- promocja
Magia i ogień. Tom II. Blackwater - ebook
Magia i ogień. Tom II. Blackwater - ebook
Bezlitosnej walki ciąg dalszy. Stal przeciwko magii, para przeciwko czarom.
Dwa narody: racjonalni wyznawcy technicznego postępu z Królestwa i kierujący się głównie emocjami, ufający magii mieszkańcy Północy. Jedna wojna: Królestwo dąży do wyparcia barbarzyńskich Rooskies z ich ziem, gotowe unicestwić wszystkich, którzy stoją na drodze postępu. A pośród tego trzynastoletnia Mollynaird Blackwater, czarodziejka wychowana w świecie stalowych machin, która wśród śniegów Północy nauczyła się panować nad swoim darem. Z Królestwem łączą ją wychowanie, rodzina i dom. Z krainą Rooskies – przyjaciele, magia i przekonanie, że słuszność jest po stronie ludzi z Północy. Po której stronie stanie młoda czarodziejka? Którą ojczyznę wybierze? Kto jeszcze zginie, zanim Molly podejmie ostateczną decyzję?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1147-1 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za północną granicą Imperium, za górskim pasmem Karn Dred, mieszkają dziwni, niezrozumiali barbarzyńcy, których w Królestwie nazywają Rooskies. A nad brzegiem Morza Północnego, w ujściu rzeki Mjor, leży miasto Nord Jork, w nim zaś mieszka dziewczynka, Molly Blackwater, córka czcigodnego doktora Johna C. Blackwatera.
Królestwo żyje w strachu przed nieznaną magią, która może pojawić się w każdym człowieku. Magia początkowo daje swojej ofierze siłę do spełniania drobnych pragnień (na przykład żeby wrednemu sąsiadowi wyskoczył czyrak na tyłku), a potem zmienia człowieka w krwiożerczego potwora, by w końcu spalić go w ogniu wybuchu, który spopieli i samego nieszczęśnika, i wszystkich wokół.
Dlatego właśnie w Królestwie istnieje Departament Specjalny. Jego zadaniem jest wyszukiwanie osobników obdarzonych zdolnościami magicznymi i unieszkodliwianie ich. Za wszelką cenę.
Molly Blackwater to niezwykła dziewczynka. Lubi rysować okręty bojowe i pociągi pancerne, walczące z barbarzyńcami. Jej rodzina jest zamożna, Molly świetnie się uczy i wydawałoby się, że wszystko idzie jak najlepiej – dopóki Molly nie zaczyna podejrzewać się o ukryte zdolności magiczne.
Molly widzi we śnie, jak pociąg pancerny „Herkules” ulega poważnym zniszczeniom, a potem dowiaduje się, że faktycznie został uszkodzony, dokładnie tak, jak w jej wizji.
Później Billy, znajomy chłopiec, który dostarczył Molly wieści o losach pociągu, zostaje przyłapany na kradzieży – i ratując go przed policjantem, Molly robi coś, co bardzo przypomina magię. Następnie w niewiarygodny sposób ratuje spod kół bezdomną kotkę, która okazuje się tak świetnym łowcą szczurów, że mama zezwala Molly na zatrzymanie Diany, bo takie imię nadaje zwierzakowi dziewczynka.
Ratując kotkę, Molly ściąga na siebie uwagę patrolu Departamentu Specjalnego – wybawia ją z opresji wzięty do niewoli chłopiec Rooskie, jednak Departament wszczyna poszukiwania.
Gdy oficerowie zjawiają się w jej domu, Molly rozumie, że musi uciekać. I znów pomaga jej ten sam Rooskie, który ma na imię Wsiesław. Molly postanawia zaciągnąć się jako junga na pociąg pancerny (oczywiście pod przybranym nazwiskiem); Wsiesław, który zdołał uciec z niewoli, przeprowadza Molly tunelami kanalizacji aż do hangarów pociągu.
Molly zostaje przyjęta na „Herkulesa”, o czym decyduje fakt, że pani bosman Barbara Walles i komodor Reginald Cartwright ujrzeli na plecach dziewczynki ślady okrutnych razów (których sama Molly nie tylko nie widziała, ale i nie rozumiała, skąd się wzięły) i decydują się ją uratować.
„Herkules” wyrusza jako wsparcie dla wojsk atakujących „barbarzyńców”. Molly już w pociągu dowiaduje się o niedźwiedzicy Siwej, która wedle zapewnień żołnierzy posiada magiczne właściwości.
W czasie walki Molly udaje się ranić niedźwiedzicę, której nigdy wcześniej nie imały się kule ani pociski, jednak „Herkules” zostaje ciężko uszkodzony, a Molly porywają niedźwiedź i wilk. Okazuje się jednak, że nie są to zwykłe zwierzęta, lecz rodzeństwo: poznany już Wsiesław, który umie przemienić się w niedźwiedzia, i jego siostra Tańka, wilczyca zwana Wołką.
Tańka i Wsiesław przywożą Molly do domu czarodziejki „barbarzyńców”, Priedsławy Młodszej, która wyjaśnia, że Rooskies potrafią podporządkować sobie magię – niebezpieczną siłę, nad którą można jednak zapanować. Priedsława mówi, że Molly również ma w sobie magię, podobnie jak każdy człowiek. I że barbarzyńcy nie wypuszczą jej, dopóki nie odpłaci za zranienie przemienionej w niedźwiedzicę Priedsławy. W zamian za „dług krwi” ma wykonać pewne zadanie, bardzo dla nich ważne.
Wsiesław, Tańka i Molly wyruszają za przełęcz, do średniej siostry czarodziejki, która ma zacząć uczyć dziewczynkę. Po drodze przemieńcy pokazują Molly wieś spaloną przez żołnierzy Królestwa. Na przełęczy ledwie udaje im się przedrzeć przez kordon wojska. Przytulona do grzbietu niedźwiedzia Wsiesława Molly słyszy, jak żołnierze krzyczą za nią: „Wiedźma! Zabijcie wiedźmę!”.
Cała trójka przedostaje się za przełęcz, a tam już Molly zostaje oddana w ręce Priedsławy Średniej uzdrowicielki. Ona zaś tłumaczy, co dziewczynka musi zrobić, żeby wrócić do domu. Okazuje się, że Molly „jak klucz do zamka” pasuje do bardzo złożonego zaklęcia, które ma uspokoić wulkan, grożący zagładą wszystkich ziem „barbarzyńców”. Po wykonaniu zadania Molly może wrócić do swojego Nord Jorku. Ale w tym celu musi najpierw nauczyć się panować nad magią…
Niestety, lekcje z uzdrowicielką nie trwają długo: armia Królestwa zaczyna atak i Molly wraz z nauczycielką są teraz na pierwszej linii walk. W starciu z oddziałami pancernymi Imperium Molly używa magii przeciwko swoim, żeby nie dopuścić do zagłady szpitala polowego z rannymi bojownikami Rooskies.
Jednak magia, która wyrywa się na wolność, okazuje się zbyt potężna i starcie omal nie kończy się dla Molly tragicznie. W efekcie dziewczynka zostaje wysłana do najstarszej z sióstr czarodziejek, bowiem tylko ona potrafi poradzić sobie z następstwami tak silnej magii. Starsza mieszka sama, jej dom otacza częstokół z nabitymi żywymi głowami królewskich strzelców i oficerów, którzy nieopatrznie stanęli jej na drodze. I to właśnie Starsza zaczyna uczyć dziewczynkę.
Nauka okazuje się trudna, Molly za częste przewinienia otrzymuje rózgi – „brzozową kaszę”. Okazuje się jednak, że i tu nie mogą poświęcić lekcjom zbyt dużo czasu. Wulkan rozjątrzyło jeszcze echo magicznego ciosu, którym Molly uratowała szpital barbarzyńców, i wszyscy czarodzieje Rooskies przybyli pod Czarną Górę, żeby zapanować nad rozszalałym podziemnym ogniem.
W czasie skomplikowanego obrzędu Molly udaje się połączyć ich siły w jeden łańcuch, wulkan zostaje uciszony, jednak Starsza doznaje poważnych obrażeń, gdy chroni swoją uczennicę przed nieznanymi cieniami – nowym, niezrozumiałym wrogiem.
Molly z Wsiesławem i Tańką wyruszają na front. Tu dziewczynce udaje się, z pomocą magii, powstrzymać napór sił pancernych Królestwa i zmusić armię Jej Wysokości do odwrotu w stronę przełęczy.
Po tej walce Molly Blackwater czuje się trwale oczyszczona z magii i postanawia wracać do domu – nie musi się już bać Departamentu Specjalnego. Do Nord Jorku odprowadzają ją Wsiesław i Wołka.
Jednak w rodzinnym domu na Molly czeka zasadzka, zostawiona przez Departament Specjalny – dziewczynka zostaje aresztowana.Tutaj wszystko jest obce i obco pachnie. Tutaj śnieg jest brudny i na uwięzionej w kamieniu ziemi przemienia się w lepką krupę, zmieszaną z sadzą. Tu grube rury wiją się, rozgałęziają i wybrzuszają, wynurzając spod nóg jak szkielety martwych drzew. Tu wrogo syczy para, wyrywając się spod wentyli. Tu władają Para i Żelazo. Tu zawodzą i węch, i wzrok. Instynkty, tak nieodzowne w lesie, tu mogą zgubić.
Brat i siostra zamarli na skraju lasu, niechby obcego, niechby pod władzą Korony, ale jednak lasu, który nie zapomniał, kogo okrywał swoimi gałęziami na długo przed tym, jak osiedlili się tu poddani Jej Wysokości. Wilk i niedźwiedź zlali się z gęstym podszytem. Niebo sypało późnym śniegiem, zima wciąż nie chciała stąd odchodzić. Nord Jork płonął przed nimi słabym światłem latarni gazowych; bystre oczy przemieńców wypatrzyły pętlę parowozów na obrzeżach, z wagonów wysiadali robotnicy, którzy odrobili już długą zmianę.
Rodzeństwo nie ruszało się z miejsca. Nie odchodzili stąd i nie przemieniali się, w milczeniu kryjąc się pod śnieżnymi zasłonami, jakby czekali na jakiś im tylko wiadomy znak. Wołka zastygła nieruchomo, przypadła do ziemi, śnieg przykrywał jej sierść, czyniąc ją niewidzialną. Można byłoby przejść tuż obok i nikogo nie zauważyć. Niedźwiedź przeciwnie, niespokojnie przemierzał polankę drobnym truchtem, tam i z powrotem, tam i z powrotem, co chwila wychylał się przez prześwit w podszycie, patrząc na ciemniejące w oddali wielopiętrowe bryły domów na przedmieściach. Sunął wzrokiem po żółtawych oknach, zapalających się jedno po drugim. Tańka zerkała na brata, ale milczała. Przemieńcy czekali.
I chociaż to właśnie niedźwiedź co i rusz gapił się na pola, dzielące las od miasta, to Wołka pierwsza zerwała się na równe łapy. Spóźniony o ułamek sekundy niedźwiedź zamarł, skoncentrowany, jakby gotów do skoku. Od strony domów na przedmieściach, ledwie widoczna w zapadającym zmroku i prószącym śniegu, spieszyła się, mknęła, biegła, nie żałując pięknego puszystego futerka – duża biała kotka.
Tańka wyszczerzyła zęby i warknęła głucho, oczy jej rozbłysły. Niedźwiedź pochylił głowę, z jego paszczy wyrwał się wściekły ryk. Kotka zdawała się świetnie wiedzieć, dokąd ma biec. Nie zmniejszając prędkości, nie rozglądając się, pędziła prosto w stronę sobie tylko znanego celu.
Przemieńcy powitali ją na brzegu lasu. Kotka zatrzymała się gwałtownie na ich widok, głośno miauknęła i od razu zawinęła się w miejscu, jakby każąc im iść za sobą. Potem miauknęła znowu, przeciągle, z bólem – wydawało się, że płacze. Tańka wściekle kłapnęła zębami; niedźwiedź ryknął, machnął szponiastą łapą, na pniu sosny zostały długie, głębokie bruzdy. Kotka znów zawróciła w miejscu, zrobiła kilka kroczków w stronę miasta, zatrzymała się, odwróciła i jakby prosząco spojrzała na przemieńców. Oni z kolei popatrzyli na siebie… I niedźwiedź pierwszy, zdecydowanie, wyszedł na otwartą przestrzeń.
Do obrzeży Nord Jorku dotarli, na przemian czołgając się i przemykając parowami, dopóki nie poczuli pod łapami mokrego bruku. Wieczór rozgościł się na dobre. Przemieńcy i kotka zatrzymali się na tyłach wysokiego ceglanego domu, brzydkiego, z wąskimi oknami i fasadą oplecioną parociągami i żelaznymi klamrami schodów pożarowych. Cała trójka wcisnęła się w najgłębszy kąt podwórka. Po chwili kotka jakby nigdy nic wyszła na jego środek. Ze śmietnika prysnęło kilka szarych gryzoni, ale Di nie zwracała uwagi na ogoniaste stworzenia, rozejrzała się i miauknęła, jakby dając sygnał, że jest czysto.
W ciemnym kącie, w którym ukrywali się przemieńcy, zgęstniała na chwilę szczelna mgła… A potem wyszły z niej dwie osoby: rosły chłopak, szerokością barów nieustępujący dorosłemu mężczyźnie, i smukła dziewczyna z włosami starannie schowanymi pod czapką. Nosili proste ubrania ubogich mieszkańców Nord Jorku: długie palta, wysokie buty i futrzane półbuciki. Dziewczyna miała na szyi mufkę, chłopak chował duże dłonie w kieszeniach. Di obejrzała ich krytycznie od stóp do głów i miauknęła z aprobatą.
Tańka zerknęła szybko na brata, trąciła go w ramię i oboje ruszyli do pętli parowozu. Kotka od razu zwinęła się w kłębek u chłopaka za pazuchą – na jego szerokiej piersi miejsca było aż nadto. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Robotnicy przyjechali już wcześniej, teraz wysiadali ostatni spóźnialscy. Zmęczeni mieszkańcy nordjorskich przedmieść spieszyli się do swoich klitek, mieszkanek i nor, żeby odkręcić zawory parowych grzejników i choć na chwilę przegonić kleisty, wilgotny ziąb przenikający do szpiku kości.
Przezornie zabrane ze sobą ubrania, które niedźwiedź dźwigał w sakwach, pozwoliły im wtopić się w tło w tym obcym mieście. Jednak Tańka i Wsiesław nie wsiedli do parowozu; podwórzami i uliczkami na tyłach, przechodząc od street do road i z powrotem, powoli zagłębiali się w miasto, udając jego mieszkańców. Bardzo pomogło im to, że w Nord Jorku ludzie zasłaniali dół twarzy maską albo szalikiem, chroniąc się przed wszędobylską sadzą – dzięki temu raczej nikt nie rozpoznałby w nich mieszkańców ziem leżących za Karn Dredem. A jednak im bardziej oddali się od obrzeży, tym częściej zerkali na nich policjanci z patroli. Dziewczyna i chłopak w strojach biedaków zmierzają do bogatych, eleganckich dzielnic Nord Jorku… Jeszcze chwila i policjanci wykażą się większą czujnością…
Niedźwiedź postanowił nie ryzykować. Przykucnął przy żelaznym włazie, krótki brzęk i ciężka pokrywa odsunęła się na bok. Brat i siostra bezgłośnie zeszli na dół po zardzewiałych, obluzowanych klamrach, nie zapominając przy tym zamknąć za sobą włazu studzienki kanalizacyjnej.
Smród od razu uderzył ich w nozdrza, Tańka parskała i klęła cicho, Wsiesław nie odzywał się, szedł szybko, jakby dokładnie znał drogę. Tunel rozgałęział się, wpadały do niego inne, cuchnące strumienie, nieczystości płynęły ku nieszczęsnej rzece Mjor, jednak przemieńcy starali się nie zwracać na to uwagi. Szli szybko, w milczeniu; Diana wysuwała czasem wąsaty pyszczek i od razu chowała się z powrotem.
Wsiesław szedł tak samo pewnie jak wtedy, gdy podziemnymi korytarzami prowadził Molly do hangaru „Herkulesa”. Przynajmniej na początku. Tańka z każdą chwilą pochmurniała coraz bardziej. W pewnej chwili zatrzymała się, węsząc po wilczemu. Pociągnęła brata za rękaw i pokręciła głową, wskazując na ciemne boczne przejście. Niedźwiedź też znieruchomiał, głośno wciągnął powietrze. Pokręcił głową, zapytał o coś ochrypłym szeptem. Wołka wzruszyła ramionami. Oboje stali przed łukowym przejściem, nasłuchując. Tańka drgnęła, jakby chciała wykonać magiczny ruch: łokieć, dłoń, palce, ale niedźwiedź złapał ją za rękę, pokręcił głową. „Nie teraz”.
Dalej szli już ostrożniej, zamierając, nasłuchując i węsząc przy bocznych korytarzach, jakby w każdej chwili spodziewali się napaści. Z czasem jednak to coś, co ich zaniepokoiło, było coraz słabiej wyczuwalne, aż wreszcie zniknęło całkowicie, zostało gdzieś tam, za ciemnymi łukami, niczym śpiący zwierz, który nie obudził się jednak w swoim legowisku.
Tańka przystanęła znowu, z wyrzutem pokręciła głową, jakby pytała: „No i po co tak?”. Niedźwiedź przepraszająco wzruszył ramionami. „Ale udało się, prawda?”, siostra prychnęła cicho, ruszyli dalej. Wreszcie, po długim, wielogodzinnym marszu Wsiesław i Tańka się zatrzymali. Do tej pory szli w kompletnych ciemnościach i ani razu nie potknęli się, nie zwolnili kroku, a teraz stanęli jak wryci. Na dłoni chłopca pojawił się ognik, ciepły i żółty jak kwiat mlecza. Wymalowany czarnymi literami, wyblakły teraz napis głosił: Pleasant Street. Przemieńcy zastygli, Di znów wysunęła pyszczek, zamruczała. Wsiesław powoli ruszył bocznym korytarzem, zgięty wpół; Tańka szła za nim.
Gdy wydostali się na powierzchnię, nad Nord Jorkiem panowała już noc. Wiosna dawno powinna roztopić tutaj śnieg, usunąć zaspy, nagromadzone w czasie długiej zimy, ale wydawało się, że zawieje i zamiecie zdecydowały się tu pozostać aż do przyszłej jesieni.
Przyrdzewiała klapa włazu poddała się dopiero po chwili. Tańka i Wsiesław znaleźli się w ślepym zaułku, wciśniętym między brunatne ściany. Nad ich głowami cicho, ze złością gwizdała para, przebijając się spod położonej niedbale łaty. Wysunęli się na ulicę. Tutaj, na Pleasant Street, latarni było znacznie więcej i płonęły jaśniej; mimo późnego wieczoru światło paliło się też w oknach klubów i pubów. Po ulicy niespiesznie sunęły lokomobile.
Szli do budynku numer 14. Tańka wzięła Wsiesława pod rękę. Przechodnie zerkali na nich podejrzliwie, przemieńcy musieli się spieszyć. Przed domem czcigodnego doktora Johna Caspera Blackwatera stały aż cztery lokomobile z czarno-biało-czerwonymi emblematami. Departament Specjalny nie żałował ludzi.
We wszystkich oknach paliło się światło, drzwi były otwarte na oścież. Tam i z powrotem biegali zaaferowani funkcjonariusze w mundurach, buldogi w obrożach nabijanych ćwiekami ujadały zajadle.
Wsiesław pociągnął siostrę za rękę, przeszli na drugą stronę ulicy. Psy zainteresowały się, zaczęły węszyć, ale ich opiekunowie byli zbyt pochłonięci czym innym.
Jednego po drugim wyprowadzano mieszkańców domu Molly. Zapłakanego, niczego nierozumiejącego chłopczyka, brata Molly. Bladą jak ściana, chwiejącą się guwernantkę Jessicę, która usiłowała mówić coś nieposłusznymi wargami. Posępną, ale patrzącą twardo przed siebie Fanny. Stropionego doktora Johna, który próbował rozmawiać z wyniosłym oficerem Departamentu z trzema znaczkami na pagonach.
Jako ostatnią wyprowadzono mamę Molly. Anna Nicole Blackwater słaniała się na nogach, dwóch pracowników Departamentu trzymało ją pod ręce. Na policzku pani Anny widniał purpurowy ślad czyjejś dłoni – ktoś uderzył ją w twarz.
Wszystkich bez ceregieli wepchnięto do lokomobili, głośno zatrzaskując drzwi. Z rur wyrwały się kłęby dymu, pojazdy ruszały z miejsca, sycząc i plując parą. Przed otwartym, wypatroszonym domem została straż: trzech policjantów i nadęty jak indyk pracownik Departamentu, który zaczął zasypywać wystraszonych policjantów poleceniami.
Wsiesław i Tańka przeszli dalej, zerkając na dom tak jak inni przechodnie, lecz nie przystając. Na twarzy niedźwiedzia zastygł dziwny wyraz. Jak skamieniały patrzył prosto przed siebie, choć widział znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać. Tańka trzymała brata pod rękę, z ożywieniem wymachiwała drugą, wypisz wymaluj dziewczyna na udanej randce. Beztrosko kręciła głową i nawet pogwizdywała. Ile ją to kosztowało, odgadłaby od razu Starsza, gdyby nie leżała teraz poraniona w swoim dworze, daleko za Karn Dredem.
Przemieńcy minęli dom rodziny Blackwaterów i ruszyli w górę Pleasant Street. Wsiesław wyraźnie wiedział, co robić i dokąd iść. Tańka nie zadawała pytań, uważnie, bystro zerkała na boki i można było mieć pewność, że zapamiętywała po drodze każdy zakręt, każdą aleję, każdą uliczkę i każdy właz.
Pleasant Street skończyła się, dalej był rozległy plac z kościołem i mizernym skwerkiem tuż przed nim. Ciemność jeszcze zgęstniała, przechodniów na ulicach robiło się coraz mniej, przybywało za to policjantów. Lada moment biednie ubrani młodzi ludzie zaczną tu mieć problemy…
Ale Wsiesław nie miał zamiaru na to czekać. Nagle skręcił z placu w niewielki zaułek, czysty, cichy i zadbany, z drogimi townhouse’ami po obu stronach i dwiema czynnymi nadal kawiarenkami. Chłopak zdecydowanie zastukał do jakichś drzwi.
Trzy razy, przerwa. Dwa razy, przerwa. Znów trzy razy.
W szczelnie zasłoniętych oknach nie było widać żadnego światła i na stukanie Wsiesława nikt nie reagował. Tańka ściągnęła brwi, spojrzeniem wskazała sąsiedni dach… i w tym momencie drzwi drgnęły, szczęknął jeden zamek, potem drugi, zaszumiały zasuwy na dobrze nasmarowanych zawiasach i drzwi się otworzyły. Kotka miękko zeskoczyła z rąk Wsiesława i zniknęła w ciemności.
Na progu domu stanął pulchny dżentelmen w aksamitnym szlafroku opinającym się na potężnym brzuchu. W mięsistej, wielkiej, ale drżącej dłoni trzymał niedużą świeczkę. Po nalanych policzkach ku podbródkowi spływały gęste bokobrody, spod krzaczastych brwi czujnie patrzyły małe oczka. Twarz mężczyzny była czerwona, zęby żółte od tytoniu. Był wyraźnie zaniepokojony, w opuszczonej prawej ręce drżał rewolwer z bogatą inkrustacją wzdłuż lufy.
– Pan Pittwick – powiedział półgłosem Wsiesław, patrząc mu prosto w oczy. – My… są przychodzić.
– Wchodźcie, żywo, żywo! – syknął mężczyzna, spiesznie zamykając drzwi za jego plecami. – Co wy sobie myślicie, zupełnieście rozum stracili?! Macie pojęcie, jak bardzo ryzykujecie?! Trzeba było wysłać wiadomość zwykłym trybem, sam bym się zjawił…
Po jego skroniach spływał pot.
– Wchodźcie szybko!
– Panie Pittwick, proszę o wybaczenie, ale okoliczności nie zostawiły nam innego wyjścia – westchnęła Tańka. – Zapewniam pana, że jest pan absolutnie bezpieczny, ręczę, że nikt za nami nie szedł.
– Moje bezpieczeństwo to jedna rzecz. Dżentelmen, który podejmuje ryzyko, nie spodziewa się, że nic mu nie będzie grozić – prychnął pan Pittwick. – Ale tyle razy mówiłem, że ktoś może was tutaj złapać…! – Pokręcił głową.
– Chcieliśmy… – Tańka z trudem dobierała słowa. – Chcieliśmy przekazać panu specyfik. Oraz… wynagrodzenie za cenne wiadomości. My zawsze dotrzymujemy słowa.
– Wiem, dobrze wiem, że dotrzymujecie – burknął Pittwick. – Nawet ze szkodą dla siebie. Specyfik, muszę przyznać, bardzo mnie cieszy…
– I pieniądze, panie Pittwick.
– Ee! – Gospodarz machnął ręką. – Gwinei i tak mam pod dostatkiem, a wasze pieniądze, jak sami dobrze wiecie, idą na ważne rzeczy. Zresztą, to w tej chwili nieistotne. Proszę, wchodźcie dalej, szybko, szybko! Właśnie odesłałem do domu służącą, znakomicie się złożyło! – Postawił świecznik na masywnej komodzie, zatarł włochate ręce. – Zdejmijcie wreszcie te koszmarne palta! Panno Taniu, zdążyłem już nieraz zauważyć, że jest pani obdarzona wykwintnym gustem. Czemu w takim razie na przechadzki po Nord Jorku wybiera pani te łachy? Nie mówiąc o tym, że w takim stroju wcale nie jest bezpiecznie chodzić po tych dzielnicach!
Tańka z godnością wzruszyła ramionami.
– Tak trzeba, panie Pittwick.
– No, jak trzeba, to trzeba. – Grubas się nie spierał. – Wchodźcie, wchodźcie! Panie Wsiesławie, no niechże pan wreszcie wejdzie!
Niedźwiedź ocknął się, jakby otrząsnął się z hipnozy.
Za eleganckim przedpokojem z rzeźbioną boazerią z ciemnego dębu otwierał się salon z ogniem trzaskającym przytulnie na kominku. Były tam masywne fotele o pasiastych obiciach z wysokimi oparciami, między oknami stały sofa i niski stolik do kawy, na ścianach paliły się gazowe lampy, dające jasne światło. Wisiało tu dużo portretów i światłografii w owalnych ramkach, a przy drzwiach, które prowadziły w głąb domu, stały sięgające do sufitu regały, zastawione opasłymi tomami.
Pan Pittwick niedbale odłożył rewolwer na blat biurka.
– Proszę usiąść, panienko, pan również, panie Wsiesławie. Rozumiem, że musiało wydarzyć się coś nadzwyczaj ekstraordynaryjnego, w przeciwnym razie przekazalibyście eliksir zwykłą drogą… Nastawię wodę, nic tak nie sprzyja rozmowie jak filiżanka aromatycznej, własnoręcznie zaparzonej kawy. A może woli pani herbatę, panno Taniu? Albo pan, Wsiesławie?
– Bez znaczenia, panie Pittwick, jak pan woli.
– A więc kawa – zdecydował gospodarz. – Właśnie dostarczono mi świeżą partię ziaren wyjątkowo dobrego palenia! Siadajcie, siadajcie, tu są świeże gazety… Ach tak, przecież pan Wsiesław nie czyta…
Pan Pittwick zniknął w kuchni, gdzie natychmiast coś zaczęło syczeć i bulgotać. Wsiesław ostrożnie, jakby bojąc się coś zepsuć, przysiadł na brzeżku sofy, gotów w każdej chwili zerwać się z miejsca. Tańka siedziała znacznie swobodniej. Prosta sukienka do pięt i czepek upodabniały ją do pokojówki, ale to chyba zupełnie jej nie peszyło.
Po chwili gospodarz wrócił do salonu z tacą i zaczął ustawiać na stoliku filiżanki.
– Pewnie nie pijacie czegoś takiego w waszych lasach… – mówił. – Panie Wsiesławie! Niechże pan nie patrzy na mnie tymi głodnymi oczami, słowo daję, że zaczynam się bać! Może macie ochotę coś zjeść? Coś mięsnego? Panno Taniu! Może pani przetłumaczyć swojemu towarzyszowi, że ja…
– Och, wiecznie pan żartuje, panie Pittwick. – Dziewczyna uśmiechnęła się uprzejmie, odwróciła i skinęła bratu głową.
Wsiesław jednym ruchem rzucił na stół skórzany woreczek, który brzęknął ciężko.
– No i po co to teraz? – spytał kwaśno pan Pittwick. – Lepiej powiedzcie wreszcie, co się stało!
– Najpierw interesy – odparła stanowczo Tańka. – W środku są złote gwinee w różnym stopniu zużycia, bite w różnych latach. Wszystko tak, jak pan mówił, dla zachowania konspiracji.
– Nie wątpię. – Gospodarz nawet nie spojrzał w stronę sakiewki. – Dziękuję, oczywiście złotych gwinei nigdy nie za dużo, zwłaszcza że zbieranie informacji pociąga za sobą spore wydatki. Obiad z odpowiednim człowiekiem, prezenty, to, tamto…
– Proszę otworzyć sakiewkę i przeliczyć.
– Przeliczyć?! Na litość boską, panno Taniu, ani pani, ani pani rodacy jeszcze nigdy mnie nie oszukaliście! Czego nie mogę powiedzieć o moich rodakach… – Skrzywił się. – Wróćmy jednak do meritum… – Pittwick podniósł filiżankę do ust. – Przyszliście do mnie o wyjątkowo dziwnej i nietypowej porze. Rozumiem, że wydarzyło się coś niezwykłego, wymagającego mojej natychmiastowej pomocy. Mam rację?
– Owszem – westchnęła dziewczyna, a Wsiesław ryknął głucho, po niedźwiedziemu.
– Wiedziałem! – Grubas z brzękiem odstawił filiżankę. – No cóż, opowiadajcie. Jak mogę pomóc?
– Jeśli będzie to wymagało dodatkowej opłaty… – zaczęła Wołka, lecz gospodarz szybko jej przerwał.
– Panno Taniu! Zapewniam panią, że nie wszyscy mieszkańcy Imperium to chciwi dusigrosze, gotowi sprzedać własną matkę. Nie winię was, jesteście bardzo młodzi, jednak nawet wy moglibyście zrozumieć, że pomagam wam nie dla zysku czy eliksiru. Gdybym potrzebował tylko tych dwóch rzeczy, już dawno ruszyłbym za Karn Dred, jak proponowała mi w swoim czasie Średnia.
– Wiemy o tym. – Tania się zaczerwieniła. – I proszę mi wierzyć, że naprawdę to doceniamy…
– Mam nadzieję – rzekł poważnie grubas – że dzięki temu uda mi się uczynić moje Królestwo choć odrobinę lepszym. Spróbować naprawić jego błędy, jeśli oczywiście nazywać to błędami, nie przestępstwami. Dlatego dajmy już spokój wynagrodzeniu i porozmawiajmy o konkretach. Pieniądze pieniędzmi, przydadzą się na pewno, ale czego chcecie w tej chwili? Jak sami zapewne wiecie, moje możliwości są może nie bezgraniczne, jednak na pewno bardzo znaczne…
– Proszę nam opowiedzieć o Departamencie Specjalnym, panie Pittwick.
– Tylko tyle? – zdumiał się gospodarz. – O, to ja zawsze i z przyjemnością! Chętnie opowiem wam o tych łajdakach, którzy w swoim czasie omal nie dopadli i mnie. – Grubas skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę. – Muszę jednak zauważyć, że to pytanie dość ogólne i raczej niedoprecyzowane. Co konkretnie chcielibyście wiedzieć?
– Wiele rzeczy. Na razie wiemy tylko, gdzie jest ich główny budynek. A gdzie trzymają jeńców? Tych, którzy znaleźli się w ich rękach? Od razu wysyłają ich na południe?
– Rozumiem, rozumiem… – Błysk w oczach pana Pittwicka stał się jakby jaśniejszy. – Nasi dzielni bojownicy z magią i czarodziejstwem złapali kogoś, kto jest wam potrzebny! A możecie wyjawić mi kilka szczegółów? Bez obaw, panno Taniu, wasza tajemnica umrze razem ze mną! Wiecie przecież, że bez eliksiru Średniej ja… cóż, będzie ze mną źle.
– Dlatego właśnie przyszliśmy, panie Pittwick. Eliksir mamy ze sobą.
– Wiem, panno Taniu. Jeszcze nigdy mnie nie zawiedliście. – Grubas znowu upił łyk kawy; Wołka i Wsiesław nawet nie dotknęli swoich filiżanek. – O ile mi wiadomo, oprócz głównej siedziby Departament po cichu korzysta z domów na Kings Road i Seymour Plaza. Nie ma tam ich emblematów, nie ma szyldów, są zupełnie niewinne banki, kawiarnie i dwie piekarnie. Ostrożni… Chwileczkę, niech no znajdę mapę…
Nad mapą – szczegółowym planem Nord Jorku nakreślonym cieniutkimi czarnymi liniami – pochylili się wszyscy razem.
– Budynki Departamentu, o których wiem, znajdują się tutaj, tutaj… i tutaj. Jednak nie sądzę, droga panno Taniu, żeby wam to pomogło. Bramy są zbyt mocne, ochrony jest zbyt dużo, zarówno jawnej, jak i ukrytej. Nie sposób wziąć ich szturmem, ciężko tam przeniknąć. Ale mam inną propozycję. – Pan Pittwick, chytrze mrużąc oczy, zaczekał, aż Tańka skończy tłumaczyć jego słowa Wsiesławowi. – Potrzebujemy kogoś dobrze poinformowanego. Kogoś, komu będzie można zadać kilka pytań. Znam pewnych dżentelmenów, którzy mają doświadczenie w tych sprawach, a co ważniejsze, wiem, gdzie się spotykają. W klubie oficerskim Beczka Prochu oraz w Klubie Strzeleckim, gdzie spędza czas cała ich wierchuszka. – Pittwick zmarszczył czoło, zastanowił się, w końcu pokręcił głową. – Myślę, panno Taniu, że to będzie najlepsze. Zadam kilka pytań odpowiednim osobom… Wewnętrznych procedur Departamentu Specjalnego nie zna, niestety, nikt i dopytywanie się o nie byłoby niebezpieczne. Jedyne, co wiem już teraz: wykrytych magików nigdzie się tak od razu nie wysyła, nie trzyma się ich również w siedzibie głównej. Postaram się jutro dowiedzieć wszystkiego w klubie armatnim. O, wasze gwinee bardzo się przydadzą, będę musiał uiścić roczną składkę… Rozumiem, że mam nie wiedzieć, kogo szukacie? Zresztą nie, przepraszam, zdaje się, że pytam już o to po raz drugi, zupełnie jakbyście za pierwszym milczeli nie dość wymownie…
– Faktycznie, panie Pittwick, nie powinien pan o tym wiedzieć. I nie chodzi o brak zaufania, lecz o troskę o pana. Ponieważ to wypadek szczególny, może powiem panu coś jeszcze, bo nie wiadomo, jak się wszystko potoczy. Ma pan rację, Departament Specjalny aresztował człowieka, który… który jest dla nas bardzo cenny. Proszę nie pytać o jego tożsamość, nadmiar wiedzy to w dzisiejszych czasach rzecz niebezpieczna…
– Boże mój, panno Taniu! – Grubas klasnął w ręce. – Można by pomyśleć, że ukończyła pani najlepszą pensję Stolicy! Rozprawia pani o tych materiach zupełnie jak… – urwał.
– Jak niebarbarzyńca? – Wołka uśmiechnęła się krzywo.
– Nie to chciałem powiedzieć – mruknął gospodarz i spuścił wzrok.
– Nieważne, panie Pittwick. Wystarczy, że się pan dowie – i potem powie nam – gdzie możemy znaleźć tego… kogo szukamy. To bardzo ważny jeniec dla Departamentu. Niech pan nastawi wodę jeszcze raz, pański eliksir trzeba starannie rozmieszać, rozrobić w odpowiednich proporcjach…
– Wiem, panienko, i zaraz się tym zajmę… Pójdę do… najpierw właśnie do Klubu Strzeleckiego. Albo do Beczki Prochu. Rzecz w tym, panno Taniu, że ta wierchuszka Departamentu, którą my znamy, czyli dżentelmeni Nord Jorku, to zaledwie czubek góry lodowej. Pisałem już w swoich doniesieniach, że znacznie straszniejsze i daleko bardziej niebezpieczne jest ich niewidoczne zwierzchnictwo. Ci, którzy nie noszą emblematów, nie wkładają tych idiotycznych mundurów, za to wszystkim kierują. To niestety wszystko, co wiem, i dalsze pytania wiążą się z…
– Niepotrzebnym ryzykiem, panie Pittwick. Rozumiemy. Nadal nie wziął pan swoich gwinei…
– Gwinee! – rzucił z niezadowoleniem grubas. – Dość już o tych gwineach, panno Taniu. Nic im nie będzie… Zrobimy tak. Zostaniecie tutaj, w gabinecie na górze. Z tyłu jest pokój, o czym już zresztą wiecie. Odpoczniecie sobie, a ja załatwię wszystko ze służącą. Przeczekacie dzień albo dwa… Ja jutro wieczorem pójdę do Klubu Strzeleckiego i dowiem się, czego zdołam. Mam nadzieję, że już jutro będziecie mogli… zacząć działać.
Uśmieszek na czerwonej twarzy pana Pittwicka nie wróżył niczego dobrego tym, przeciwko którym wymierzone będą działania Tańki i Wsiesława.
– Przyjmujemy pańską propozycję. I… dziękujemy.
– Drobiazg, panno Taniu – westchnął gospodarz. – Przecież rozumiem: ratujecie kogoś ze swoich, bardzo dla was ważnego. Zresztą, ratowalibyście go nawet, gdyby nie był ważny; Rooskies nie porzucają swoich, jak zapewniają wszyscy oficerowie Korpusu Górskiego. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, a gwinee… Obiecuję, panno Taniu, że posłużą dobrej sprawie, już ja się o to zatroszczę.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji