- promocja
Magiczna chwila - ebook
Magiczna chwila - ebook
Wzruszająca opowieść o miłości do skrzywdzonego dziecka. napisana przez Kristin Hannah, uwielbianą na całym świecie autorkę powieści „Słowik” oraz „Zimowy ogród”.
Pewnego jesiennego dnia mieszkańców Rain Valley elektryzuje wiadomość o znalezieniu w parku dziwnego dziecka. Emocje sięgają zenitu, a plotki nie milkną, ponieważ okazuje się, że z kilkuletnią przerażoną dziewczynką nie sposób nawiązać kontaktu.
Kim jest dziecko i jak przetrwało samo w leśnej głuszy?
Czy siostrze pani komendant, psychiatrze Julii Cates, która wskutek fatalnego zbiegu okoliczności traci pacjentów i wraca do rodzinnego miasteczka leczyć swoje rany, uda się stworzyć więź z dzieckiem?
Czy odnaleziona dziewczynka pokona strach i znów zaufa ludziom?
„Wspaniała powieść – szalona, promienna, tętniąca życiem. Kristin Hannah pisze z głębi swojego serca”. Luanne Rice
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-957-3 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Niedługo będzie po wszystkim.
Julia Cates nie pamiętała już nawet, ile razy to sobie powtarzała, ale tego dnia – wreszcie – naprawdę miał nastąpić koniec. Za kilka godzin świat dowie się o niej całej prawdy.
Pod warunkiem, że uda jej się dotrzeć do centrum. Niestety, autostrada Pacific Coast przypominała raczej wielki parking niż drogę przelotową. Wzgórza za Malibu znowu stały w ogniu, nad dachami budynków unosił się dym i przez niego czyste zazwyczaj powietrze nadmorskie zamieniło się w gęstą brązową zawiesinę. Dzieci w całym mieście budziły się w środku nocy, płacząc szaroburymi łzami i z trudem łapiąc oddech. Zdawało się, że nawet fale straciły rozpęd, jak gdyby wyczerpane niezwykłym jak na tę porę roku upałem.
Julia manewrowała w nieznośnym korku, wśród ruszających i zaraz hamujących samochodów, ignorując kierowców, którzy nie wpuszczali jej i zajeżdżali drogę. Można się było tego spodziewać; w tym najniebezpieczniejszym okresie na południu Kalifornii ludzie tracili panowanie nad sobą i wybuchali równie łatwo jak pożary. Upał wszystkim działał na nerwy.
Wreszcie wydostała się z autostrady i zajechała pod gmach sądu.
Wszędzie wokół stały telewizyjne wozy transmisyjne. Na schodach tłoczyły się setki reporterów z włączonymi mikrofonami i kamerami, którzy już czekali na nowy materiał. W Los Angeles weszło to już do codzienności; rozprawy stanowiły rozrywkę. Michael Jackson. Courtney Love. Robert Blake.
Julia skręciła za róg budynku i podjechała pod tylne wejście, gdzie czekali na nią jej adwokaci.
Zaparkowała przy ulicy i wysiadła z samochodu, sądząc, że będzie w stanie iść pewnym krokiem, ale przez jedną straszną chwilę nie mogła ruszyć się z miejsca. Jesteś niewinna – powiedziała sobie kolejny raz. I oni przekonają się o tym. System zadziała. Zmusiła się, żeby zrobić krok do przodu, potem następny. Miała wrażenie, jakby poruszała się za sprawą niewidzialnych sznurków, i z trudem pokonała schody. Kiedy dotarła wreszcie do czekającej na nią grupy, udało jej się uśmiechnąć. Kosztowało ją to wiele wysiłku, ale jedno wiedziała na pewno: że jej uśmiech wygląda na autentyczny. Każdy psychiatra wie, jak uśmiechnąć się przekonująco.
– Dzień dobry, doktor Cates – powiedział Frank Williams, główny obrońca w zespole jej adwokatów. – Jak się pani czuje?
– Chodźmy – odparła na to, zastanawiając się jednocześnie, czy tylko ona słyszy, jak drży jej głos. Była wściekła z powodu tego jawnego świadectwa strachu. Właśnie dziś powinna być silna, powinna pokazać światu, że jest tak dobrym lekarzem, za jakiego uchodzi, i że nie zrobiła nic złego.
Sprzymierzeńcy opiekuńczo wzięli ją między siebie. Doceniała ich wsparcie. Chociaż bardzo starała się sprawiać wrażenie profesjonalnej i pewnej siebie, był to kruchy pancerz. Jedno słowo wystarczyło, by pękł.
Weszli do budynku sądu.
Oślepiły ich sinobiałe błyski fleszy. Jednocześnie usłyszeli gorączkowe pstryknięcia migawek aparatów fotograficznych i szum uruchamianych taśm magnetofonowych. Reporterzy runęli przed sobie, przekrzykując się nawzajem.
– Doktor Cates! Jak się pani czuje po tym, co się stało?!
– Dlaczego nie uratowała pani tych dzieci?!
– Czy wiedziała pani o broni?!
Frank otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Julia wtuliła twarz w połę jego marynarki i pozwoliła mu się prowadzić.
Po wejściu do sali sądowej zajęła miejsce na ławie oskarżonych. Wokół niej, jeden po drugim, zebrali się obrońcy. Za nimi, w pierwszym rzędzie krzeseł dla publiczności, zasiadło kilku młodszych asystentów i pomocników obrony.
Julia usiłowała nie zwracać uwagi na hałas i zamieszanie, jakie panowały za jej plecami: na trzaskanie drzwi, stukot pospiesznych kroków na marmurowej podłodze, ściszone głosy. Wolne miejsca zapełniały się szybko, wiedziała to i bez oglądania się. Tego dnia sala rozpraw była miejscem, w którym wypadało być, a ponieważ sędzia nie pozwoliła na obecność kamer telewizyjnych, na galerii bez wątpienia tłoczyli się dziennikarze i rysownicy z piórami i ołówkami w rękach.
Przez cały poprzedni rok wypisywano o Julii najróżniejsze historie. Fotoreporterzy robili jej tysiące zdjęć – gdy wynosiła śmieci, wyjrzała na balkon, wychodziła do pracy czy z niej wracała. Te najmniej pochlebne ukazywały się na pierwszych stronach gazet.
Dziennikarze praktycznie rozbili obóz pod jej apartamentem; to, że nie chciała z nimi rozmawiać, wcale im nie przeszkadzało. Wciąż o niej pisali. O jej dzieciństwie w małym miasteczku, o elitarnym wykształceniu, o ekskluzywnym mieszkaniu z widokiem na morze, druzgocącym zerwaniu z Philipem. Snuli na jej temat rozmaite domysły, a to, że stała się anorektyczką, a to, że jest maniaczką liposukcji. Tylko jedno pomijali milczeniem, to, co miało dla niej największe znaczenie: że kocha swoją pracę. Julia była kiedyś samotnym, trudnym dzieckiem i dobrze pamiętała wszystkie cierpienia z tym związane. To dzięki przeżyciom z młodości została wybitnym psychiatrą. I tak naprawdę tylko to liczyło się w jej życiu.
Oczywiście, ten fakt nigdy nie dostał się do prasy. Podobnie jak lista dzieci i nastolatków, którym pomogła.
Zebrani na sali uciszyli się, gdy miejsce za stołem zajęła sędzia Carol Myerson. Była to kobieta o surowym wyrazie twarzy, z farbowanymi kasztanowatymi włosami i w staromodnych okularach.
Woźny ogłosił rozpoczęcie rozprawy.
Julia pożałowała nagle, że nie poprosiła kogoś z bliskich, aby jej tego dnia towarzyszył, przyjaciółki czy kogoś z krewnych, kto by stał przy niej, może wziął za rękę, gdy będzie już po wszystkim. Zawsze jednak przedkładała pracę nad życie rodzinne czy towarzyskie. Nie miała czasu dla przyjaciół. Terapeuta – bo miała własnego terapeutę – często zwracał uwagę na tę lukę w jej życiu; szczerze mówiąc, aż do tej chwili nie uważała, by w tym, co mówił, kryła się prawda.
Wstał Frank, zajmujący miejsce obok niej. Był to przystojny mężczyzna, wysoki i wręcz wytwornie szczupły, o szpakowatych włosach, których kolor przechodził od czerni do siwizny w doskonałym porządku, począwszy od skroni. Wybrała go na swojego obrońcę ze względu na błyskotliwy umysł, ale jego powierzchowność mogła odegrać w procesie nawet większą rolę. Zbyt często w tej sali forma okazywała się ważniejsza niż istota rzeczy.
– Wysoki Sądzie – zaczął Frank najbardziej łagodnym i przekonującym głosem, jaki kiedykolwiek słyszała – pozwanie doktor Julii Cates do sądu jako skarżonej w tym procesie to absurd. Chociaż często dyskutuje się o granicach tajemnicy zawodowej w dziedzinie psychiatrii, to przecież istnieją pewne precedensy, na przykład sprawa Tarasoff przeciwko kuratorium oświaty stanu Kalifornia. Doktor Cates nie zdawała sobie sprawy, że jej pacjentka przejawia skłonność do przemocy, i nie wiedziała o żadnych groźbach pod adresem konkretnych osób. W akcie oskarżenia nie figuruje nawet taki zarzut. Dlatego wnosimy o oddalenie pozwu. Dziękuję.
Frank usiadł. Podniósł się mężczyzna w czarnym garniturze, siedzący na miejscu prokuratora.
– Straciło życie czworo dzieci, Wysoki Sądzie. Nic nie przywróci im życia; nigdy nie dorosną, nie pójdą na studia, nie będą miały własnych dzieci. Doktor Cates była psychiatrą Amber Zunigi. Przez trzy lata spotykała się z nią po dwa razy w tygodniu, za każdym razem przez godzinę słuchała o jej problemach i przepisywała leki na pogłębiającą się depresję dziewczyny. Mamy uwierzyć, że znając ją tak blisko, doktor Cates nie wiedziała, iż Amber była w coraz gorszym stanie psychicznym i stawała się niebezpieczna? Że pani doktor nie miała żadnych przesłanek, wskazujących, iż jej pacjentka kupi broń, pójdzie do kościoła na spotkanie młodzieży i zacznie strzelać?
Prokurator wyszedł zza stołu i stanął na środku sali. Powoli zwrócił twarz w stronę Julii. Był to moment wart dużych pieniędzy, moment, który miał być utrwalony przez wszystkich rysowników obecnych na sali i pokazany światu.
– Doktor Cates jest wysokiej klasy specjalistą, Wysoki Sądzie. Powinna była przewidzieć, że może dojść do tragedii, i zapobiec jej, ostrzegając ofiary albo kierując panią Zunigę na leczenie w ośrodku zamkniętym. Powinna ją była tam skierować, nawet jeśli nie wiedziała o potencjalnym zagrożeniu z jej strony. Dlatego wnosimy o postawienie doktor Cates w stan oskarżenia. Trzeba wymierzyć sprawiedliwość. Rodzinom zamordowanych należy się zadośćuczynienie od osoby, która mogła i powinna była zapobiec śmierci ich dzieci.
Prokurator wrócił na miejsce i usiadł.
– To nieprawda – szepnęła Julia, wiedząc, że nikt jej nie usłyszy. Musiała to jednak wypowiedzieć. Nic w słowach ani zachowaniu Amber nie świadczyło o tym, że może być zdolna do przemocy. Wszystkie nastolatki, które zmagają się z depresją, mówią przecież, że nienawidzą swoich rówieśników ze szkoły. Ale całe lata świetlne dzielą je od tego, żeby kupić broń i zacząć z niej strzelać.
Dlaczego oni wszyscy tego nie rozumieją?
Sędzia przerzuciła leżące przed nią akta. Zdjęła okulary do czytania i odłożyła je na drewniany blat stołu sędziowskiego.
W sali zapadła cisza. Julia wiedziała, że dziennikarze czekają w napięciu, przygotowani do notowania. Na zewnątrz stali inni, z gotowymi do druku dwiema wersjami orzeczenia. Mieli także dwie wersje nagłówka, na każdą ewentualność. Czekali tylko na znak od kolegów z sali.
Rodzice ofiar, którzy siedzieli w tylnych ławach i tworzyli pogrążoną w żałobie grupę, czekali na zapewnienie, że tej tragedii można było uniknąć, że ktoś był w stanie ocalić ich dzieci. Pozywali już do sądu za tę niesprawiedliwą śmierć każdego, kogo się dało: policję, służby medyczne, firmy farmaceutyczne, lekarzy i rodzinę Amber Zunigi. Współczesny świat nie wierzy w bezsens tragedii. Ludziom nie mogą się przecież tak po prostu przydarzać nieszczęścia; ktoś musi być za nie odpowiedzialny. Rodziny zamordowanych liczyły, że w tym procesie znajdzie się winny, ale Julia wiedziała, że to zajęłoby ich myśli jedynie na jakiś czas, pomogłoby im przerzucić cierpienie na kogoś innego. Na pewno jednak nie uleczyłoby ich bólu. Ten ból miał ich przeżyć.
Sędzia spojrzała na rodziców.
– Bez wątpienia to, co zdarzyło się dziewiętnastego lutego w kościele baptystów w Silverwood, jest straszną tragedią. Jako matka, nie potrafię wyobrazić sobie, co państwo przeżywają od kilku miesięcy. Jednak zebraliśmy się tu, żeby orzec, czy doktor Cates ma pozostać oskarżona w tej sprawie. – Splotła ręce na blacie. – Jestem przekonana, że w świetle prawa doktor Cates nie miała obowiązku ostrzec ani w żaden inny sposób chronić ofiar tego zbiegu okoliczności. Mam po temu kilka przesłanek. Po pierwsze, żadne fakty nie wskazują, ani też nie wynika to z dowodów zebranych przez prokuratora, że doktor Cates mogła określić potencjalne ofiary; po drugie, prawo nie nakłada na nią obowiązku ostrzeżenia ich, nawet gdyby zostały zidentyfikowane; i wreszcie, dla dobra społecznego, należy sankcjonować tajemnicę zawodową w relacjach psychiatra – pacjent, chyba że istnieje konkretne zagrożenie, które uzasadnia naruszenie tej tajemnicy. Doktor Cates, jak wynika z jej zeznania, z jej notatek i opinii samego oskarżyciela, nie była w stanie ostrzec ani w inny sposób ochronić ofiar w tej sprawie. Dlatego oddalam pozew wniesiony przeciwko doktor Cates bez żadnego dla niej uszczerbku.
Zebrani na galerii jakby wpadli w amok. Julia, nie wiedząc jak i kiedy, wstała i znalazła się w objęciach swoich obrońców. Słyszała, jak za jej plecami dziennikarze pędzą do drzwi, a potem biegną po marmurowej podłodze korytarza.
– Puścili ją! – krzyknął ktoś.
Julia poczuła przypływ ulgi. Dzięki Bogu!
A potem usłyszała za sobą płacz rodziców tamtych dzieci.
– Jak to możliwe? – pytało głośno któreś z nich. – Przecież powinna była wiedzieć!
Frank położył jej rękę na ramieniu.
– Uśmiechnij się. Wygraliśmy.
Zerknęła przez ramię na tamtych ludzi, a potem odwróciła wzrok. Znów ogarnęły ją wątpliwości. Czy mieli rację? Powinna była wiedzieć?
– To nie była twoja wina, i czas, żebyś to wszystkim powiedziała. Masz teraz okazję, aby…
Otoczył ich tłum reporterów.
– Doktor Cates! Co ma pani do powiedzenia rodzicom, którzy obarczają panią odpowiedzialnością?
– Czy inni rodzice powierzą pani swoje dzieci?
– Czy może pani skomentować informację, że izba adwokacka okręgu Los Angeles wykreśliła pani nazwisko z rejestru biegłych sądowych w dziedzinie psychiatrii?
Frank bojowo wystąpił naprzód, znowu ujmując Julię pod rękę.
– Pozew przeciwko mojej klientce właśnie został oddalony – oznajmił.
– Tylko z przyczyn formalnych! – zawołał ktoś.
Gdy uwaga wszystkich skupiła się na Franku, Julia wymknęła się z tłumu i szybkim krokiem ruszyła w kierunku drzwi. Wiedziała, że Frank chciałby, aby wygłosiła oświadczenie, lecz nie dbała o to. Nie miała poczucia, że wygrała. Pragnęła jedynie oderwać się już od tego wszystkiego… wrócić do normalnego życia.
Przed drzwiami czekali na nią państwo Zuniga. Zastąpili jej drogę. Byli zupełnie innymi ludźmi niż ci, których kiedyś znała. Z powodu cierpień postarzeli się przedwcześnie i jakby zszarzeli.
Pani Zuniga spojrzała na nią przez łzy.
– Naprawdę jej pani pomogła, doktor Cates – powiedziała.
– Kochała was oboje – odparła Julia miękko, wiedząc, że te słowa im nie wystarczą. – Byliście dobrymi rodzicami. Nie dajcie sobie wmówić czegoś innego. Amber była chora. Żałuję, że…
– Proszę, nie! – powiedział pan Zuniga. – Żal, że się czegoś nie zrobiło, boli najbardziej.
Objął żonę ramieniem i przytulił.
Zapadło milczenie. Julia nie wiedziała, co jeszcze może powiedzieć, ale przychodziło jej do głowy jedynie „bardzo mi przykro”, co mówiła już nie wiadomo ile razy, i „do widzenia”. Przyciskając do boku torebkę, wyminęła ich i wyszła z sądu.
Świat na zewnątrz był szary i ponury. Słońce zniknęło, a niebo zasnuwała gruba warstwa dymu, harmonizująca z jej nastrojem.
Wsiadła do samochodu i ruszyła. Odjeżdżając spod gmachu sądu, zaczęła się zastanawiać, czy Frank w ogóle zauważył jej nieobecność. Dla niego to była gra, choć o dużą stawkę, i jako jej bohater, był zaabsorbowany czym innym. O ofiarach i ich rodzinach pomyśli pewnie wieczorem, już u siebie w domu, po kilku drinkach. O niej też sobie przypomni i może przyjdzie mu do głowy refleksja, co czeka psychiatrę, który tak jak ona skompromitował się zawodowo, ale nie będzie się długo nad tym zastanawiał. Zabraknie mu odwagi.
Ona sama też zamierzała zamknąć tę sprawę. Wieczorem będzie leżała samotnie w swoim łóżku, słuchając uderzeń fal morskich o brzeg i myśląc o tym, jak bardzo ten dźwięk przypomina bicie jej serca. Znowu spróbuje zmierzyć się z bólem i poczuciem winy. Musi w końcu dojść do tego, co przeoczyła, jakiego znaku nie dostrzegła. To będzie bolesne – rozpamiętywanie – ale w końcu, dzięki tym wszystkim cierpieniom stanie się lepszym terapeutą. Tymczasem jutro o siódmej rano znowu wstanie z łóżka, ubierze się i wróci do pracy.
Żeby pomagać ludziom.
Tak właśnie zamierzała przez to przejść.
Przy wyjściu z groty przykucnęła dziewczynka; obserwuje potoki wody lejące się z nieba. Chce sięgnąć po jedną z puszek leżących wokół i może znowu wylizać wnętrze, ale robiła to już tyle razy. Jedzenie się skończyło. Skończyło się tak dawno, że już nie wie, ile od tego czasu przewędrowało księżyców. Za nią czuwają niespokojne wilki, też są głodne.
Niebo pomrukuje i ryczy. Drzewa trzęsą się ze strachu, a z góry wciąż spływa woda.
Dziewczynka usypia.
Budzi się nagle i rozgląda dookoła, wciągając powietrze w nozdrza. W ciemnościach unosi się dziwny zapach. Powinien ją przestraszyć, zapędzić do głębokiej, ciemnej nory, ale ona nie może ruszyć się z miejsca. Ma ściśnięty żołądek, tak pusty, że aż boli.
Lejąca się z góry woda nie jest już tak wściekła; już tylko szemrze. Dziewczynka żałuje, że nie ma słońca. W słońcu żyje się łatwiej. W jaskini jest tak ciemno.
Trzaska gałązka.
I następna.
Dziewczynka zastyga, pragnąc, żeby jej ciało wtopiło się w ścianę jaskini. Staje się jakby cieniem samej siebie, płaska i nieruchoma. Wie, jak ważny jest bezruch.
Nadchodzi On? Tak długo Go nie było. Nie zostało już nic do jedzenia. Skończyły się też słoneczne dni i chociaż dziewczynka cieszy się, że On odszedł, bez Niego odczuwa strach. Kiedyś – dawno temu – Ona by pomogła, ale NIE ŻYJE.
Kiedy w lesie znowu robi się cicho, dziewczynka wychyla się z jaskini, wystawia twarz Tam, w szare światło. Nadchodzi mrok długiej nocy, wkrótce wszędzie zapanuje ciemność. Cieknąca z góry woda jest przyjemna i słodka. Smakuje dziewczynce.
Co ma zrobić?
Zerka na szczenię wilka siedzące obok niej. Też jest czujne, też węszy. Dziewczynka dotyka jego miękkiej sierści i czuje drżenie małego ciałka. Wilczek także się niepokoi: czy On wraca?
Przedtem nie było Go przez jeden czy najwyżej dwa księżyce. Ale wszystko się zmieniło, gdy Ona umarła i zniknęła. Gdy odchodził, nawet odezwał się do dziewczynki:
ZACHOWUJSIĘGRZECZNIEGDYMNIENIEBĘDZIEBOINACZEJ…
Nie rozumie tych wszystkich słów, ale wie, co znaczy BO INACZEJ.
Ale Jego nie ma już bardzo długo. Nie zostało nic do jedzenia. Udało się jej wyswobodzić i chodzi do lasu po jeżyny i orzechy, ale zbliża się czas ciemności. Niebawem będzie za słaba, by zdobywać pożywienie, zresztą ono się skończy, gdy zapanuje biel, a oddech zamieni się w mgłę. Dziewczynka wprawdzie się boi, umiera ze strachu przed Obcymi, którzy mieszkają Tam, ale głoduje, a jeśli On wróci i zobaczy, że się oswobodziła, będzie źle. Musi coś zrobić.
Miasteczko Rain Valley, leżące pomiędzy dzikimi ostępami Olympic National Forest a szarym wybrzeżem Pacyfiku z głośno przewalającymi się falami, było ostatnim bastionem cywilizacji przed obszarem gęstych lasów.
Niedaleko miasteczka znajdowały się takie miejsca, na których nigdy nie spoczęły złote promienie słońca, gdzie przez cały rok na czarną, wilgotną ziemię kładły się cienie, miejsca tak zarośnięte i nieprzebyte, że ci nieliczni rowerzyści, którzy dostali się do lasu, często mieli wrażenie, jakby znaleźli się w niedźwiedzim mateczniku. Nawet dziś, w epoce cudownych odkryć naukowych, lasy te pozostały takie jak przed wiekami, niezbadane, nietknięte przez człowieka.
Przed niespełna stu laty w tym pięknym miejscu między lasami deszczowymi a oceanem pojawili się osadnicy i wykarczowali obszar, który potrzebny był im do uprawy zbóż. Z czasem jednak przekonali się o tym, o czym tubylcy wiedzieli od dawna: że tego miejsca nie da się ujarzmić. Zrezygnowali więc z rolnictwa, a zajęli się rybołówstwem. Miejscową specjalnością stały się połowy łososia i obróbka drewna, i przez kilka dziesięcioleci miasteczko prosperowało całkiem nieźle. Ale w latach dziewięćdziesiątych rejon ten odkryli ekolodzy. Postawili sobie za cel uratowanie ptactwa, ryb i najstarszych drzew. W tej swojej kampanii zapomnieli jednak o ludziach, którzy żyli z tej ziemi, i miasteczko w ciągu kilku lat znacznie podupadło. Wielkie wizje rozwoju, jakie roztaczali najbardziej wpływowi obywatele, bladły jedna po drugiej. Nie zainstalowano nowych latarni ulicznych, na które wszyscy mieszkańcy tak czekali; droga nad Mystic Lake pozostała wąską szosą, z coraz bardziej rozjeżdżonym asfaltem i coraz bardziej dziurawą; linie telefoniczne i elektryczne pozostały tam, gdzie dawniej – czyli w powietrzu – i zwisały gnuśnie między jednym słupem a drugim, tak że pierwsze z brzegu złamane drzewo mogło je zerwać podczas zawieruchy, pozbawiając prądu całe miasteczko.
W innych częściach świata, w miejscach, do których człowiek rościł sobie prawo od dawna, upadek miasteczka mógł być śmiertelnym ciosem dla poczucia wspólnoty jego obywateli, ale nie tutaj. Mieszkańcy Rain Valley byli twardymi ludźmi, którzy potrafili i chcieli żyć w miejscu, gdzie deszcz padał przez ponad dwieście dni w roku, a słońce było jak bogaty wujek, który rzadko zjawia się z wizytą. Znosili dni szarugi, nasiąknięte wodą trawniki oraz rozmokłe drogi i jakoś funkcjonowali, bo przecież byli synami i córami pionierów, którzy kiedyś odważyli się zamieszkać wśród górujących nad nimi drzew.
Tego dnia jednak ich wytrzymałość została wystawiona na próbę. Był siedemnasty października i jesień przegrywała wyścig z nadchodzącą zimą. Och, drzewa przybrane były jeszcze w odświętne barwy, a trawa zazieleniła się po palących dniach późnego lata, ale nikt nie mógł mieć wątpliwości – zbliżała się zima. Niebo było szare od tygodnia, warstwy złowróżbnie ciemnych chmur wisiały nisko nad horyzontem. Przez siedem dni deszcz lał prawie bez przerwy.
Na rogu Wheaton Way i Cates Avenue znajdował się przysadzisty szary budynek z kopułą i masztem na trawniku przed frontem. Mieścił się w nim posterunek policji. Stare oświetlenie jarzeniowe w środku ledwie rozpraszało szarówkę. Była czwarta po południu, ale ze względu na pogodę wydawało się, że już później.
Ludzie, którzy tam pracowali, starali się nie zwracać uwagi na aurę. Gdyby ich zapytano – a nie pytano – stwierdziliby, że cztery–pięć dni ciągłego deszczu można jeszcze wytrzymać. Kolejne też, pod warunkiem, że tylko mży. Ale w tak długim okresie niepogody było coś niepokojącego. W końcu to nie styczeń. Przez pierwszych kilka dni słoty siedzieli przy biurkach i dobrodusznie utyskiwali na niewygodę, z jaką wiązało się wyjście na dwór i przejście do samochodu. Teraz jednak, pod wpływem jednostajnego bębnienia deszczu o dach, ton rozmów stał się cięższy.
Ellen Barton – dla przyjaciół, czyli całego miasteczka, Ellie – stała przy oknie i wyglądała na ulicę. W deszczu wszystko wydawało się rozmyte, jak rysunek węglem. Dostrzegła własne odbicie w oknie zalewanym strugami deszczu; raczej nie tyle odbicie, ile wrażenie utrwalone przez moment na szybie. Zobaczyła taki swój obraz, jaki zawsze widziała – dziewczyny o ciemnych, gęstych włosach, chabrowych oczach i radosnym uśmiechu. Zwyciężczyni miejscowego konkursu piękności i konkursu na główną cheerleaderkę. I jak zawsze, gdy myślała o sobie z przeszłości, widziała się w bieli, kolorze panien młodych, nadziei na przyszłość, nienarodzonych jeszcze dzieci.
– Muszę zapalić, Ellie. Wiesz, że muszę. Dobrze mi szło, ale zbliżam się do punktu krytycznego. Jeśli nie zapalę, będę musiała pójść do lodówki.
– Nie pozwól jej – powiedział Cal ze swojego miejsca przy biurku dyżurnego. Siedział zgarbiony przy telefonie, pasmo czarnych włosów opadało mu na oczy. W szkole średniej Ellie i jej koleżanki nazywały go Krukiem ze względu na kolor włosów i ostre, wyraziste rysy. Zawsze robił wrażenie kanciastego, źle poskładanego, jakby nie czuł się dobrze we własnym ciele. Dobiegał czterdziestki, ale wciąż wyglądał chłopięco. Tylko po oczach – ciemnych, o intensywnym spojrzeniu – widać było, że już dużo w życiu przeszedł. – Bądź jak surowa matka. To zawsze się sprawdza.
– Ugryź mnie…! – warknęła Peanut.
Ellie westchnęła. Wracali do tego tematu co pięć minut. Ujęła się pod boki, opierając palce na ciężkim pasie, przewieszonym przez biodra. Obróciwszy się, spojrzała na swoją najlepszą przyjaciółkę.
– Peanut, wiesz, co odpowiem. To miejsce publiczne. Ja jestem szefem policji. Jak mogę ci pozwolić na łamanie prawa?
– No właśnie – rzucił Cal. Otwierał usta, żeby jeszcze coś dodać, ale zadzwonił telefon i Cal podniósł słuchawkę, mówiąc: – Posterunek policji w Rain Valley.
– Dobra – powiedziała Peanut. – Nagle zrobiła się z ciebie obrończyni prawa i porządku. A co ze Svenem Morgensternem? Codziennie parkuje pod swoim sklepem, tuż przed hydrantem. Kiedy ostatnio odholowałaś mu wóz? A Large Marge co niedziela po kościele podprowadza ze sklepu lody na patyku i lakier do paznokci. Nie nadążam z wystawianiem nakazów jej aresztowania. Chociaż dopóki mąż płaci za jej wyskoki, to chyba nie ma znaczenia…
Nie dokończyła. Obydwie wiedziały, że mogłaby wymienić jeszcze z tuzin podobnych wykroczeń. To było w końcu tylko Rain Valley, a nie jakieś tam centrum Seattle. Ellie pełniła funkcję szefa policji od czterech lat, a przedtem przez osiem lat służyła w patrolu. Chociaż musiała być przygotowana na wszystko, jak dotąd nie miała do czynienia z przestępstwem większym niż włamanie czy bezprawne wkroczenie na teren prywatny.
– Pozwolisz mi zapalić, czy mam zjeść pączka i wypić red bulla? – spytała Peanut.
– Jedno i drugie cię wykończy.
– Uhm, ale to drugie nie wykończy nas – powiedział Cal, odkładając słuchawkę. – Nie daj się, El. Ona jest tylko dyspozytorką. Nie powinna palić w miejscu publicznym.
– Za dużo palisz – orzekła w końcu Ellie.
– Owszem, ale dzięki temu mniej jem.
– A może byś wróciła do tej głupiej diety łososiowej? Albo grejpfrutowej? Każda z nich byłaby lepsza niż palenie.
– Przestań gadać i udzielać mi tylu rad. Muszę zapalić.
– Zaczęłaś palić cztery dni temu, Peanut – zwrócił jej uwagę Cal. – Na pewno nie jesteś jeszcze na głodzie nikotynowym.
Ellie pokręciła głową. Ci dwoje mogliby tak sobie dogryzać przez cały dzień, gdyby nie wkroczyła między nich.
– Powinnaś wrócić do tych twoich spotkań – rzekła z westchnieniem. – Strażniczek wagi… To było nawet skuteczne.
– Sześć miesięcy na zupie z kapusty, żeby zrzucić marne dziesięć funtów? Jestem innego zdania. Daj spokój, Ellie, wiesz, że zaraz sięgnę po pączka.
Ellie wiedziała, że przegrała bitwę. Ona i Peanut – Penelope Nutter – pracowały ramię w ramię w tym pokoju ponad dziesięć lat, a przyjaźniły się od czasów szkoły średniej. W ciągu tego czasu ich przyjaźń przetrwała niejedną burzę, począwszy od rozpadu dwóch kruchych małżeństw Ellie aż po niedawną decyzję Peanut, żeby w ramach odchudzania zacząć palić papierosy. Nazywała to dietą hollywoodzką i powoływała się na znane osobistości, które paliły i chudły.
Uśmiechając się do Cala, Ellie oparła ręce na biurku i wstała. Przez te kilka kilogramów, które jej przybyły w ciągu ostatnich lat, poruszała się nieco wolniej. Podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież, choć wszyscy troje wiedzieli, że w taki deszczowy dzień nie uda jej się wywietrzyć pomieszczenia.
Ellie poszła korytarzem do pokoju w głębi posterunku, który oficjalnie służył jej jako gabinet. Rzadko z niego korzystała. W takim miasteczku jak Rain Valley nie było wielu okazji do poważnych rozmów w cztery oczy, a Ellie wolała siedzieć w głównej sali z Calem i Peanut. Przekopała się przez pozostałości naleśników, które jadła na śniadanie miesiąc wcześniej, i odnalazła maskę gazową. Włożyła ją i wróciła do kolegów.
Cal wybuchnął śmiechem.
Peanut usiłowała zachować kamienną twarz.
– Bardzo śmieszne – powiedziała.
– Może będę chciała mieć kiedyś dzieci. Muszę chronić swoją macicę – odparła Ellie.
– Na twoim miejscu mniej martwiłabym się sprawą biernego palenia, a bardziej znalezieniem sobie właściwego faceta.
– Przetestowała już wszystkich, od Mystic aż do Aberdeen – rzucił Cal. – W zeszłym miesiącu spotykała się z tym gościem z UPS. Tym przystojniakiem, który wciąż zapominał, gdzie zaparkował wóz.
Peanut zaciągnęła się dymem i zaczęła kaszleć.
– Chyba powinnaś obniżyć im poprzeczkę – wykrztusiła.
– Rzeczywiście, wyglądasz, jakby ci to palenie sprawiało przyjemność – powiedział Cal, szczerząc zęby w uśmiechu.
Peanut ucięła temat.
– Mówiliśmy o życiu miłosnym Ellie – przypomniała.
– Wy dwie o niczym innym nie mówicie – zauważył Cal.
To była prawda. Ellie nic nie mogła na to poradzić; miała słabość do mężczyzn. Przeważnie – niech będzie: wyłącznie – do niewłaściwych mężczyzn.
Peanut nazywała to przekleństwem królowej piękności małego miasteczka. Gdyby tylko Ellie, jak jej siostra, liczyła bardziej na swój rozum niż urodę! Ale niektórzy byli niereformowalni. Ellie lubiła zabawę, lubiła romansować. Rzecz w tym, że to nie była droga do prawdziwego uczucia. Poza tym Peanut uważała, że Ellie nie umie iść na kompromis, choć nie to było właściwie przyczyną jej problemów. Małżeństwa Ellie – oba – zakończyły się porażką, bo wychodziła za mąż za przystojnych facetów o rozmarzonych oczach, którzy nie potrafili usiedzieć w jednym miejscu. Jej pierwszy mąż, niegdyś kapitan szkolnej drużyny futbolowej Al Torees, powinien był ją zniechęcić do mężczyzn. Ale Ellie miała krótką pamięć i już w kilka lat po rozwodzie wyszła za mąż za następnego przystojnego nieudacznika. Mówiąc wprost, za każdym razem trafiała jak kulą w płot, ale i to nie zabiło w niej nadziei. Wierzyła w prawdziwą miłość i czekała, aż przyjdzie i do niej. Wiedziała, że coś takiego jest możliwe; jej rodziców łączyło wielkie uczucie.
Ellie zsunęła maskę przeciwgazową na czoło i stwierdziła:
– Jeśli jeszcze obniżę poprzeczkę, to chyba będę musiała się spotykać z samcami spoza mojego gatunku. Może Cal umówi mnie na randkę z jakimś swoim infantylnym kolegą z klubu wielbicieli komiksów.
Cala wyraźnie to uraziło.
– Nie jesteśmy przygłupami.
– Uhm – mruknęła Peanut, zaciągając się dymem. – Jesteście dorosłymi facetami, którzy uważają, że inni faceci w rajtuzach świetnie wyglądają.
– Mówisz tak, jakbyśmy byli pedałami.
– Mało wam brakuje. – Peanut roześmiała się. – Chociaż pedały przynajmniej uprawiają seks. A ci twoi kumple pokazują się publicznie w strojach z _Matrixa_. Nigdy nie zrozumiem, jak ci się udało poderwać Lisę.
Na wzmiankę o żonie Cala zapadła niezręczna cisza. Całe miasteczko wiedziało, że Lisa się puszcza. Krążyły o tym plotki; mężczyźni uśmiechali się pod nosem, a kobiety marszczyły czoło i kręciły głową, gdy w rozmowie padało jej imię. Ale tu, na posterunku policji, nie poruszano tego tematu.
Cal wrócił do lektury swojego komiksu i bazgrołów w szkicowniku. Wiadomo było, że został uciszony na jakiś czas.
Ellie usiadła przy biurku i położyła nogi na blacie.
Peanut oparła się o ścianę i zapatrzyła w obłok dymu.
– Widziałam wczoraj Julię w wiadomościach.
Cal uniósł głowę.
– Żartujesz? Muszę częściej oglądać telewizję.
Ellie sięgnęła ręką za głowę i ściągnęła maskę. Gdy odkładała ją na biurko, wyrwało jej się westchnienie. Prędzej czy później ktoś musiał wspomnieć o jej błyskotliwej młodszej siostrze, to była tylko kwestia czasu.
– Nie została postawiona w stan oskarżenia.
– Dzwoniłaś do niej? – zapytała Peanut.
– Oczywiście. Jej automatyczna sekretarka ma przemiły głos. Myślę, że Julia mnie unika.
Peanut zrobiła krok do przodu. Stare dębowe klepki, ułożone na przełomie stuleci, kiedy szefem policji był Bill Whipman, zaskrzypiały pod jej ciężarem, ale jak wszystko w Rain Valley były bardziej wytrzymałe, niż mogło się wydawać. W West End rzeczy i ludzie mieli za zadanie przetrwać.
– Powinnaś znowu spróbować – stwierdziła.
– Wiesz, jak bardzo Julia jest o mnie zazdrosna. Zwłaszcza teraz nie zechce ze mną rozmawiać.
– Ty wszystkich posądzasz o zazdrość.
– Nieprawda.
Peanut posłała jej spojrzenie w rodzaju: „Kogo ty chcesz oszukać?”, jedno z tych, na których opierała się ich przyjaźń.
– Daj spokój, Ellie. Twoja młodsza siostra sprawiała wrażenie naprawdę rozbitej. Zamierzasz udawać, że nie możesz z nią rozmawiać, bo przed dwudziestu laty ty byłaś królową piękności, a ona należała do kółka matematycznego?
Prawdę mówiąc, Ellie również to zauważyła – ten ból, autentyczny ból w oczach Julii – i chciała wyjść naprzeciw, przyjść z pomocą młodszej siostrze. Julia zawsze za bardzo się przejmowała różnymi sprawami; dlatego zresztą została świetnym psychiatrą.
– Nie chciałaby mnie słuchać, Peanut. Wiesz o tym. Uważa, że mam nie więcej rozumu niż kamyk. Może…
Urwała na dźwięk kroków.
Ktoś biegł w stronę posterunku.
Ellie wstała w momencie, gdy drzwi otworzyły się z rozmachem, uderzając o ścianę.
Do pokoju wpadła Lori Forman. Była przemoknięta do suchej nitki i najwyraźniej przemarznięta; cała się trzęsła. Przybiegła z dziećmi – Baileyem, Felicią i Jeremym, które stały teraz wokół niej.
– Musicie tam iść! – zwróciła się do Ellie.
– Złap oddech, Lori. Powiedz, co się stało.
– Nie uwierzycie mi. Do diabła, sama to widziałam i nie wierzyłam własnym oczom. No chodźcie. Na Magnolia Street.
– Ho, ho – odezwała się Peanut. – W miasteczku coś się dzieje.
Zdjęła płaszcz z wieszaka stojącego przy biurku.
– Pospiesz się, Cal. Przełącz zgłoszenia na telefon komórkowy. Przecież nie może nas ominąć żadna sensacja.
Ellie pierwsza wybiegła za drzwi.ROZDZIAŁ 3
3
Julia stała przed dużym lustrem w sypialni, patrząc na siebie krytycznym wzrokiem. Miała na sobie grafitowy garnitur i bladoróżową jedwabną bluzkę. Jej blond włosy upięte były we francuski kok; zawsze tak się czesała na sesje z pacjentami. Niewielu jej ich pozostało. Po tragedii w Silverwood straciła co najmniej siedemdziesiąt procent z nich. Na szczęście, trwało przy niej jeszcze kilku, którzy mieli do niej zaufanie, i nie chciała ich zawieść.
Wzięła teczkę i zeszła do garażu, gdzie stała jej stalowoniebieska toyota Prius Hybrid. Drzwi garażu otworzyły się, ukazując pustą ulicę.
Tego ciepłego październikowego ranka nie było już reporterów, którzy by na nią czekali, stojąc w grupie, a jednak osobno, paląc papierosy i rozmawiając.
Przestała być częścią tej historii.
W końcu, po latach sennych koszmarów, odzyskała swoje życie. Po ponad godzinie dotarła do niedużego, ładnego biurowca w Beverly Hills, w którym od przeszło siedmiu lat wynajmowała gabinet.
Zaparkowała wóz na stałym miejscu i weszła do budynku, cicho zamykając za sobą drzwi. Na drugim piętrze przystanęła przed swoim gabinetem, patrząc na srebrną tabliczkę z wygrawerowanym nazwiskiem: _Dr Julia Cates_.
Nacisnęła guzik interkomu.
– Gabinet doktor Cates – odezwał się w głośniku trzeszczący głos. – W czym mogę pomóc?
– Cześć, Gwen, to ja.
– Och!
Rozległ się brzęczyk, a następnie kliknięcie zwalniające blokadę drzwi.
Julia wzięła głęboki oddech i weszła do gabinetu. Pachniało w nim świeżymi kwiatami, które dostarczano co poniedziałek rano. Chociaż pacjentów miała teraz niewielu, nie oszczędzała na kwiatach. To byłby już widomy znak porażki.
– Dzień dobry, pani doktor – przywitała ją Gwen Connelly, jej recepcjonistka. – Gratuluję wczorajszego orzeczenia.
– Dzięki. – Uśmiechnęła się. – Jest już Melissa?
– Nie masz żadnych umówionych wizyt w tym tygodniu – poinformowała ją Gwen. Współczucie, jakie malowało się w jej piwnych oczach, było irytujące. – Wszyscy je odwołali.
– Wszyscy? Nawet Marcus?
– Czytałaś dzisiejszy „Los Angeles Times”?
– Nie. Dlaczego pytasz?
Gwen wyjęła gazetę z kosza na śmieci i rzuciła ją na biurko. Nagłówek na pierwszej stronie głosił: _Śmiertelna pomyłka_. Poniżej widniało zdjęcie Julii.
– Państwo Zuniga po rozprawie udzielili wywiadu. Obarczyli cię winą za całą sprawę.
Julia oparła się o ścianę, żeby nie upaść.
– Chcą po prostu uniknąć procesu – dodała Gwen. – Powiedzieli, że… powinnaś była zalecić izolację ich córki.
– Ach tak! – wyrwało jej się.
Gwen wstała i obeszła biurko. Była to drobna, kształtna kobieta, która prowadziła gabinet Julii tak, jak prowadziła jej dom – w sposób zdyscyplinowany i z oddaniem. Podchodząc, rozłożyła ramiona.
– Pomogłaś tylu ludziom. Nikt nie może temu zaprzeczyć.
Julia zrobiła unik. Gdyby teraz pozwoliła się przytulić, rozkleiłaby się zupełnie. Potem mogłaby się już nie pozbierać.
Gwen zatrzymała się w pół kroku.
– To nie była twoja wina.
– Dziękuję ci. Chyba… chyba zrobię sobie urlop. – Próbowała przybrać pogodną minę. Czuła jednak, że uśmiech, który przywołała na twarz, jest drewniany. – Od lat nigdzie nie wyjeżdżałam.
– Dobrze ci to zrobi.
– Na pewno.
– Odwołam dostawy kwiatów i pójdę porozmawiać z zarządcą budynku – powiedziała Gwen. – Powiem mu, że zamierzasz wyjechać… na jakiś czas.
„Odwołam dostawy kwiatów”.
Zabawne, że to właśnie przepełniło kielich goryczy. Julia trzymała się resztką sił, odprowadzając Gwen do drzwi i żegnając się z nią.
Potem, kiedy już została sama w gabinecie, opadła na kolana i skuliła się na swoim drogim dywanie.
Nie wiedziała, jak długo tak klęczy, wsłuchując się we własny oddech i bicie serca.
W końcu wstała i rozejrzała się dokoła, niepewna, co dalej zrobić. Praktyka lekarska była dla niej całym światem. Dążąc do zawodowej perfekcji, odsuwała wszystkich na bok – przyjaciół, rodzinę – rezygnowała z innych zainteresowań i hobby. Od prawie roku nie była na randce. To znaczy od czasów Philipa. Podeszła do telefonu i stanęła, przeglądając listę numerów w pamięci aparatu.
Numer doktora Philipa Westovera nadal figurował pod siódemką. Julia poczuła bolesną potrzebę, przenikające na wskroś pragnienie, by usłyszeć jego głos, usłyszeć, jak mówi: „wszystko będzie dobrze” z tym swoim śpiewnym irlandzkim akcentem. Przez pięć lat był jej najlepszym przyjacielem i kochankiem. A potem ożenił się z inną.
Z miłością tak zawsze, nie można na niej polegać.
Z westchnieniem nacisnęła klawisz z numerem dwa.
Jej terapeuta, doktor Harold Collins, podniósł słuchawkę po drugim sygnale. Spotykała się z nim raz w miesiącu od czasu stażu w klinice, kiedy to wszyscy studenci musieli odbyć terapię. Collins był bardziej jej przyjacielem niż lekarzem.
– Cześć, Harry – powiedziała, opierając się o ścianę. – Czytałeś dzisiejszą gazetę?
Westchnął ciężko.
– Julio, martwiłem się o ciebie.
– Sama się o siebie martwię.
– Powinnaś udzielać wywiadów, opowiedzieć swoją wersję tej historii. Nie możesz brać na siebie całej odpowiedzialności. Wszyscy uważamy, że…
– W jakim celu? Oni i tak wierzą w to, co chcą. Przecież wiesz o tym.
– Czasami celem jest sama walka, Julio.
– Nigdy nie byłam w tym dobra, Harry. – Patrzyła przez okno na życie toczące się na zewnątrz w ten pogodny dzień i zaczęła się zastanawiać, czym ma się teraz zająć. Rozmawiali jeszcze przez chwilę, ale prawdę mówiąc, Julia już nie słuchała, co mówi Harry. Praktyka lekarska była dla niej wszystkim; tylko w tym była dobra. Powinna była stworzyć sobie jakieś życie, a nie tylko zajmować się karierą. Gdyby tak zrobiła, nie zostałaby teraz sama. Rozmowa o pustce, którą czuła, wcale jej nie pomagała. Myliła się, sądząc, że tak będzie. – Muszę już kończyć, Harry. Dzięki za wszystko.
– Julio…
Odłożyła słuchawkę i okrążyła gabinet. Gdy poczuła, że znowu do oczu napływają jej łzy, zdjęła kostium i przebrała się w strój gimnastyczny, a potem przeszła do sąsiedniego pokoju, gdzie miała ruchomą bieżnię.
Zdawała sobie sprawę, że ostatnio ćwiczy na niej zbyt dużo, straciła już tyle na wadze, że nie miała z czego chudnąć, ale nie potrafiła przestać.
Spoglądając w mrok swojego ukochanego gabinetu, weszła na czarną bieżnię i ustawiła jej kąt nachylenia symulujący wzniesienie. Kiedy biegła, zapominała o bólu. Minęło dużo czasu, zanim wyłączyła maszynę i pojechała do swojego zbyt cichego domu, myśląc o tym, jaki jest sens w tym, żeby biec i biec przed siebie zupełnie bez celu.
W późnych godzinach wieczornych na korytarzach szpitala panowała cisza. Max najmniej lubił tę porę dnia; wolał bieganinę związaną z codzienną praktyką lekarską. W mrocznej ciszy czaiło się zbyt wiele myśli.
Zrobił ostatnie na ten dzień zapisy na karcie dziewczynki, a potem spojrzał na małą.
Leżała bez ruchu, oddychając równo i głęboko, jak ludzie pod wpływem środków usypiających. Skórzany pas na jej lewym nadgarstku wydawał się zbyt ciężki i robił paskudne wrażenie.
Max pochylił się i ujął drugą rękę dziewczynki. Jej palce, czyste już, ale wciąż noszące ślady krwi i poznaczone bliznami, wydawały się bardzo chude i drobne w jego dłoni.
– Kim jesteś, malutka?
Drzwi za nim otwarły się i zamknęły. Nie oglądając się, wiedział, że weszła Trudi Hightower, pielęgniarka z nocnej zmiany. Czuł zapach jej perfum z nutą gardenii.
– Jak ona się ma? – zapytała, podchodząc blisko. Była wysoką, przystojną kobietą o łagodnych oczach i donośnym głosie. Utrzymywała, że mówi tak głośno, bo musi przekrzyczeć synów, których wychowywała sama.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki