchaniach zatwierdzili oszukańcze roszczenia.
Nie potrafiliśmy przewidzieć rozwoju sytuacji, ale mieliśmy nadzieję, że skoro sprawą zajmowali się skorumpowani policjanci, wystarczy powiadomić rosyjski wymiar sprawiedliwości, a funkcjonariusze oraz ich przestępczy partnerzy zostaną aresztowani i skazani, co zakończy sprawę Iwana.
Na początku grudnia 2007 roku złożyliśmy trzy osobne zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa i wskazaliśmy rosyjskiemu wymiarowi sprawiedliwości nazwiska funkcjonariuszy zamieszanych w oszustwo, wśród nich Kuzniecowa i Karpowa. Ministerstwo, zamiast wszcząć prawdziwe dochodzenie, powierzyło prowadzenie sprawy Karpowowi, czyli zadecydowano, że będzie on sprawdzał siebie samego. Pierwszym posunięciem Karpowa w ramach tego niby-śledztwa było wszczęcie postępowania przeciwko mnie. Później wpisał mnie na listę poszukiwanych przez rosyjską policję.
Im głębiej nasi prawnicy kopali, tym gorsze rzeczy wychodziły na jaw. W styczniu 2008 roku jeden z nich, Siergiej Magnitski, odkrył, że przestępcy wykorzystali ukradzione nam spółki do wyłudzenia prawie dwustu trzydziestu milionów dolarów ze zwrotów podatkowych. Dokładnie tyle nasze spółki zapłaciły w 2006 roku jako podatek po upłynnieniu akcji w Rosji. Wniosek o wypłatę zatwierdzono w jeden dzień, Wigilię w 2007 roku, i zrealizowano dwa dni później. Duża część tej kwoty została przelana do mało znanego rosyjskiego banku o nazwie Uniwiersalnyj Bank Sbierieżenij (UBS).
UBS należał do podejrzanego osobnika o nazwisku Dmitrij Klujew. Plasował się na dziewięćset dwudziestej pozycji listy największych banków w Rosji, miał tylko jeden oddział i kapitał założycielski o wartości półtora miliona dolarów. Bardziej przypominał specjalizującą się w praniu pieniędzy firmę wydmuszkę niż legalną instytucję finansową.
Nasi prawnicy złożyli nowe zawiadomienia. Mieli nadzieję, że tym razem reakcja będzie inna. Nawet jeśli rząd rosyjski nie przejmuje się okradaniem obcokrajowca, to powinien zareagować na kradzież pieniędzy skarbu państwa. Zamiast tego znów nastąpiły działania odwetowe.
Przestępcy wysłali do Londynu dwóch swoich współpracowników, którzy z punktu nadawczego DHL w Lambeth, dzielnicy położonej naprzeciwko Westminsteru po drugiej stronie Tamizy, wysłali na adres jednego z naszych rosyjskich prawników w Moskwie dokumenty wykorzystane do popełnienia oszustwa. Jako adres zwrotny podali „Hermitage Capital Management, 2 Golden Square, London, England”. Chodziło o stworzenie wrażenia, jakoby korespondencję w sprawie oszustwa przesłano z naszego biura w Londynie do naszych prawników w Moskwie.
Niemal natychmiast po dostarczeniu przesyłki Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zarządziło nalot na kancelarię naszego prawnika w Moskwie, żeby przechwycić sfałszowane dokumenty.
Następnie nasi prawnicy zostali wezwani na przesłuchanie do tegoż ministerstwa. Sytuacja stawała się jasna. Przeciwnicy zamierzali wrobić nas w kradzież dwustu trzydziestu milionów dolarów, a nasi prawnicy znaleźli się na pierwszej linii. Dwóch natychmiast uciekło do Londynu pod osłoną nocy, lecz jeden został – Siergiej Magnitski. Błagaliśmy go, żeby też opuścił Rosję, jednak on nie chciał wyjeżdżać. Wierzył, że jego ojczyzna zmienia się na lepsze i ostatecznie prawo go ochroni.
Skoro chciał zostać i walczył, to potrzebował wsparcia.
Na świecie nie brakuje obrońców, ale my potrzebowaliśmy obrońcy, który potrafi atakować. Zacząłem poszukiwania kogoś odpowiedniego i cztery osoby niezależnie od siebie podały mi to samo nazwisko: John Moscow. Za każdym razem się śmiałem.
John Moscow przez trzydzieści trzy lata pracował w biurze prokuratora okręgowego w Nowym Jorku i był tam jednym z najbardziej agresywnych oskarżycieli zajmujących się walką z korupcją oraz międzynarodową przestępczością finansową. Zyskał sławę jako główny oskarżyciel w sprawie Bank of Credit and Commerce International, który znalazł się w centrum jednego z największych w historii skandali związanych z praniem brudnych pieniędzy. Stanął też na czele zespołu prokuratorów oskarżających zarząd amerykańskiego konglomeratu przemysłowego Tyco. Doprowadził wówczas do skazania dyrektora zarządzającego i dyrektora finansowego Tyco za kradzież setek milionów dolarów na szkodę firmy, którą kierowali. Na początku tego wieku John Moscow rozpoczął praktykę prywatną, by ostatecznie dołączyć do nowojorskiego biura BakerHostetler, prestiżowej amerykańskiej kancelarii prawnej o zasięgu międzynarodowym.
We wrześniu 2008 roku skontaktowałem się z kancelarią BakerHostetler, żeby się umówić na rozmowę z Johnem Moscowem. Zbieg okoliczności sprawił, że właśnie wybierał się on do Wielkiej Brytanii na organizowane w Cambridge sympozjum na temat przestępczości gospodarczej, i sekretarka oznajmiła, że zorganizuje jego wizytę u nas w trakcie tego pobytu.
Mężczyzna, który przybył do naszej siedziby kilka dni później, nie wyglądał na bezwzględnego pogromcę przestępców. Był wzrostu mniej niż średniego, miał siwe włosy i leniwe spojrzenie, a jego zachowanie opisałbym jako niezgrabne.
Próbowałem na początek prowadzić z nim rozmowę towarzyską, ale albo nie chciał, albo nie potrafił brać w niej udziału. Dopiero gdy wręczyłem mu przygotowaną w PowerPoincie prezentację chronologicznie opisującą poszczególne etapy oszustwa w Rosji, wyraźnie się ożywił i zaczął zadawać pytania.
– Ten podpułkownik Kuzniecow… – zaczął, dotykając palcem zdjęcia funkcjonariusza, który kierował przeszukaniem naszych siedzib. – Musimy udowodnić wszystko, co się stało podczas nalotu, zwłaszcza to, co wam wtedy zabrał i gdzie skonfiskowane rzeczy wypłynęły później.
– To nie jest problem – odparłem. – Zostawili nam spis wszystkiego, co zajęli.
Mój gość się uśmiechnął.
– Czy to oficjalny dokument?
– Tak. – Rosyjscy biurokraci słyną z pedanterii. Dokumentują wszystko.
– To bardzo pomocne. – Przejrzał kilka kolejnych stron prezentacji. – No dobrze, a te pieczęcie i certyfikaty…
– Zostały użyte do przeniesienia własności naszych spółek.
– Jeśli ta sprawa kiedykolwiek trafi do sądu w Stanach Zjednoczonych, będzie potrzebny ktoś, kto zna rosyjskie prawo i opisze, jak się korzysta z pieczęci firmowych. Ma pan kogoś takiego?
Spodobał mi się sposób myślenia tego faceta. Rozprawa przed sądem amerykańskim nie przyszła mi nawet do głowy, gdy postanowiłem się z nim skontaktować.
– Jestem pewien, że Siergiej Magnitski mógłby zeznawać – odpowiedziałem. – Jest jednym z najlepszych rosyjskich prawników.
– Dobrze. Kluczem do sukcesu oskarżenia jest jakość przedstawionych dowodów i wiarygodność świadków.
– Czy nie martwi pana, że wystąpimy przeciwko naprawdę groźnym ludziom?
– Przez długi czas wsadzałem za kratki groźnych ludzi. Na tym polega moja praca.
Zrozumiałem, skąd się wzięła jego reputacja.
Zdecydowanie chciałem mieć go po naszej stronie.