Magia i stal. Tom I. Blackwater - ebook
Magia i stal. Tom I. Blackwater - ebook
Trzymająca w napięciu, wypełniona akcją powieść w mistrzowski sposób łącząca elementy cyperpunku i steampunku.
Na ruinach cywilizacji dochodzi do starcia dwóch mocarstw. W jednym, zwanym Królestwem, żądzą racjonalizm, wykształcenie i technologia, a magia jest zakazana i tępiona. W drugim magia jest wszechobecna i to ona kształtuje życie ludzi. Molly Blackwater mieszka w Królestwie, lecz pewnego dnia odkrywa w sobie zakazane magiczne zdolności. Dręczą ją wizje wojny między dwoma mocarstwami. Kiedy w końcu dochodzi do wybuchu konfliktu, Molly staje przed arcytrudnym wyborem: po której stronie ma się opowiedzieć? W swojej ojczyźnie została wyklęta, ponieważ jest wiedźmą. Druga strona traktuje ją podejrzliwie, bo przecież może być szpiegiem…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1011-5 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To on dymi kominami, przeszywa noc syrenami fabryk. To w jego zatoce stoją niskie, długie niszczyciele, monitory i kanonierki, potężne statki handlowe z kilkoma kominami i skromne kabotażowce. Z portu wychodzą nitki torów, biegną do magazynów i warsztatów, koszar i fortów.
Piece buchają ogniem, chciwie pożerając węgiel. Para kłębi się wokół naprężonych, jakby gotowych do skoku lokomotyw; dymią szlachetne niczym charty lokomotywy kurierskie. Z Karn Dredu ciągną pękate dwukotłowe wagony z drewnem budowlanym, rudą i czystym węglem, który jako jedyny nadaje się do palenia w kapryśnych królewskich drednotach.
Statki wywożą całe to dobro z portu; odczołgują się niczym przejedzone zdobyczą wilki.
Ulice Nord Jorku w jego dolnej, nadrzecznej części są wąskie jak wąwozy. Na dnie sapią parowozy, jadą wagony z robotnikami, ładunkami. Domy są bardzo wysokie, mają po piętnaście, czasem nawet więcej pięter. Ich okna są wąskie i brudne; gospodynie nie nadążają czyścić szyb z sadzy. W brązowych skrzynkach pod oknami wyciągają się ku światłu wąskie strzałki szczypiorku. Bez cebuli tu ani rusz – zimą w Nord Jorku często gości szkorbut.
W górę rzeki, na opadających ku niej zboczach, ulice stają się szersze, a domy niższe. Tu ludzie chodzą lepiej ubrani, więcej jest pubów, sklepów, kawiarenek. Tutaj mieszkają majstrzy, specjaliści, inżynierowie, oficerowie garnizonu królewskiego, mechanicy, maszyniści pociągów pancernych, którzy ochraniają kopalnie, wydobycie i wyrąb lasu na zboczach Karn Dredu.
Tu właśnie, na Pleasant Street, pod numerem 14 mieszka doktor John Casper Blackwater z rodziną. Doktor Blackwater pracuje na kolei, leczy robotników torowych, smarowniczych, zwrotniczych, tych, który pracują przy semaforach, oraz telegrafistów. Wiecznie jest w rozjazdach – podróżuje swoją niewielką drezyną parową, lokomotywą z półwagonem, w którym mieści się sala operacyjna i gdzie można przyjąć chorego. Tam też na wąskiej kuszetce doktor sypia, jeśli nie zdąży wrócić na noc do Nord Jorku.
Czasem zabiera ze sobą Molly, zwłaszcza gdy pani Anna Nicole Blackwater jedzie odwiedzić swoich maman i papa. Molly uwielbia wyprawy z ojcem.
– Fanny! Powiedz mamie, że jestem w domu!
Panna Molly Blackwater, lat dwanaście, zamknęła drzwi i potrząsnęła głową pod kapturem. Na dworze sypał śnieg, nad Karn Dred nadciągnęły znowu masy chmur.
Fasada townhouse’u rodziny Blackwaterów jest wąska, mieści drzwi i dwa okna. Za drzwiami wejściowymi biegnie długi hol, na ścianie po lewej kłębią się wychodzące z piwnicy rury, rozdzielnik pary, wskaźniki, wentyle i dźwignie.
Para wprawia w ruch cały Nord Jork. Nie tylko ogrzewa domy w chłodną, wietrzną zimę, ale porusza tłoki w cylindrach maszyn, wprawia w ruch całe fabryki, steruje semaforami na torach kolejowych i skrzyżowaniach ulic, przestawia zwrotnice prawdziwych wielkich pociągów i skromnych ulicznych lokomotywek, rozładowuje statki w porcie – nie sposób wyliczyć wszystkiego. Głęboko pod ziemią przez całą dobę pali się w wielkich piecach, z których rury rozprowadzają wrzącą parę; stoją tam gigantyczne kotły wysokości dwudziestu, nawet trzydziestu stóp.
W piwnicy domu Molly też jest kocioł, choć oczywiście nie tak duży. Jest również miejsce na węgiel i mechaniczny podajnik, także napędzany parą. Na zewnątrz wychodzą otwory wlotów powietrza, jak na prawdziwym statku, w środku huczą wentylatory. Para biegnie w górę do pomieszczeń, pozwala szykować jedzenie albo prasować, dociera do autoklawu sterylizatora, gdzie doktor wkłada strzykawki i skalpele.
Za holem w domu Molly znajdują się pokój gościnny, jadalnia i kuchnia. Meble w domu doktora Johna Blackwatera są ciemne, solidne, dębowe.
Po lewej – gabinet taty, tak mały, że mieszczą się tam jedynie biblioteczka i biurko. A jednak właśnie tu doktor przyjmuje chorych, gdy już jest w domu. Na biurku taty stoi jego duma: mechaniczna maszyna do pisania, napędzana parą, z własnym kotłem i grzałką z prawdziwym piecem! Na niej tata pisze artykuły do „Lancetu” i dla Królewskiego Towarzystwa Medycznego, opisując choroby północnych barbarzyńców i ich barbarzyńskie metody leczenia. Tata przyznaje, że z tej maszyny ciężko korzystać w domu, jeśli nie podłączy się jej do domowego parociągu, za to w podróży, jak twierdzi, jest niezastąpiona. Zdaje się, że popularny zwrot: „do pieca!”, dotyczący nieudanych rękopisów, wziął się właśnie od tych maszyn.
Molly uporała się wreszcie z płaszczem i kapturem. Służąca Fanny, zdaniem dziewczynki potwornie stara – miała trzydzieści pięć lat! – wyłoniła się z głębi domu i wzięła od Molly przysypaną śniegiem pelerynę.
– Buciki, panienko Molly. Proszę spojrzeć, zaraz zrobi się kałuża! Mama panienki nie będzie zadowolona!
– Nie zrzędź! – roześmiała się Molly, zrzuciła ciepłe buty i popędziła po schodach na piętro, na chwilę zatrzymując się przed wysokim lustrem wysokości człowieka. Zakasłała – zawsze kasłała, gdy zimą nad miastem zbierał się dym z niezliczonych pieców i komór paleniskowych.
W lustrze odbijała się blada, chuda dziewczynka z dwoma warkoczykami, w które wpleciono czarne wstążki. Miała zadarty nos, piegi, brązowe oczy i trochę może za duże przednie zęby. Ubrana była w brązową sukienkę, czarny fartuszek i czarne pończochy, przepisowy strój prywatnej szkoły panny Lindgrow, która przyjechała tutaj z południa, z imperialnej Stolicy.
Na dole, jak słyszała Molly, Fanny podreptała do kuchni – widocznie mama gdzieś tam właśnie była. Molly zaraz się przebierze i zejdzie na dół. Zasady są surowe: nie może stanąć przed dorosłymi, póki nie zmyje z siebie sadzy, wciskającej się pod wszystkie szale i maski. Fanny, rzecz jasna, się nie liczy – to przecież służba, przy nich można.
Młodszego brata Williama chyba jeszcze nie przyprowadzono do domu, i bardzo dobrze, nie będzie przeszkadzał. W tym siedmioletnim łobuzie było tyle złośliwości, że wystarczyłoby na tuzin chłopców.
Molly otworzyła drzwi do swojego pokoju, jak wszystkie w ich domu wąskiego i długiego niczym piórnik. Okno wychodziło na zachodnią aleję, ale dziewczynka nie miała zamiaru przez nie wyglądać. Śmieci, połamane skrzynki, koński nawóz, może nawet coś jeszcze gorszego – po co się na to gapić? Porządni ludzie – i porządne dzieci – tam nie chodzą.
W pokoiku zmieściły się tylko umywalka, szafa, wąskie łóżko, niewielki stolik pod oknem i deska kreślarska. Najprawdziwsza deska nad deskami. Zajmowała niemal pół pokoju i tak jak maszyna taty była na parę. Pantograficzna główka, mechaniczny napęd: wystarczyło podłączyć ją do domowego parociągu, nie zapominając o kominie wyciągającym, wstawić grafit w zacisk, a zaczynała powtarzać ostatni rysunek albo pomagała poruszać karetką. Była prezentem od taty na dwunaste urodziny i Molly ją ubóstwiała.
A jak się już ma deskę kreślarską, to powinno się na niej kreślić – albo chociaż rysować. I dlatego wszystkie wolne miejsca w pokoju Molly zajmowały rysunki, a także książki, ołówki, temperówki, gumki do ścierania różnej wielkości i maści, i wielka gotowalnia, mieszcząca się na półce. Rysunki były wszędzie. Na narzucie łóżka, na stole i nad stołem, na krześle, na szafie i pod szafą, no i, rzecz jasna, na wszystkich ścianach. Ale jeśli ktoś myśli, że panna Blackwater rysowała jakieś tam jednorożce, kucyki, księżniczki, kotki lub mopsy – to się grubo myli. Na żółtawych arkuszach nabierały rozpędu wielkie machiny: dymiły lokomotywy, wznosiły lufy haubice pociągów pancernych, wypływały z portu niszczyciele. Rysowanie postaci czy pejzaży zupełnie Molly nie interesowało. Nawet maszyny na jej pracach były nie tyle maszynami, co planami, rozrysowanymi bardzo starannie, zgodnie ze wszelkimi regułami sztuki. Teraz na desce kreślarskiej czekał na jej rękę kolejny mechaniczny potwór – od tygodnia, wysuwając język z przejęcia, Molly rysowała lądowy drednot: pociąg pancerny, który nie potrzebowałby torów.
Szybko ochlapała twarz, zmieniła szkolną sukienkę na flanelową koszulę i luźne spodnie, a potem zbiegła na parter. Wywalczenie sobie prawa do chodzenia w takim stroju, choćby tylko czasami, kosztowało Molly kilka miesięcy awantur, aż mama wreszcie się poddała.
– Dzień dobry, mamo! – Dziewczynka skłoniła głowę.
Mama stała na środku salonu w pięknej szaroperłowej sukni, rzekomo skromnej, choć zdaniem Molly można by się w niej zjawić nawet na dworze królewskim w Stolicy. Włosy miała zebrane na karku w ścisły kok, spojrzenie surowe.
– Molly… – odpowiedziała z lekkim skinieniem głowy.
– Czy wolno będzie mi usiąść?
– Siądź, moja droga. Tata nie wróci na obiad, a więc zjemy bez niego, jak tylko wrócą Jessica i William. Proszę się nie garbić, postawa, moja droga, postawa! I ręce, Molly, gdzie ty masz ręce? Gdzie i jak trzymają ręce porządne, dobrze wychowane panienki?
– Przepraszam, mamo. – Molly wyprostowała się szybko i położyła dłonie na kolanach.
– Od razu lepiej. Dobre nawyki należy kształtować od dzieciństwa. A więc, moja miła, co słychać w szkole? Molly! Nie spiesz się, nie połykaj końcówek i nie zaczynaj zdania od „potem”. Proszę bardzo, moja droga, słucham.
***
– Patrz, Molly, „Dauntless”! Wypłynął „Dauntless”!
– No coś ty! – prychnęła Molly. – „Dauntless” ma tylko jedno działo, dziobowe. To „Daring”, widzisz działo na rufie? Dwanaście funtów, niedawno zamontowane!
– Bo ty zawsze musisz wszystko wiedzieć najlepiej – zasapał urażony rudzielec z odstającymi uszami. On i Molly siedzieli na gzymsie starej latarni morskiej, wznoszącej się wysoko nad portem. Latarnia od dawna nie działała, zbudowano nową, wysuniętą daleko w morze.
– Nie śpij, Sammy, to też będziesz wiedział. „Dauntless”, „Daring” i „Defensive” to statki siostrzane. Dopiero co przypłynęły z północy, z kanonierką „Warrior”.
– Ech, żeby tak chociaż jednym okiem popatrzeć – westchnął Sammy – jak one tam, za górami, walą w brzeg…
Tak… Pasmo Karn Dred było północną granicą Królestwa, za nim ciągnęły się bezkresne lasy – jak daleko, nie wiedział żaden imperialny kartograf. Dawno, dawno temu kraj Molly był wyspą, Briatanią, ale od czasów Kataklizmu, który wydarzył się wiele lat temu, wyspa stała się półwyspem. Zjawiły się drogi, zaczęły wić rzeki, jeziora otworzyły ciekawskie oczy. A tam, za ostrymi szczytami Karn Dredu, pojawili się nieznani wcześniej mieszkańcy o trudnej do wymówienia nazwie Rooskies.
Molly westchnęła, poprawiając na głowie autentyczny kask maszynisty. Dostała go od taty, a on od mechanika, któremu uratował nogę, przebitą okrągłą kulą z przedpotopowego muszkietu Rooskies.
Podmuch wiatru cisnął im w twarz drobinki twardego śniegu zmieszanego z sadzą. Rudy Sam kichnął, Molly zakasłała, zamrugała i szybko opuściła na oczy wielkie okulary ochronne. Okulary też dostała od taty; używają ich pracownicy torowi na dalekich liniach, dochodzących do odległych kamieniołomów i tartaków.
Sammy zerknął na przyjaciółkę z jawną zazdrością. No tak, Molly miała na sobie ciepłą skórzaną kurtkę, na futerku, z mnóstwem zamków błyskawicznych, skórzane spodnie z licznymi kieszeniami i wysokie buty ze sprzączkami. W szkole musiała nosić przepisowy mundurek, ale chodząc po mieście, mogła nosić, co chciała, zwłaszcza teraz, w czasie tej zgniłej zimy.
A Sammy trząsł się w cienkim paletku, na łokciach przetartym do dziur. Buty lada chwila stracą podeszwę, kraciaste spodnie miały łatę na łacie.
Sam mieszkał za torami, za Gearshift Street. Biegła tam estakada, wyglądająca jak zardzewiały szkielet nieznanego zwierzęcia, po której do portu, fabryk i na dworzec jeździł szybki parowóz. Na Gearshift kończyła się „porządna dzielnica” (jak zwykła mawiać mama) i zaczynały się „dzielnice pechowców”, jak nazywał je tata. „Ale – dodawał niezmiennie – leczyć trzeba wszystkich. To obowiązek lekarza, pamiętaj, Molly”.
Państwo Blackwater na pewno nie ucieszyliby się, że ich córka zadaje się z chłopcem „z tamtej strony”. Jednak Molly zdążyła się już nauczyć nie opowiadać o wszystkim nawet rodzicom. Zwłaszcza rodzicom.
– A mojego tatę wysłali dzisiaj – rzucił Sammy, odprowadzając wzrokiem „Dauntlessa”, który tak naprawdę nazywał się „Daring” – będzie kładł nową linię przez wąwóz Kuhir.
– Kuhir?! – zdumiała się Molly. – Ale przecież… ale to przecież po tamtej stronie!
– Aha. – Sammy pociągnął nosem. – A tam są ci… Rooskies.
No tak, pomyślała Molly. A Rooskies bardzo nie lubią, gdy na ich ziemiach rąbie się lasy, zasypuje parowy, buduje mosty przez górskie rzeki albo drąży tunele.…
– Wysłali „Herkulesa”, by ich bronił. – Sammy wynalazł jednak jakieś pocieszenie.
– „Herkulesa”?! To super! – ucieszyła się szczerze Molly. – Szkoda, że nie widziałam…
– Wyjeżdżali w nocy – odparł Sam pobłażliwie. – Wy jeszcze śpicie o tej porze. Tylko my, fabryczni, wstajemy o świcie.
– „Hektora” też wysłali?
– Nie, „Hektor” ciągle w remoncie. – Sammy z ważną miną potarł nos. – Jeszcze go nie naprawili. „Herkules” wyjechał sam.
„Herkules” był największym, najpotężniejszym pociągiem pancernym Nord Jorku. Dwa dwukotłowe parowozy, najsilniejsze, jakie zdołały wyprodukować fabryki Królestwa, sześć bojowych wagonów pancernych, dwa wagony koszarowe, wagon ze sztabem i oddziałem medycznym… Molly bez zająknienia wyliczyłaby liczbę i kaliber wszystkich dział i mitraliez, którymi najeżony był pancerny kolos, pomalowany w szare i brudnobiałe pasy.
„Herkulesowi” towarzyszyły zawsze mały pociąg pancerny z dźwigiem i zapasowymi torami na wypadek, gdyby zostały uszkodzone tory. Zwykle w ten sposób ubezpieczał giganta stary, wysłużony „Hektor”. Puszczano go przodem, więc nic dziwnego, że często gęsto obrywał.
Ale skoro „Herkules” ruszył sam, to znaczy, że sprawa była pilna…
W porcie rozległy się sygnały: dwa holowniki ostrożnie podciągnęły do cumowiska wielkiego „Kanoniera” – ciężkiego monitora obrony brzegowej. Wypłynął z zatoki cztery dni temu i, jak mówił tata przy kolacji, nie spodziewano się go wcześniej niż za dwa tygodnie.
Musiało wydarzyć się coś nadzwyczajnego.
– Molly, patrz! – krzyknął Sammy zdławionym głosem.
Słońce skrywały niskie chmury i smog, wiecznie obecny w Nord Jorku, padał śnieg, ale Molly i tak widziała, że monitor zanurzony jest aż po pokład, znacznie głębiej niż normalnie. Zobaczyła ślady spalenizny na szarych bokach nadbudówki i bojowej wieżyczki z gardzielami czternastocalowych dział. Zniszczone poręcze mostka, brak steng i lin, przy kominie zniknęły wygięte wloty powietrza, bez śladu przepadły dwa kutry parowe. Nie było też dwóch dział szybkostrzelnych prawej burty („QF działa Mk II kalibru cztery i pięć ósmych cala, długość lufy czterdzieści kalibrów, ciężar pocisku czterdzieści pięć funtów”, rozległ się głos w głowie Molly) – zostały z nich wygięte, poskręcane pasy metalu, jakby jakiś zwierz darł pazurami korę drzewa.
Co się stało?! Dlaczego? Przecież Rooskies nie mają ciężkich dział! Zresztą, po starciu artyleryjskim monitor wyglądałby inaczej! Nie odrywali wzroku od przepływającego powoli giganta. A to co znowu?!
– To… to zęby? Czy dziób? – Oczy Sammy’ego rozszerzyły się.
Chłopiec miał rację. Nadbudówkę na rufie na skos coś przecięło, jakby wielki topór, na jej dachu widniały dziwne ślady, jakby próbowano abordażować monitor, zarzucając na pokład mnóstwo lin, zakończonych masywnymi, ostrymi hakami.
– Molly, co to jest?
– Pewnie… odłamki – powiedziała niepewnie dziewczynka. – Mogła wybuchnąć mina w aparacie minowym, na przykład, na niszczycielu obok i odłamki poleciały. A gdyby do tego maszt upadł nieszczęśliwie…
– Nie, Molly. – Sammy zaszczękał zębami ze strachu. – To czary, mówię ci, że to czary!
– Cicho! – zgromiła go dziewczynka. – Nawet tak nie mów!
Magia to straszna rzecz. Magia to strach i przekleństwo Nord Jorku, całego Królestwa. Magia przyszła po Kataklizmie, jak, skąd, dlaczego – tego nie wiedział nikt. A jeśli nawet ktoś wiedział, to dzieciom z porządnych rodzin, takich jak Molly, nic się nie mówiło.
Magia nie podlega kontroli, nie da się nią kierować. Nie można jej nanieść na szkic, nie da się jej wyliczyć ani na linijce logarytmicznej, ani nawet na wielkim parowym arytmometrze. Magia przychodzi, władczo bierze poddanego Jej Wysokości królowej za gardło i…
I wtedy kończy się wszystko.
Rzecz jasna, początkowo jest dobrze i nic nie wróży nieszczęścia. Przeciwnie, wszystko układa ci się tak jak nigdy. Spełniają się drobne życzenia. Na przykład niczego się nie uczyłaś, a w szkole nie tylko cię nie spytali, ale jeszcze przełożyli klasówkę. Przewróciłaś ustawione przez mleczarza butelki, a one poturlały się po schodkach, lecz nie rozbiły. Obrzydła robótka ręczna okazuje się zrobiona. Podarta kurtka – cała. A na nosie wstrętnej Annie Sprinkles z równoległej klasy, złośliwej, wrednej i podłej dziewuchy, wyskoczył wielki, rozogniony pryszcz – wystarczyło pomyśleć życzenie.
Ale potem…
Potem trochę byś się wystraszyła. Uważałabyś bardziej na schodach, pilniej się uczyła, nawet pogodziła z tą wstrętną Sprinkles. Jest już jednak za późno.
W nocy śniłyby ci się koszmary, budziłabyś się zlana potem od własnego krzyku. W tych snach byłabyś potworem, widmem, Aniołem Śmierci, Czarnym Kosiarzem, przemykającym nocą po ulicach Nord Jorku. Wydrapywałabyś krzyże na drzwiach, a następnej nocy wracała, samym tylko dotknięciem krusząc zamki i zasuwy. I szłabyś przez ciemne pokoje, i odbierała życie. Głównie dzieci, żeby chłonąć rozpacz i ból rodziców.
Nie koniec na tym. Magia, która przeniknęła do twojej krwi, kontynuowałaby swoje dzieło.
I pewnego dnia przestałabyś być człowiekiem. Przestałabyś być panną Mollynaird Evergreen Blackwater, córką szanowanego i cenionego doktora Johna C. Blackwatera. Stałabyś się potworem, zwykłym potworem.
A potem byś wybuchła. Twoje ciało nie zniosłoby tego obciążenia i krew, płynąca w żyłach niczym woda w rurach kotła parowego, przemieniłaby się w ogień i jak nagrzana para wyrwałaby się na wolność. I tam, gdzie byś stała, wzbiłby się w niebo słup ognia, jak po trafieniu czternastofuntowego pocisku. W promieniu dwustu metrów nie byłoby śladu życia.
Dlatego w Nord Jorku działa Królewski Departament Specjalny, ich czarne mundury zna dobrze całe miasto. Ich emblemat to pięść, ściskająca wyrywające się na wolność języki złego ognia. Mundury są czarne, pięść emblematu srebrna, ogień czerwony.
Kontrolerzy Departamentu mają specjalne przyrządy, z którymi często ustawiają się w zatłoczonych miejscach. Na dworcu, na końcowych przystankach parowozów, wożących robotników do warsztatów i z powrotem… Czasem przychodzą nawet do szkoły Molly. Cała klasa zamiera, wpatrzona w mrocznych mężczyzn w czarnych mundurach, z wypolerowanymi miedzianymi hełmami ozdobionymi czarno-biało-czerwonymi grzebieniami, jak u strażaków.
Przyrząd, przypominający camera obscura, z wielkim lśniącym obiektywem, budził przerażenie i wywoływał dreszcze. Wszystkie dziewczynki jedna po drugiej siadały przed nim, sprawdzający kręcił korbką, w obiektywie coś błyskało i migotało, w końcu uczennicy pozwalano wstać.
Tak było prawie zawsze.
Ale rok temu Jenny Fitzpatrick dokładnie tak samo jak inne dziewczęta usiadła przed obiektywem, onieśmielona gniotąc spoconymi palcami brzeg fartuszka; dokładnie tak samo brodaty sprawdzający pokręcił korbką, tak samo coś błysnęło w głębi aparatu za soczewkami – i nagle wszystko zamarło.
Brodaty skinął głową swojemu towarzyszowi, który miał na rękawie srebrny kanciasty szewron. Mężczyzna zacisnął usta, poderwał głowę i podszedł do trójnogu, na którym stała kamera. Zajrzał za odsunięte zasłonki, osłaniające bok przyrządu, i twardo położył rękę na ramieniu skulonej Jenny.
Molly pamiętała, jak potem obaj podnieśli ją z ławki, bo panna Fitzpatrick – choć już nie panna i nie Fitzpatrick – nie mogła ustać na nogach.
I nikt nigdy więcej jej nie widział. Szeptano, że wszystkich „wykrytych” wysyła się do Stolicy, by nie stanowili zagrożenia. W każdym razie Jenny już nigdy nie wróciła ani do klasy, ani do swojego domu. A jej rodzice, ku osłupieniu Molly, zachowywali się tak, jakby nic się nie stało, a ich córka wyjechała do ukochanej cioci na południe.
Od tych myśli o magii Molly zrobiło się zimno.
– Chodźmy do domu, Sammy.
– Czekaj! – zaprotestował chłopiec. – Patrz, „Kanoniera” już prawie wprowadzili, o, oświetlili reflektorami! Patrz teraz, przecież na pewno znasz go lepiej niż kapitan! Co go tak poszarpało? Jeśli nie… no, nie tamto?
Sammy nie spieszył się do domu i Molly go rozumiała. Miał szóstkę rodzeństwa i nie mieszkali w townhousie jak rodzina doktora Blackwatera, lecz w dwóch niewielkich pokojach mieszkania komunalnego, gdzie kuchnię i toaletę dzieliło się z ośmioma innymi rodzinami.
Za to mama Sammy’ego nie trzęsła się tak nad swoim synkiem i nie sprawdzała, kiedy wraca do domu. Ale z drugiej strony zaczęła go już pytać, kiedy wreszcie przestanie włóczyć się bez celu i zacznie przynosić do domu pieniądze. Starsze rodzeństwo wracało do domu z jednym, dwoma, a czasem nawet trzema szylingami!
No więc zostali i patrzyli, jak ciężko zanurzony monitor ostrożnie doprowadzono do cumy. Do cumy, nie do suchego doku – czyli nie było za bardzo co naprawiać. Na pokładzie „Kanoniera” zaczęli się krzątać ludzie, choć zdaniem Molly robili to zupełne bez sensu. Co ona, nie widziała, jak się cumuje monitory? A tutaj co? Po co klękać obok dziur po wlotach powietrza, na co tam patrzeć? Od tego nie zarosną. A ty, marynarzu w czapce z pomponem, po co się gapisz na puste stępki? Kuter od tego nie wróci.
– Jak myślisz – spytał cicho Sammy – co tam się stało? Gdzie się podziały kutry i szalupy?
– Może spuścili, żeby podejść do brzegu, i wtedy coś się stało? Sam wiesz, jakie tam jest morze.
Sammy wiedział. Na północ od Karn Dredu Nord Gveyling dziczał zupełnie. Brzegi jeżyły się niedostępnymi skałami z rzadkimi przesmykami, przybrzeżne wody zmieniały się w pola podwodnych raf, szczerząc ostre zębiska w stronę otwartego morza.
Na „Kanonierze” wreszcie przerzucili trap. Podpłynął parowiec i zeszło z niego kilku oficerów ze srebrnymi pagonami i akselbantami, przepisowymi w zatokach z dala od frontu. Za nim do cumowiska powoli, ostrożnie prowadzono jacht parowy. Wszystkie iluminatory w rufowej nadbudówce płonęły światłami, a po pirsie sunęła cała kawalkada lokomobili, zamkniętych, czarnych…
– Pewnie parowie przyjechali…
Dziewczynka skinęła głową. Parowie Królestwa często odwiedzali Nord Jork, znacznie częściej niż inne miasta północy. Dlaczego? Tego Molly nie wiedziała. Może dlatego, że był teraz najbliżej wojny? To stąd do Karn Dredu biegły stalowe nitki torów, to tutaj wyładowywały się bataliony strzelców górskich i jegrów, tu budowano i remontowano pociągi pancerne.
O wizycie parów w mieście wiedzieli wszyscy, choć zachowywali się cicho i dyskretnie. Szkolne koleżanki Molly jedna przez drugą omawiały salonowe wieści ze Stolicy, bale, suknie i całą resztę. W Nord Jorku bale urządzano niezwykle rzadko i goście z południa na nich nie bywali, ku wielkiemu rozczarowaniu dziewcząt z klasy Molly.
Pokiereszowany „Kanonier” i ekskluzywny jacht przycumowały – zrobiło się nudno. Monitor dziewczynka faktycznie znała jak własną dłoń: wszystkie jego kotłownie, maszynownie, piwnice z elewatorami, wieżę, jej napęd, lśniące dźwignie celowania, dalmierze… „Kanoniera” i jego siostrzanego „Fireworka” rysowała już tyle razy, że sama straciła rachubę.
– Chodźmy do domu, Sammy. Mama i tak mnie skrzyczy.
– Ech, dobrze – westchnął rudzielec i potarł odstające uszy. – Już idziemy. Jutro też przyjdziesz?
– Nie wiem, w ogóle nie ruszyłam robótek: ani szycia, ani wyszywania, ani robienia na drutach.
– Brr! – Chłopiec potrząsnął głową. – Jak ty to wytrzymujesz? Już wolałbym dostać rózgi niż nad tym siedzieć.
– Ja też – przyznała Molly. – Bo rózga to tylko trochę bólu i po sprawie, a nad robótką ślęczysz godzinami. Zawsze kłuję sobie igłą palce, nitki na drutach mi się wiecznie plączą, szydełko wypada…
– No to chodźmy – podsumował Sammy.
I poszli.
Gdy już byli na dole, latarnik zapalał latarnie gazowe; z hukiem i łoskotem przejechał po bruku parowóz z czarno-biało-czerwonym emblematem na drzwiach. Molly i Sam spuścili oczy – dzieciaki z Nord Jorku uważały, że patrzenie na parowóz Królewskiego Departamentu Specjalnego przynosi pecha.
Na okrągłych słupach ogłoszeniowych naklejono plakaty: „Poszukiwani przez Departament Specjalny!”. Niektórzy owładnięci magią ludzie próbują uciec, nie rozumiejąc w tym szaleństwie, że stanowią zagrożenie dla otoczenia. Potem trzeba ich szukać. A potem…
Potem znikają.– Molly! Molly, kochanie!
– Tak, mamo? – Tak jak należało, Molly skłoniła się lekko, trzymając ręce złożone w dole brzucha.
– Tata ma być dziś cały dzień w Wielkich Magazynach i prosił, żeby przynieść mu obiad. Fanny już wszystko przygotowała. O nie, moja droga, w tych okropnych spodniach nigdzie nie pójdziesz, przecież tam mogą być ludzie z towarzystwa! Oficerowie, mechanicy, koledzy taty… Proszę się ubrać przyzwoicie! Tak, moja droga, suknia, bardzo proszę włożyć normalną sukienkę!
Molly miała zupełnie inne plany na to sobotnie przedpołudnie, ale z mamą nie było dyskusji, od razu lądowało się o chlebie i wodzie, co „uczy dyscypliny i hartuje charakter”, jak mawiała mama, wymierzając karę. Za rózgę pani Blackwater nie brała się nigdy, jako córa postępu uważała takie barbarzyństwa za przeżytek – choć zezwolenie na bicie Molly w szkole podpisała bez wahania. Inna sprawa, że Molly miała dość rozumu, by nie podpadać.
Z termosem w jednej ręce i rondelkami w drugiej Molly wyszła na dwór. W tym roku zima wyjątkowo wcześnie nadciągała nad Nord Jork, wysyłając przednie oddziały śnieżnych chmur, zrzucających na zadymione miasto twarde jak grad, zlodowaciałe kulki śniegu. Prawdziwego miękkiego puchu jeszcze nie było, leżał daleko w górach i na przedgórzach, na polach, których nie zamieniono jeszcze w kamieniołomy czy kopalnie.
Parowozik gwizdnął wesoło, ruszając z przystanku i nabierając rozpędu, a potem zadudnił po Azalia Street. Molly wisiała na tylnym podeście, zręcznie wsuwając rękę z termosem pod poręcz. Górne miasto, z piętrowymi i dwupiętrowymi townhouse’ami, skwerami przy kościołach, nawet fontanną przed małym rynkiem, ustąpiło miejsca miastu środkowemu. Wagonik wjechał w wąski, ciemny wąwóz ulicy i Molly skuliła się odruchowo.
Powietrze przesycone węglowym pyłem zdawało się szczypać w oczy. Bruk był rozjeżdżony, nad włazami unosiły się cuchnące opary, domy rwały się w górę. Ciemne wejścia do budynków, śmieci w zaułkach, odrapane ściany, zniszczone szyldy sklepów i piwiarni. Rury parociągów były stare, kurki zardzewiałe. Żółte szyby w oknach dolnych pięter prześwitywały za gęstymi kratami. Molly spostrzegła dwóch konstabli, ale ci tutaj nie spacerowali, z uśmiechem witając się z przechodniami, jak na jej ulicy – ci tutaj byli czujni i spięci, obserwowali wszystko bardzo uważnie. Mieli wysokie hełmy i okrągłe okulary z grubymi szkłami, takie jak te Molly, a skórzano-metalowe pancerze upodabniały ich do rycerzy z obrazków. Molly zauważyła broń: ciężkie pałki, rewolwery przy pasach, jeden z konstabli miał nawet krótki karabin!
Kogo oni tu pilnowali, czemu byli tak uzbrojeni, Molly się nie zastanawiała. Parowóz znów wesolutko gwizdnął i jechał dalej, łoskocząc na stacjach, zasapany i otulony parą. Patrzenie na to było znacznie weselsze niż rozglądanie się na boki.
Wielkie Magazyny faktycznie były ogromne. Pod wysokie stalowe łuki, nakryte wygiętymi dachami, wchodziło kilkanaście torów kolejowych. Część kończyła się tam, część biegła dalej, do zakładów i portu. Widocznie doktora Johna C. Blackwatera wezwano tu do pacjenta, co się często zdarzało, gdy felczerzy sobie nie radzili.
Molly zeskoczyła ze stopnia, zręcznie balansując, by nie przewrócić swoich rondelków. Bramy magazynów są otwarte na oścież, stoją tam sznury wagonów, sapią parowozy manewrujące, surowo i niecierpliwie odpowiadają im niskimi sygnałami ich liniowi współbracia. Dźwigi i windy wypluwają parę, sterty tobołów, worków i skrzynek znikają we wnętrzu magazynów; kręcą się ładowniczy w znoszonych kombinezonach i watolinowych kurtkach, dyspozytorzy w pomarańczowych kamizelkach machają wskaźnikami.
– Doktor Blackwater! Gdzie znajdę doktora Blackwatera? O, dzień dobry, panie Miles, to ja, Molly!
– Dawnośmy się nie widzieli, panienko! – Gruby dyspozytor uśmiechnął się, poklepał dziewczynkę po ramieniu. – Ale się panienka wystroiła, wypisz wymaluj maszynista, tylko panienkę brać na „Herkulesa”, oby spokojnie wrócił! A doktor jest tam, za rogiem, niech panienka poszuka bramy numer czternaście. Tam go wezwali.
– Dziękuję, panie Miles! – krzyknęła Molly już w biegu.
Z peronu na peron po wąskich schodkach, jak po trapach bojowych wychodzącego na morze monitora, Molly zwinnie przeciskała się między wagonami i parowozami. Uchylając się przed sapiącymi samobieżnymi dźwigami parowymi, szukała bramy numer czternaście. Wreszcie zobaczyła czerwone cyfry na szarej ścianie, pokrytej parowozową sadzą. Do niej też dochodziły tory, ale nie takie całkiem zwyczajne – po obu ich stronach wznosiły się stalowe słupy, dwa razy wyższe od człowieka i gęsto oplecione drutem kolczastym. I jeszcze stali tam żołnierze. Górscy jegrzy, w hełmach, okularach i ochraniaczach, ustawieni byli w gęstym, podwójnym kordonie. Między nimi do bramy numer czternaście jeden za drugim szli ludzie, którzy wychodzili z wysokich żelaznych wagonów bez okien.
Ludzie z rękami skutymi za plecami.
Molly znieruchomiała i otworzyła usta, zapominając o sadzy i pyle.
Wszyscy byli wysocy, wyżsi nawet od rosłych jegrów. Wszyscy brodaci, a mężczyźni Królestwa nie zapuszczali bród, jedynie wąsy, odpowiednio przystrzyżone lub zawinięte, uważali za ozdobę godną dżentelmena. Na nogach mieli szare buty, ubrani byli w znoszone, żółtawe długie… Kożuchy? Skóra na zewnątrz, futro w środku… O, przypomniała sobie, touloupes!
I wtedy dopiero zrozumiała, na kogo patrzy.
Jeńcy wojenni. To byli ci legendarni Rooskies, wzięci do niewoli przez jegrów.
Za brodatymi mężczyznami szło kilkanaście kobiet, miały chusteczki na głowach i takie same touloupes. Nikt z nich się nie rozglądał, patrzyli prosto przed siebie, jakby zupełnie ich nie interesowało, gdzie się znaleźli i co teraz z nimi będzie.
Molly, nie mogąc oderwać od nich wzroku, podeszła jeszcze bliżej drutów.
Wszyscy wokół niej: i ładowniczy, i maszyniści, i smarowniczy, i dyspozytorzy, jeden po drugim rzucali pracę i gapili się na jeńców. Na młodą pannę Blackwater nikt nie zwracał uwagi, więc ona znalazła się tuż przy samym drucie; jeńcy jeden po drugim wchodzili w głąb magazynu.
Zapominając o całym świecie, Molly wpatrywała się w Rooskies, choć nie było w nich nic nadzwyczajnego. No, wysocy, barczyści, z brodami… Ale nie rosną im ogony, nie widać rogów ani kopyt…
Żaden z jeńców nie spojrzał nawet w bok, wszyscy patrzyli prosto przed siebie. Przedostatnia w szeregu szła młoda kobieta. Wyprostowana, z uniesioną wysoko głową, jej postawa zawstydziłaby nawet profesorkę manier i tańca, panią O’Leary. Duże szare oczy, jasne łuki brwi i – uśmiech! Jako jedyna uśmiechała się: nieprzyjemnym, krzywym uśmiechem. Nie było w niej strachu ani lęku, tylko coś takiego, że po skórze Molly przebiegł dreszcz. Kobieta spojrzała lekko w bok i natrafiła na wzrok Molly. Szare oczy zwęziły się, z ust spełzł zły uśmiech, wargi zacisnęły się, kąciki drgnęły. Kobieta odwróciła wzrok.
A Molly poczuła, że uginają się pod nią nogi.
Jako ostatni szedł chłopak w wieku Molly, może trochę starszy. Miał wielką grzywę słomianych włosów i dużego siniaka pod lewym okiem, ubrany był również w touloupe. On też patrzył prosto przed siebie, nie spuszczając wzroku.
Jeńcy tak nie patrzą… Panna Blackwater mogłaby się założyć o swoją nową gotowalnię (przedmiot zazdrości całej klasy), że tak mógłby patrzeć skaut, zwiadowca. On się nie bał, o nie, Molly widziała czasem strach u największych zabijaków, ale ten Rooskie zachowywał się zupełnie inaczej. Tak jak kobieta, chłopiec pochwycił chciwy wzrok Molly. I tak jak oczy kobiety, jego też się zwęziły. Patrzył na nią tak bacznie, jakby chciał zrobić szybko światłografię – na zawsze uwiecznić Molly w swej pamięci.
Chwilę później konwojent pchnął go w plecy i chłopak odwrócił głowę.
Jeńcy zniknęli w magazynie i Molly ruszyła do bramy.
– Dokąd to, panienko?
– Przepraszam, panie starszy sierżancie, jestem Molly Blackwater, mój tata to doktor Blackwater, przyniosłam mu obiad…
Niemłody wąsaty sierżant jegrów górskich uśmiechnął się.
– Doktora Blackwatera znam, ale was, panienko, widzę po raz pierwszy. A więc bez urazy, ale czujność przede wszystkimi, zwłaszcza jeśli chodzi o Rooskies. Hej tam, Jim! Hopkins!
– Tak jest, sir!
– Skocz no poszukać doktora Blackwatera, jest gdzieś w środku. Powiedz, że córka przyniosła mu obiad, i spytaj, co masz zrobić. Jeśli pan doktor jest teraz zajęty, wrócisz i sam zaniesiesz mu obiad. Nie, panienko, do środka wejść nie wolno. – Pokręcił głową, jakby odpowiadał na nieme pytanie Molly. – Zrozumiałeś, Hopkins?
– Tak jest, sir!
Tyczkowaty rudzielec w nowej kurtce i hełmie bez zadrapania, najwidoczniej nowicjusz, pobiegł do bramy.
– Przepraszam, panie starszy sierżancie – odezwała się Molly, robiąc niewinną minkę i usilnie trzepocząc rzęsami. Brała przykład z panny O’Leary, która robiła tak zawsze, gdy rozmawiała z „duszką wojskowym”, jak się niezbyt zrozumiale wyrażała. – A czy ci Rooskies byli strasznie, okropnie dzicy? Bo przecież złapał ich pan wszystkich sam, sir, prawda?
– Ee, ekhm, no, panienko, jak by ci tu powiedzieć… – Starszy sierżant podkręcił wąsa. – Z pewną pomocą niższych rangą, ale tak, sam.
I z dumą wypiął pierś, ozdobioną licznymi naszywkami.
– Rooskies, musi panienka wiedzieć, bardzo lubią gin. Gin, whisky i inne mocne trunki. Mają też swoje, ale wiecznie im mało, dlatego próbują zdobyć je od nas. Wymieniają na skóry, futra, łatwo ich znęcić. Było to tak: położyliśmy, niby przez roztargnienie, pół tuzina butelek starego dobrego jimmy walkera…
– Sierżancie Stevens, niech pan przestanie nabijać mojej córce głowę tymi bajkami – rozległ się za szerokimi barami sierżanta głos doktora. Obok niego majaczyła pociągła fizjonomia poborowego Hopkinsa, pokryta piegami, pasującymi do jego ogniście rudych włosów. – Rooskies są bardzo ostrożni i żadne pułapki z „wodą ognistą” ich nie skuszą.
– Proszę o wybaczenie, doktorze Blackwater! – Sierżant się wyprostował. – Niech się pan nie gniewa, chciałem tylko zabawić naszą miłą panienkę…
– No właśnie – powiedział bez złości doktor, obejmując Molly ramieniem. – A jak potem przyjdzie pan do mnie ze swoim kolanem, będzie miał się pan okazję dowiedzieć, jak się to robi bez znieczulenia, jak na bohatera przystało!
– Sir, błagam, proszę powiedzieć, że pan żartuje!
– Żartuję, Stevens, żartuję. Molly, moja kochana, dziękuję ci za obiad. Sama widzisz, co tu się dzisiaj dzieje, nie mogę nawet zjeść jak człowiek. I ciebie nie chcą wpuścić do środka…
Czcigodny John C. Blackwater był wysoki i chudy; nosił wąsy, jak większość mężczyzn w Nord Jorku. Gdy pracował, zakładał na prawe oko coś w rodzaju monokla, tylko że było w tym z pół tuzina soczewek, na wszystkie okazje w życiu.
– Jedź do domu, kochanie, ja zjem i wracam do pracy, muszę obejrzeć jeńców.
– Rooskies? Tak?
– Tak, trzpiocie. A czemu pytasz?
– Dziewczynka widziała, jak ich prowadzono do środka – wtrącił sierżant. – Musieli ją wystraszyć. Barbarzyńcy, nic dziwnego…
– Naprawdę cię wystraszyli? – Tata odsunął się lekko i zajrzał Molly w oczy. – To rzeczywiście barbarzyńcy, ale wcale nie tacy straszni! Oczywiście – poprawił się szybko, zerkając na sierżanta – gdy nie są w swoich lasach, tam owszem, są bardzo groźni, jak wszystkie dzikie zwierzęta. A tutaj już nie. Dlatego nic się nie bój i jedź do domu. Rondelki sam przyniosę. Będę miał dzisiaj dużo pracy, zanim wszystkich obejrzę…
– Że też się pan nie boi, panie doktorze – odezwał się z szacunkiem Stevens. – Przecież od nich można podłapać jakąś obcą zarazę!
– Współczesna nauka, sierżancie – odparł sucho doktor Blackwater – zna bezpieczne środki ochronne. Zapewniam pana, że wszyscy jesteśmy tutaj absolutnie bezpieczni. Jeśli stwierdzę jakąś infekcję, barbarzyńca zostanie poddany kwarantannie.
– I ty będziesz ich leczył, tato?
Doktor i sierżant wymienili spojrzenia.
– Oczywiście, kochanie – powiedział doktor, pochylając się i całując Molly w policzek. – W końcu jesteśmy cywilizowanymi ludźmi, prawda? No, a teraz uciekaj. Stevens, przyjacielu, czy mógłby pan wysłać kogoś, żeby odprowadził Molly do parowozu?
– Jak najbardziej, panie doktorze. Hopkins! A, tu jesteś. Słyszałeś pana doktora? Odprowadzisz panienkę Blackwater do parowozu i dopilnujesz, żeby do niego bezpiecznie wsiadła. Wszystko jasne?
– Tak jest, sir!
Molly nie protestowała, nie mówiła, że przecież jest już duża, a dzielnicę na pewno zna nie gorzej niż tyczkowaty Hopkins i świetnie sama znajdzie drogę. Jeśli tata wbił sobie coś do głowy, nawet mama nie mogła go przekonać.
– Rad jestem, że mogę panience pomóc! – Rudy Hopkins uśmiechnął się, ukazując brak przedniego zęba.
– Dziękuję panu – odparła wytwornie Molly, unosząc suknię gestem podpatrzonym od panny O’Leary. – To bardzo uprzejme z pana strony, sir.
Hopkins, wyraźnie nieprzywykły, żeby ktoś zwracał się do niego „sir”, aż się rozpromienił. I przez całą drogę do przystanku z zabójczą powagą chronił Molly, wysuwając dolną szczękę tak, aż dziewczynka zaczęła się obawiać, że ją wywichnie. Wszyscy schodzili im z drogi; górskich jegrów w Nord Jorku bardzo poważano.
– Gdzie się pchasz, wieśniaku! – warknął Jim na jakiegoś zagapionego farmera, który nie dość szybko, zdaniem Hopkinsa, zszedł im z drogi. – Przepraszam, panno Blackwater, tylu tu nieokrzesanych ludzi…
Minęła ich lokomobila z emblematem Departamentu Specjalnego na drzwiach i Hopkins stanął na baczność, oddając honory dłonią w białej rękawiczce.
Przez ciemne okna nic nie było widać. Lokomobila pojechała dalej.
– Wczoraj, panienko Mollynaird, wzięli jednego. – Hopkins poinformował dziewczynkę szeptem; najwyraźniej zatrzymanie tej wiadomości dla siebie było ponad jego niewielkie siły. – Staliśmy w kordonie i wzięli magika.
– Niemożliwe! – Molly nawet nie musiała udawać. – Prawdziwego magika? Malefika?
– Najprawdziwszego maleficznego malefika! – zapewnił ją Jim.
– Jak go złapali?
– Sąsiedzi donieśli, dziękować Najwyższemu! Podobno zaczęło się od tego, że butelki mleka same przychodziły do niego na próg. Mleczarz zostawiał wszystkie na wspólnej półce, żeby nie dźwigać wózka na górę. Sąsiedzi schodzili po swoje mleko, a ten podobno nigdy! A potem ktoś zauważył, że butelki do niego same, hop, hop, hop, przybiegają pod drzwi. No to donieśli. Całe szczęście, że nie zdążył nic nawyprawiać! Niech panienka pomyśli, co za głupiec! On chyba naprawdę liczył, że wszystkich przechytrzy i ukryje swoją magiczność, jakby nie wiedział, czym się to wszystko kończy! A w warsztatach parowozowych mówili, że w tym tygodniu jeden kierowca im… no, wystrzelił.
– Jak to wystrzelił? – krzyknęła Molly, przyciskając dłonie do twarzy. – I w nikogo się nie przemienił?
– Dokładnie tak! – Młody Hopkins aż się nadął, dumny z efektu. – Wcale nie zamienił się w żadnego potwora. Mówią, że tak czasem bywa. Podobno już wcześniej ludzie mieli na niego oko, w końcu przyjechali po niego, a on jak nie wystrzeli, jak z procy! To znaczy, pobiegnie. Ci z Departamentu Specjalnego za nim, a on siup, do kolektora, do góry znaczy się, a tam jak nie łupnie! Słup dymu i ognia pod samo niebo! Aż wszyscy poupadali na ziemię!
Molly nie przypominała sobie, żeby tydzień temu w warsztatach maszynowych Nord Jorku pojawiał się jaki słup dymu czy ogień do nieba, ale nie protestowała. Zwłaszcza że właśnie dotarli do przystanku, gdzie podjechał dwuwagonowy parowóz.
***
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji