Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Magda. Autobiografia Magdy Gessler - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Magda. Autobiografia Magdy Gessler - ebook

Fascynująca opowieść o życiu absolutnej królowej polskiej gastronomii i jednej z najbardziej znanych i wpływowych Polek. Szczera i dotychczas nieznana historia, z której dowiadujemy się, jak długą i krętą drogę musiała przejść bohaterka, aby być tu, gdzie jest obecnie. Autorzy zabierają czytelnika w niezwykle emocjonalną podróż, w której szczęście miesza się z samotnością, zaufanie i wiara z naiwnością, a los bywa równie łaskawy, co okrutny.

Opowieść o niezwykłej sile, wierze we własne możliwości i ciekawości świata, która pozwala sięgać po marzenia!

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-4846-6
Rozmiar pliku: 36 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZAMIAST WSTĘPU

Jestem w starym młynie w parku Moczydło na warszawskiej Woli. Wokół kręci się kilkadziesiąt osób z kamerami, lampami i wszystkimi tymi telewizyjnymi cudami, a w słuchawce co chwila słyszę głos jakiegoś faceta, który uparł się, że musi udzielić mi kilku cennych rad z pełnego banałów podręcznika dla początkujących: „Nie denerwuj się”, „Nie zwracaj uwagi na kamery”, no i gwóźdź programu: „Bądź sobą!”.

Jakbym, do cholery, kiedykolwiek była kimś innym!

Może przed przekroczeniem progu powinnam się chociaż przez chwilę zastanowić nad tym, jak się zachowywać, co mi wolno, a czego nie. Ale w sumie niby dlaczego? Nigdy przecież nie kalkulowałam i nie zwracałam uwagi na reguły. Zawsze za to działałam zdecydowanie i konkretnie, bez wahania, a moje życie było totalnie nieszablonowe. Miało to swoje plusy, lecz – nie ma co kryć – także sporo minusów. Czasem na takiej postawie zyskiwałam, czasem dostawałam baty, ale przecież gdyby nie wierność wobec samej siebie, nie byłabym w miejscu, w którym jestem dzisiaj. Bo życie to nie plan filmowy – nikt tu nie da czasu na naukę roli, nie podpowie, nie zatrzyma akcji, nie przewinie taśmy do tyłu i nie zarządzi dubla. Zwykle ma się jedną szansę – i trzeba ją wykorzystać.

Dlatego chociaż nie mam pojęcia, co mnie za chwilę czeka, czuję wzbierającą radość, wielki przypływ energii. Stoję pięknie wymalowana, uczesana i pachnąca, gotowa, żeby zagłębić się w tę nową i ekscytującą sytuację. W końcu mogę po prostu wyłączyć telefon i robić to, na co mam ochotę. Przez kilka najbliższych godzin nie będę musiała rozwiązywać problemów żadnej z ponad dwudziestu restauracji, które prowadzę lub firmuję własnym nazwiskiem, pierwszy raz od kilku lat nie przyjmę w ciągu dnia dostawy ani nie stanę na kuchni. Więc czym mam się niby denerwować?

Całkowity luz. Zero stresu. Czekam tylko na sygnał, że zaczynamy. I ostrzę sobie zęby na to, co się zaraz stanie. Zerkam ukradkiem na knajpę, do której za kilka chwil wejdę, w oknach widzę obrzydliwe staroświeckie firanki. I jedno wiem już na pewno – choćby właściciele byli najmilszymi ludźmi na świecie, to nie będę miała odrobiny litości, przynajmniej dla tych straszliwych firanek. To one zostaną moją pierwszą ofiarą. Wiem już, że Kuchenne rewolucje nie będą kolejnym programem o gotowaniu, jakich w telewizji na pęczki. Ba, nie będą nawet o kuchni.

Od pierwszego odcinka zakładaliśmy, że tak naprawdę zrobię program o życiu. Program kulinarny, owszem, ale tylko dlatego, że będzie pokazywał zmagania ludzi, którzy podjęli się ciężkiej sztuki prowadzenia restauracji i władowali się – żeby użyć języka lotniczego – w strefę turbulencji. Wiem, że zwłaszcza małe rodzinne restauracje są niczym lustro, w którym odbijają się wszystkie problemy, żale i niedopowiedzenia. A coś takiego zawsze ma wpływ nie tylko na biznes, ale i całą resztę życia.

Rozumiałam to jak mało kto. Od śmierci Volkharta tylko gotowanie pozwalało mi żyć i przeżyć. Prowadziłam restauracje małe i duże, ekskluzywne lokale i niemal jadłodajnie, miałam chyba wszystkie możliwe przejścia ze wspólnikami, a nawet rodziną. Byłam żywą encyklopedią problemów w branży gastronomicznej, znałam wszelkie gastrodramaty i wiedziałam, że w tym interesie trzeba mieć zmysły wyostrzone na sto procent. A przy okazji stanowiłam żywy dowód, że ze wszystkiego da się ujść z życiem i trzymać fason.

Prowadzenie knajpy to jednak robota, w którą trzeba włożyć całą duszę i serce. Po prawie trzydziestu latach w tym biznesie wystarczy mi pół godziny przy stole, żeby wyczuć, czy w lokalu do dań dodaje się radość, miłość i szczęście, czy potrawy pachną fałszem, smutkiem i stęchlizną. Nie urodziłam się jednak z tym zmysłem, to żaden dar. Udoskonalałam w sobie ten „węch prawdy” przez całe lata. Życie sprawiło, że miałam okazję się przekonać, jak „pachną” najpiękniejsze, ale i najpaskudniejsze zakamarki świata i ludzkiej duszy. Bywało, że zaciągałam się pazernie zapachem prawdziwego szczęścia, które miało dla mnie woń łąki i pikniku pod drzewem mimozy, żeby zaraz potem zatykać nos przed smrodem kibla w niemieckim pociągu, w którym całkowicie spłukana przesiedziałam kilka godzin podczas podróży na gapę.

Mało kto wie, że moje życie to jedna wielka rewolucja. Albo nawet cała seria rewolucji. Rzadko zdarzały mi się okresy dłuższego spokoju i sielanki. Raz za razem wydawało mi się, że złapałam szczęście za nogi, po czym kolejny raz kończyłam z niczym. Często wzbijałam się pełna nadziei do podniebnych lotów, a wszystko wieńczyły potworne turbulencje, awaria i twarde lądowanie, choć zawsze jakoś ponownie zbierałam się do lotu, najczęściej zresztą jeszcze wyższego.

Niekiedy w tych podróżach źle dobierałam sobie towarzystwo. Mam bezwzględną, nienaprawialną i zwykle przesadną wiarę w ludzi, więc często targałam zbyt duży balast spraw i oczekiwań innych ludzi, zapominając zupełnie, że jak każdy mam też ciężki bagaż własnych kompleksów, strachów oraz porażek. Zdarzały mi się również trudne i dramatyczne momenty, gdy wszystko zależało tylko od mojej chęci przeżycia i siły woli. Bo im bliżej zderzenia z ziemią i im robi się groźniej, tym częściej człowiek ma wrażenie, że leci sam i jest zdany wyłącznie na własne siły. Kilka razy musiałam po prostu otrzepać się ze wszystkiego, co mnie spotkało, odciąć się od tego, co było, i zacząć od nowa.

Nie jestem teflonowa ani niezatapialna, nadal nie czuję się pewnie, wzbijając się do kolejnego lotu sama, wciąż zabieram pasażerów na gapę i wbrew pozorom wciąż mam sporo wrażliwych, nieosłoniętych przed ciosami miejsc. Ale nie chcę się całkowicie zahartować na ból, bo wierzę, że tylko nieobciążona żalem, złością czy zawiścią mam szansę znowu ruszyć naprzód.

Tak jak teraz, gdy za moment rozlegnie się pierwszy klaps Kuchennych Rewolucji i usłyszę hasło: „Akcja!”.

Właśnie tak – bo Magda Ikonowicz-Müller-Gessler po raz kolejny wkracza do akcji.ROZDZIAŁ I.
KOMORÓW. MÓJ RAJ UTRACONY

Powiedzieć, że nie był to łatwy poród, to powiedzieć naprawdę niewiele. Lekarze i pielęgniarki w sali porodowej pruszkowskiego szpitala robili, co mogli, ale długo nie było pewne, czy dziecko i jego matka przeżyją. To była najprawdziwsza walka – dla nich, dla mojej Mamy i dla mnie. Godziny pełne zmagań i bólu, chwile zwątpienia i strachu. Podczas porodu jedno z płuc skurczyło się do wielkości pięści i trzeba było założyć odmę. Mogło się to skończyć dla niej i dla mnie bardzo źle, ale widocznie bardzo ciągnęło mnie na ten świat, skoro wbrew wszelkim przeciwnościom i niebezpieczeństwom pojawiłam się na nim 10 lipca 1953 roku. I ten głód życia – pragnienie doświadczania go wszystkimi zmysłami – pozostał mi aż do dziś.

Urodziłam się po przejściach, ale to, że w ogóle przyszłam na świat, zakrawało poniekąd na cud. Gdy Mirosław Ikonowicz i jego rówieśnica Olga Łucek spotkali się po raz pierwszy, na pochodzie pierwszomajowym, pewnie nawet nie przypuszczali, że dwa lata później zostaną rodzicami malutkiej – i bardzo żywotnej – Magdy. Ale zarówno pierwsza randka w jednej z warszawskich lodziarni, zakończona zresztą anginą, jak i kolejne miesiące sprawiły, że zapałali do siebie gorącą, mocną i trwałą miłością. Moje pojawienie się w ich życiu nie było „wypadkiem przy pracy” czy efektem chwilowego zauroczenia – tych dwoje młodych ludzi doskonale wiedziało, czego chce od życia i od siebie nawzajem, i kochało się na zabój, nie tylko wtedy, ale i dziesiątki lat później.

Nie było im jednak lekko. Nie dlatego, że byli zbyt młodzi na dziecko – w latach pięćdziesiątych nikogo przecież nie dziwiło, że dwudziestolatkowie mają potomstwo, ludzie dojrzewali wtedy szybciej i szybciej się usamodzielniali. Mama toczyła jednak zażarty bój o własne zdrowie, a nawet życie – chorowała bowiem na gruźlicę. Jedno jej płuco przypominało rozmiarem i twardością zaciśniętą pięść, a drugie, wykończone pracą za obydwa, było pełne wody. Dlatego gdy zaszła w ciążę, lekarze zaczęli ją namawiać na natychmiastową aborcję. Stan zdrowia Mamy był naprawdę poważny – i bez dziecka mogła nie pokonać choroby, nie mówiąc już o sytuacji, kiedy to jedno w miarę sprawne płuco musiałoby wystarczyć jeszcze drobince, która się w niej powoli zadomawiała. Mama jednak się na to nie zdecydowała i przez kilka miesięcy toczyła heroiczną walkę z lekarzami i z samą sobą. Nie podporządkowała się prośbom, a potem wręcz nakazom lekarzy, ignorowała ich rady, bo jej pragnienie, by mieć dziecko, było silniejsze niż wszystko inne. Ryzykowała życie – żeby podarować życie mnie.

Te dziewięć miesięcy ze mną pod sercem miało jednak bardzo wysoką cenę – zostało okupione strasznym, krańcowym wyniszczeniem organizmu. Ekstremalny wysiłek związany z donoszeniem ciąży i porodem oraz bardzo poważna operacja zaraz po porodzie rozdzieliły mnie i Mamę na okrągły rok. Tyle czasu bowiem potrzebowała, by w pełni dojść do siebie i by lekarze pozwolili jej na coś, co w normalnej sytuacji jest dla matki najnaturalniejsze pod słońcem – na objęcie i przytulenie własnego dziecka. Ze względu na chorobę Mamy natychmiast po przyjściu na świat zostałam zabrana z sali. Dopiero gdy sama urodziłam dzieci, zrozumiałam, jaki horror wtedy przeżywała, jak bardzo musiała cierpieć, jak mocno wyczekiwała każdej informacji od Taty na temat mojego samopoczucia, robionych przeze mnie postępów czy pojawienia się pierwszego zęba. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak wielki musiał być ból Mamy, która najpierw nie mogła nawet spojrzeć na swoje dziecko, a potem – gdy już pozwolono jej patrzeć na mnie z daleka – nie miała możliwości dotknąć, przytulić czy karmić córki.

Każde oddalenie matki i dziecka wpływa negatywnie na ich wzajemną więź, ale coś takiego na samym początku macierzyństwa skutkuje wręcz nieodwracalnymi zmianami. Nie waham się więc powiedzieć, że konsekwencje tej dramatycznej sytuacji odczuwałam przez całe życie. Pierwszy rok bez absolutnie żadnego kontaktu między nami, a kolejne trzy lata jej połowicznej izolacji sprawiły, że miałyśmy później co nadrabiać. I chyba nigdy, mimo wzajemnych wysiłków, nie udało nam się do końca nadrobić zaległości. Ale jeśli można kogoś lub coś za to winić, to chyba jedynie ówczesną służbę zdrowia i ówczesne metody leczenia. Mamie zaś postawiłabym pomnik, i to ze szczerego złota, bo nie tylko to wszystko przetrwała, ale przy tym nie zwariowała.

Moimi pierwszymi rodzicami byli Babcia Irena i Dziadek Leon. Gdy tylko bowiem zabrano mnie ze szpitala, trafiłam w ręce dziadków, do ich domu w Komorowie. Dziadkami zresztą byli bardziej z nazwy i funkcji niż charakteru czy wieku – rodzice Mamy byli przed pięćdziesiątką i mieli mnóstwo energii, która zresztą bardzo im się przydała, bo to oni de facto przejęli wszystkie obowiązki związane z wychowaniem mnie w tych pierwszych latach mojego życia. Dlatego to Babcia, a nie Mama czytała mi bajki przed snem, to Babcia, a nie Mama doglądała mnie w kąpieli, to wreszcie w bezpiecznych ramionach Babci, a nie Mamy szukałam schronienia, gdy czułam zagrożenie, ból czy strach.

Najukochańsi Dziadkowie, Irena i Leon, który podpisywał się na listach do mnie „Lolek”

Olga Łucek, moja przepiękna Mama

Bo nawet gdy Mama pokonała już gruźlicę i wróciła do domu w Komorowie, przez następne trzy lata miała ze mną bardzo ograniczony kontakt. Lekarze nakazali jej spać w oddzielnym pokoju, miała także bezwzględny zakaz karmienia mnie czy całowania. Na przeszkodzie stawały też sprawy zawodowe – musiała jak najszybciej wrócić do pracy w charakterze reżysera dźwięku w Polskim Radiu, ponieważ skromna wierszówka Taty nie wystarczałaby na zapewnienie bytu naszej trójki.

Tata sam się utrzymywał od siedemnastego roku życia. Także na studiach w Toruniu – podróżował w tę i z powrotem, uczył się, zarabiał, harował po prostu jak wół. Jako początkujący młody dziennikarz dopiero pracował na nazwisko i uznanie, również finansowe, więc w zasadzie nie bywał w domu. Tak naprawdę mam problem, żeby przypomnieć go sobie w Komorowie. Charakter jego pracy oraz dusza prawdziwego reportera nie nauczyły go siedzenia w domowych pieleszach – już odkąd skończył szesnaście lat, bardzo dużo pisał, współpracując z redakcjami prasowymi na Wybrzeżu. Ślub i narodziny dziecka niewiele mogły zmienić w tym trybie życia, tym bardziej że powoli wspinał się po kolejnych stopniach kariery. W tym czasie poznał genialnego reportera Ryszarda Kapuścińskiego, z którym przez następne dziesięciolecia przyjaźnił się i tułał po świecie.

Ojcowskie wyrzuty sumienia koiła jednak świadomość, że zostawia mnie w najlepszych rękach. Teściowie bowiem nie tylko wspierali jego ambicje, ale też roztoczyli opiekę nad nowo narodzoną córką oraz ciężko chorą żoną. Moi dziadkowie zaangażowali się do tego stopnia, że na pierwsze sześć miesięcy po moich narodzinach zdecydowali się zrezygnować z pracy. Dopiero kiedy sytuacja została już jako tako opanowana, Mama doszła do siebie, a ja przestałam w końcu drzeć się nieustannie wniebogłosy, Babcia ponownie rozpoczęła pracę na stanowisku dyrektora w Polfie, u Dziadka jednak zdiagnozowano stwardnienie rozsiane i nie wrócił na dobrze płatne stanowisko szefa orkiestry mandolinistów.

Nie da się chyba wyrazić wdzięczności, jaką czuję, gdy myślę o gotowości dziadków do poświęceń – przez pierwsze pół roku mojego życia dzielnie i wytrwale funkcjonowali jako para prawdziwych superdziadków, tak by niczego nie zabrakło i bardzo osłabionej Mamie, i pełnej wigoru, rozdartej jak stare prześcieradło wnuczce.

Pierwszy dom znalazłam więc w Komorowie, przy ulicy Brzozowej 5. To właśnie tam zaczęłam poznawać świat, uczyłam się chłonąć jego piękno i zgłębiałam pierwsze tajemnice natury. Ale wcale nie musiało to tak wyglądać. Przed wojną dziadkowie mieszkali bowiem w pięknej kamienicy w samym centrum Warszawy. W 1939 roku wynajęli letnisko na wakacje, a gdy Niemcy zaatakowali Polskę, rodzice Mamy posłuchali instynktu i ruszyli na podwarszawską działkę. I trzeba powiedzieć, że nie była to zła decyzja, bo dosłownie następnego dnia po wyjeździe do Komorowa niemieckie bomby zrównały z ziemią cały ich dobytek w stolicy. Nie mieli do czego wracać, więc zostali na miejscu – świetnie prosperujący cukiernicy zamienili przestronny dom na nieotynkowaną letnią daczę, a znajdującą się obok ich domu piekarnię na oddaloną około dwudziestu metrów od budynku mieszkalnego… sławojkę. W ten właśnie sposób domek letniskowy, do którego jeździli na weekendowy czy wakacyjny wypoczynek, stał się domem rodzinnym na lata, i to dla trzech pokoleń.

Dom w Komorowie został wybudowany przed wojną, a gdy pojawiłam się na świecie, mieszkaliśmy w nim wszyscy razem w dwóch pokojach i ogromnej kuchni-jadalni. Mimo że budynek był całkiem nowy i wewnątrz w pełni wykończony, miał swoje mankamenty. Brak elewacji zewnętrznej był akurat najmniejszym z nich. Niesprawne wodociągi oraz brak kanalizacji sprawiały, że każda wizyta w przepięknej renesansowej z ducha łazience wiązała się z… poważnym wysiłkiem. Zanim bowiem się z niej skorzystało, trzeba było pójść do ogrodu, gdzie znajdowała się studnia, a potem wyciągnąć wiadrem lodowatą wodę i zatargać ją do domu.

Żebym mogła wykąpać się na piętrze, trzeba było zrobić niezliczoną ilość kursów po schodach, o oczekiwaniu na podgrzanie wody nie wspominając. Ale co to była za woda! Zimna jak lód i niewiarygodnie przejrzysta – do dziś nie piłam niczego, co dawałoby człowiekowi tyle orzeźwienia, ochłodzenia i energii. Przypomina mi o tym zresztą pewna pamiątka z tamtych czasów – ołowiany kubek z uchem. Był tylko mój, jego liczne rysy oraz wgniecenia mówią mi, jak wiele razem przeżyliśmy, i tylko dodają mu uroku. Stoi dzisiaj na honorowym miejscu w moim salonie, a gdy pada na niego blask kominka, na jego powierzchni wspaniale mieni się światło. Pamiętam dosłownie każdy szczegół związany z tym domem. Wciąż czuję spowijający go wyśmienity zapach drewna, podłogi wyłożono bowiem długimi dębowymi deskami pomalowanymi na jasny brąz, które cudownie skrzypiały pod ciężarem stóp domowników. Nie zapomniałam też, jak to jest spać pod grubą i ciężką kołdrą z pierza.

W dużym pokoju stał tapczan w czarno-białe pasy, nad którym wisiał obraz kobiety, przepięknej brunetki w żółtym stroju kąpielowym. Na środku królował ogromny okrągły dębowy stół, przykryty zawsze imponujących rozmiarów obrusem zrobionym na szydełku i nieodmiennie udekorowany kwiatami bzu i jaśminu. Z jadalni zaś dwuskrzydłowymi przeszklonymi drzwiami wychodziło się do ogrodu.

Właśnie – ogród. Pierwsze czarodziejskie miejsce, które poznałam, mój cały świat w tych wczesnych latach życia. Miał mniej więcej trzy tysiące metrów kwadratowych, lecz wtedy wydawał mi się wprost bezkresny. Setki kwiatów, krzewów, grządki warzywne, kilka drzew owocowych – po prostu gigantyczna prostokątna paleta malarska, na której mogłam znaleźć wszystkie możliwe kolory i smaki. Gdy wychodziłam wiosną na balkon, odurzał mnie cudowny zapach budzącego się ogrodu i porannej rosy. Miałam wówczas ochotę po prostu skoczyć w dół i zanurzyć się w tym wielobarwnym i puszystym perskim dywanie z kwiatów.

Moim opiekunem i pierwszym przewodnikiem po tym raju był Dziadek. To dzięki niemu poznałam wszystkie możliwe warzywa, nauczyłam się je podlewać, pielić czy jeść prosto z grządki. To dzięki niemu pokochałam truskawki, to on nauczył mnie odróżniać od siebie truskawki normalne, truskawki ananasowe i truskawki murzynki… Samo obserwowanie tych krzewów, drzew i innych roślin dawało mi poczucie jakiegoś niesamowitego bogactwa. Tym większe, że zawsze mogłam zerwać z krzaczka poziomki czy truskawki i zacząć je pałaszować.

Strasznie fascynował mnie bez, który kwitł tam po prostu w niesamowitych ilościach i w najróżniejszych barwach, podobnie zresztą jak piwonie i tulipany. Właśnie w ten sposób zaczęła się moja trwająca do dziś miłość do zapachów. I barw – była to bowiem paleta fantastycznych kolorów: od kwiatów kwitnących na śnieżnobiało przez kilkanaście odcieni różu aż do niebieskiego i fioletu. Kiedy krzewy bzu o gładkich ciemnozielonych liściach kwitły każdej wiosny, wyglądały jak rozścielona po ogrodzie wielka wata cukrowa. Nic więc dziwnego, że wychodząc w maju z domu, miałam wrażenie, że spaceruję po wielkim prostokątnym torcie, którego granice wyznaczają kilkumetrowe puszyste bzy. Przypominałam cukrową pannę młodą ustawianą na tortach weselnych, z tą różnicą, że mogłam biegać do woli, gdzie tylko chciałam, i cieszyć się całą urodą tego zaczarowanego świata. Rolę pana młodego odgrywał natomiast Dziadek, który bacznym okiem obserwował moje fikołki, piruety i inne wariactwa, odpowiadając przy tym cierpliwie na każde moje pytanie (a tych, kiedy już zaczęłam mówić, miałam zawsze milion), naprawiając wszystkie spowodowane przeze mnie zniszczenia czy wreszcie odnajdując mnie, gdy kolejny raz się zgubiłam czy schowałam.

Bo muszę w tym miejscu przyznać, że nie byłam księżniczką idealną, pozbawioną wad. Co to, to nie – już jako mała dziewczynka potrafiłam solidnie nabroić. Choć ze zdjęć z tamtych lat można by wywnioskować, że państwu Ikonowiczom urodził się aniołek – burza blond loków, chude jak patyki nogi, jasna cera i okrągłe policzki – pozory były mylące. Z opowieści zarówno rodziców, jak i dziadków wynika, że już od urodzenia potrafiłam być naprawdę okropna. Przede wszystkim bardzo dużo płakałam. Darłam się ponoć na okrągło, tak że wymyślano najdziwniejsze techniki kołysania, bylebym tylko na chwilę umilkła i dała odetchnąć opiekunom. Zrzucam to na karb tego, że karmiono mnie wtedy sztucznym, ciężkim i tłustym mlekiem, ale trzeba powiedzieć, że nawet po zmianie diety przez pierwsze cztery lata mojego życia nakarmienie mnie stanowiło chyba największe wyzwanie, jakiemu musieli sprostać dziadkowie. Dziadek uciekał się do prawdziwej kulinarnej ekwilibrystyki – wstawał o piątej rano, żeby ugotować kilka rodzajów zup mlecznych, licząc na to, że panienka Magdalenka nie będzie pluć choćby jedną z nich i wymachiwać jak opętana łyżką.

Sen z powiek dziadków i rodziców spędzały jednak i inne troski, wydawało im się bowiem, że mała Magda urodziła się… niema. Wiem, że może trudno w to obecnie uwierzyć, ale w tamtym czasie rzadko kiedy wydawałam z siebie jakiekolwiek dźwięki, do trzeciego roku życia kontaktowałam się z otoczeniem głównie za pomocą gestów. I kiedy już rodzice byli o krok od zabrania mnie do psychologa, zdarzył się cud – pewnego dnia zupełnie nieoczekiwanie poprosiłam jak gdyby nigdy nic: „Mamusiu, podaj mi nożyczki, chcę powycinać laleczki z papieru”. Po trzech latach milczenia weszłam w świat mowy długim, złożonym i wyraźnie wyartykułowanym zdaniem. Zdumienie rodziców i dziadków było wprost niezmierzone. Zrobiło to na nich takie wrażenie, że przez całe lata przypominali mi o moim wokalnym debiucie.

Nikt chyba nie jest w stanie wyjaśnić, dlaczego byłam tak powściągliwa – wydaje mi się, że najzwyczajniej w świecie czekałam z tym do momentu, kiedy nabrałam przekonania, że zrobię to dobrze i porządnie. Nie zamierzałam widać przechodzić przez kolejne fazy nauki mówienia, czyli przez etap melodii, wyrazu, by wreszcie dojść do pełnego zdania. Postanowiłam przemówić dopiero, gdy byłam pewna, że mam coś sensownego do powiedzenia. Po prostu nie chciałam się wygłupiać, nie będąc odpowiednio przygotowana. Do dziś zostało mi takie podejście – pewnych umiejętności najzwyczajniej w świecie kaleczyć nie wypada.

Był to moment wielkiej ulgi dla wszystkich moich bliskich, ale wyobrażam sobie, że jednocześnie już wtedy rodzice musieli sobie pomyśleć, jak przedziwne mają dziecko.

Dom i ogród stanowiły moje królestwo i opuszczałam je wyłącznie z naprawdę istotnych powodów. Najważniejszym i najmilszym z nich był spacer do stacji kolejki WKD, aby odebrać wracającą z pracy Babcię. Zresztą ta półtorakilometrowa wędrówka również stawała się w mojej kilkuletniej głowie wyprawą, podczas której odkrywałam zagadki otaczającego mnie świata. Droga wiodła przez przepiękny magiczny las, ponieważ w tamtym czasie graniczył z nim nie tylko nasz dom, ale też cała ulica Brzozowa. O ile przydomowy ogród wydawał mi się gęstą dżunglą, o tyle pobliskie świerki i sosny – obfite, gęste, swobodne, niektóre prężące się majestatycznie, inne zaś bardziej roztańczone – przypominały kalifornijskie stumetrowe sekwoje. Zachwycona chłonęłam tę masę zieleni we wszystkich możliwych odcieniach, raz smutną i mokrą, innym razem rozświetloną słońcem, niemal rozżarzoną, wokół drzew natomiast rozścielał się aksamitny mech, rosły konwalie, których bukietem każdego wiosennego dnia obdarowywałam Babcię jeszcze na peronie, a także jagody, poziomki i fałszywe trufle – tęgoskóry, w większej ilości trujące, co jednak nie powstrzymywało Dziadka od ich suszenia i jedzenia.

Mój Tata i moje loki

Niemal całą moją wiedzę o lesie zawdzięczam Dziadkowi, który był chodzącą encyklopedią na temat grzybów, ziół, kwiatów i wszelkiej maści owoców leśnych. Tłumaczył mi wszystko cierpliwie, powoli i dokładnie, a ja od razu mogłam dotknąć, powąchać lub sprawdzić, jak smakuje to, o czym opowiadał. Pokazał mi, jak słuchać deszczu czy wiatru, jak wystawiać policzki do wychodzącego zza chmur słońca. To właśnie Dziadek nauczył mnie wielkiej miłości i szacunku do przyrody, on uświadomił mi, jak potężna i nieprzewidywalna potrafi być natura. To dzięki niemu już jako czterolatka umiałam nie tylko znaleźć, ale i rozpoznać kolonię kurek, kilkanaście rodzajów gąsek, borowików czy zajączków. To on sprawił, że godzinami zbierałam grzyby, jagody, borówki i moje najukochańsze poziomki. Nikt nigdy nie udzielił mi równie cudownych lekcji botaniki, zapachów, smaków i kolorów. To tam widziałam krwistoczerwone podbrzusze gila, wpadającą w lekki róż sójkę czy wreszcie, szczególnie wiosną, jaskrawożółte sikorki. I to Dziadek nauczył mnie jeść pędy paproci, które na surowo można dodawać do sałatek.

Zresztą odkrywanie zapachów i smaków oferowała mi podczas tych spacerów nie tylko przyroda. Zanim udaliśmy się z Dziadkiem na stację, mieliśmy w zwyczaju odwiedzać sklep pani Dobaczewskiej, która w tym niewielkim przybytku sprzedawała tylko wyroby własnej produkcji: kruchy jak porcelana biały ser, najlepszy chleb na domowym zakwasie, jajka, masło, kwas chlebowy i kiełbasę. Dziadek zawsze też pił tam świeże piwo z beczki, ale swoją beczkę – a właściwie dwie – miałam u pani Dobaczewskiej i ja. Stały zawsze w tym samym kącie sklepiku, jedna wypełniona ogórkami kiszonymi, druga zaś kiszoną kapustą. To był dla mnie prawdziwy uniwersytet smaków – w ciągu minuty mogłam poczuć na języku bardzo słodkie poziomki, niezwykle słoną kiełbasę i okrutnie kwaśną kapustę. A karuzelę tych kulinarnych doznań uzupełniała czasem gorzka piwna piana, którą zlizywałam z ukradkiem zanurzonego w kuflu palca. Trudno mi dzisiaj sprawiedliwie ocenić mój ówczesny gust, ale za najsmaczniejsze z całej tej palety domowej roboty smakołyków pani Dobaczewskiej uznawałam wtedy… serdelki.

Z Dziadkiem było mi cudownie, ale dopiero powrót Babci sprawiał, że ogarniało mnie poczucie spokoju i kompletności. Dlatego radość oraz uśmiech na mojej twarzy pojawiały się za każdym razem, gdy na stację wtaczał się podmiejski pociąg relacji Warszawa–Żyrardów, a na peron wyskakiwała zawsze wesoła i elegancka Babcia, która ściskała oczywiście najpierw mnie, a dopiero potem Dziadka. Zawsze przywoziła mi jakieś smakołyki z warszawskiego Wedla, żeby odwdzięczyć się za kolejny bukiecik kwiatów. Od tamtej pory nie zdarzyło mi się czekać na kogoś tak niecierpliwie jak na nią.

Dla moich bliskich życie w Komorowie nie było jednak taką sielanką jak dla mnie, kilkuletniego dziecka, które traktowano jak najprawdziwszą księżniczkę. Od wyprowadzki z Warszawy sytuacja ekonomiczna rodziny Mamy wyraźnie się pogorszyła. Wojna sprawiła, że dom dziadków przestał był domem bogatym i mocno zubożał. Nie był to okres, kiedy nam się przelewało, wręcz przeciwnie. Z opowieści rodziców wiem, że bywały dni, gdy wręcz brakowało nam jedzenia.

Mimo tych trudności aprowizacyjnych, niekiedy naprawdę dużych, wciąż był to jednak dom pełen smaków, tradycji i stylu. Ostatecznie problemy nie mogły przecież sprawić, żeby dziadkowie zapomnieli, jak pięknie żyć, mieszkać czy wreszcie jeść. Nawet jeśli produktów było niewiele i czasami żywiliśmy się tym, co zebraliśmy w lesie, gotowało się u nas pysznie i wyraziście, a niekiedy wręcz wykwitnie. Cała rodzina Babci pochodziła z Wołynia, Tata zaś z Wilna – i znajdowało to wyraz w naszym menu. Takich zup, krupników, ogórkowej, koperkowej – gęstych, aromatycznych, po prostu wyśmienitych – nikt już dzisiaj nie robi. W piecu węglowym pieczono najlepszy na świecie chleb, a zamknięta szczelnie gęsiarka skrywała zawsze jakąś ekscytującą niewiadomą. Gdy wszyscy już zasiedli przy stole, Babcia – niczym czarodziejka mająca pieczę nad kuchennym królestwem – podnosiła rozgrzane wieko, a naszym oczom ukazywała się soczysta pieczeń, chrupiący kurczak czy rozpływające się w ustach zrazy. Dziadek zresztą też miał talenty kulinarne – nikt nie robił lepszego makowca, drożdżowych ciast, kaczki i kurczaka po polsku z biszkoptem i zieloną pietruszką.

Najlepiej jednak pamiętam chyba święta Bożego Narodzenia. W jakiś magiczny sposób na naszym stole wigilijnym pojawiały się wtedy niewidziane dotąd frykasy. Nagle wszystkiego było w bród, do tego posiłki przyrządzone i podane były w wyjątkowy, królewski wręcz sposób. Wypełniająca oba piętra domu woń czterometrowej choinki tylko potęgowała feerię unoszących się wokół zapachów. W Boże Narodzenie największe fantazje kulinarne dziadków i rodziców znajdowały ujście w postaci uginającego się od jedzenia stołu. To w Komorowie nauczono mnie, że cokolwiek by się działo, świętować należy smacznie, obficie.

Przed świętami Dziadek własnoręcznie robił zabawki. I to mimo bezwładu jednej ręki! Przygotowywał ozdoby i zabawy na choinkę, a używał do tego celu wydmuszek. W ten sposób stwarzał doprawdy bajkowy świat: każdy pajacyk czy krasnoludek miał inną minę, a na choince wisiało ich zwykle kilkadziesiąt! Ale to nie wszystko! Dziadek z pudełek od zapałek i odrobiny drewna budował domki, w których chował niespodzianki – cukierki lub małe zabawki. Całe mnóstwo zabawek, które lądowały pod choinką. A ta pachniała mandarynkami, w które powbijane były goździki. Choinka była zjawiskowa: włosie anielskie, świeczki, owoce, ogromna gwiazda, a do tego papierowy łańcuch, który przygotowywałam razem z Dziadkiem.

Zgodnie z tradycją rodem z Wołynia przy pięknie ozdobionym stole, przykrytym składanym i prasowanym w gwiazdę obrusem, pod którym kładło się sianko, głównymi aktorami wigilijnej wieczerzy były ryby, czyli specjalność Dziadka. Festiwal rybny otwierał oczywiście karp, ale tuż obok czekał faszerowany szczupak. Była też cała misa okoni, leszczy i linów, szczególnie smacznych, bo słodkawych. Na jednej z Wigilii poznałam też smak słonych ryb – najpierw śledzi, potem sztokfisza, czyli suszonego dorsza. Śledzie były naturalnie po wileńsku, a więc z sosem z borowików, przecierem pomidorowym i wędzoną szprotką w oleju albo w sosie rodzynkowo-winnym. Smak suchego mięsa szczupaka w galarecie dopełniał sos tatarski. Aromatyczny, rozgrzewający sos piernikowy podawano do karpia. Swojskie smaki ryb kontrastowano z dość egzotycznymi sosami, przyprawianymi imbirem, cynamonem czy bakaliami. Święta Bożego Narodzenia to był więc u nas niekończący się pochód ryb: pieczonych, smażonych, suszonych czy solonych, czasami gotowanych, doprawionych najczęściej migdałami, oliwą, cebulą i pietruszką, z reguły podawanych w gęsiarce lub naczyniach przypominających wąskie rynienki.

Przygotowywano też jednak wiele dań prostych, a mimo to wyśmienitych. Poza kaszami, głównie gryczaną, ważne miejsce zajmowały ziemniaki. Pamiętam doskonale rumieniącą się skórkę babki ziemniaczanej, przygotowywanej z wędzonym boczkiem i cebulą, naprężony flak ziemniaczanej kiszki, który żułam jak gumę przez pół wieczora, czy wreszcie zepeliny, ogromne pyzy ziemniaczane nadziewane wieprzowiną z dodatkiem majeranku. Podawano je z gęstą śmietaną, a najlepiej smakowały w połączeniu z zasmażaną kapustą, buraczki zaś były prawdziwym majstersztykiem.

Z czasem doceniłam też wybór, bogactwo i wyjątkowość świątecznych zup. Klasyczny czerwony barszczyk popijałam – a raczej zagryzałam – gęstą jak smoła zupą rybną, by na koniec kolacji osłodzić sobie wieczór migdałową lub owocową. W kwestii ciast i deserów też wznoszono się na absolutne wyżyny, ale nie byłam wtedy ich wielką fanką. Meandrowałam łyżką pomiędzy sękaczami, babkami czy mrówkowcami, które potrafiły zajmować cały stół, w poszukiwaniu mojej największej miłości – makowca.

Uczucie miłości towarzyszy mi zawsze, gdy pomyślę o tym okresie mojego życia. Dziadkowie traktowali mnie jak swój najcenniejszy skarb, byłam ich oczkiem w głowie. W ich towarzystwie czułam się ze wszech miar kochana, potrzebna i ważna. Komorów był dla mnie oazą miłości, spokoju oraz cierpliwości. Ani przez chwilę nie odczuwałam tam żadnego zagrożenia. Nawet gdy nieopatrznie wymykałam się sama z domu i na kilka godzin gubiłam w lesie, co zdarzało się zresztą dosyć często, nikt nigdy nie podniósł na mnie głosu. Dziadkowie obdarzali mnie bezgraniczną i bezwarunkową miłością – nieważne, czy dopiero co zbiegłam do nich na dół, by się z nimi przywitać o poranku, czy właśnie znaleźli mnie po kilku godzinach poszukiwań. Był to dla mnie czas absolutnego szczęścia, wolności i beztroski. Wydawało mi się, że mieszkam w raju, bujnym, wielobarwnym, pełnym zapachów i smaków. Nawet dziś myślę niekiedy o tym miejscu jak o utraconym raju, do którego już nie ma powrotu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: