- W empik go
Magiczna podróż Rysia - ebook
Magiczna podróż Rysia - ebook
Pewnego dnia dwójka wesołych, kochających figle przedszkolaków, marzących o przygodach odnajduje zaczarowany kamień, który niespodziewanie zabiera ich na drugi koniec świata. Na nowym nieznanym lądzie dzieci doświadczą mocy wrażeń. Czeka ich między innymi rejs statkiem przez dżunglę, lot na kondorze, czy spotkanie oko w oko z pustynnymi trąbami powietrznymi. W ciągu pełnej magii podróży dzieci starają się odnaleźć tajemniczy skarb.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-619-9 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rysio obudził się w świetnym humorze. Tak dobrym, że postanowił zacząć dzień od jakiegoś figla. _Co by tu spsocić?_ — zastanawiał się. Rysio uwielbiał robić psikusy. Codziennie już od rana obmyślał nowe żarty. Czasem chował tacie klucze do swojej skrzynki z zabawkami, innym razem wkładał babciną ścierkę do naczyń pod poduszkę.
Tym razem Rysio postanowił ukryć się za firanką. Akurat zbliżała się godzina, gdy rodzice — jak co rano — mieli zabrać go do przedszkola. To nie tak, że Rysio nie lubił chodzić do przedszkola. Było tam przecież tyle pięknych zabawek i działo się tyle ciekawych rzeczy. Rysio najbardziej lubił bawić się ze swoim przyjacielem Kazikiem w policjantów albo w wyścigi. Mimo to chłopiec uwielbiał uciekać rodzicom, kiedy ci w pośpiechu próbowali dostarczyć go do przedszkola i nie spóźnić się do pracy. Wtedy właśnie tarzał się po podłodze i wierzgał nóżkami, nie pozwalając się ubrać.
Kiedy mama weszła do pokoju, nie zastała synka w łóżeczku.
— Rysiu, gdzie jesteś? Ojej, pewnie sam poszedł do przedszkola — usłyszał ku swojej coraz to większej uciesze i już nie mógł powstrzymać chichotu.
— Tato, czy nie widziałeś gdzieś Rysia? — zawołała mama.
— Ależ nie, nie mam pojęcia, gdzie on się mógł podziać. Pewnie jakaś magia zabrała go na drugi koniec świata.
Rysio nie mógł już dłużej wytrzymać. Zanosząc się głośnym śmiechem, wypadł zza firanki i zaczął się turlać po podłodze.Rublin
— Hej, Kaziku! A czy ty już dzisiaj coś spsikusowałeś? — zapytał Rysio swojego najlepszego przyjaciela, kiedy znalazł się w przedszkolu.
— Nie, dzisiaj jeszcze nie — odpowiedział Kazik.
— A ja schowałem się tak dobrze, że mój tata pomyślał, że jakaś magia zaniosła mnie na koniec świata — pochwalił się drugi z chłopców.
— Ojej, naprawdę? Fantastycznie! Ja to bym chciał, żeby mnie taka magia zabrała na jakąś przygodę. Myślisz, że nam się to może zdarzyć?
— No nie wiem, Kaziku. Mama mówiła, że nie ma rzeczy niemożliwych, ale trzeba mieć zafufanie.
— A co to jest to zafufanie?
— Hmm… Może zapytajmy panią Kasię? — zaproponował Rysio.
— Lepiej nie, bo jeszcze się domyśli, że planujemy magiczną podróż. Mam przeczucie, że mogłaby nam zabronić.
— Masz rację. Lepiej po prostu zafufajmy — zadecydował Rysio.
Po śniadaniu dzieci jak zwykle wyszły pobawić się do przedszkolnego ogródka. Dzień był piękny, cieplutkie słońce jasno świeciło na błękitnym niebie, motylki latały nad pachnącymi, kolorowymi kwiatkami, a wiatr delikatnie szeleścił listkami wysokich, rozłożystych drzew. Rysio bawił się z Kazikiem w policjantów. Kiedy czaił się na złodziejaszka, ukryty w bazie między krzakami, nagle jego wzrok przykuł śliczny, błyszczący, czerwony kamyczek.
— Ej, Kaziku! Chodź szybko. Coś tu znalazłem! — zawołał przyjaciela.
— Wow! Widziałem już coś takiego w jednej bajce. To chyba jakiś rublin! Czyli skarb!
— Skarb piratów? — zdumiał się Rysio. — Ale mama przecież mówiła, że w Polsce nie ma piratów.
— Jeśli chcecie odnaleźć jeszcze piękniejszy i cenniejszy skarb, musicie wyruszyć w podróż — przemówił kamień.
Kamyczek rozbłysł tysiącem kolorów i rozświetlił wszystko dookoła tak, że krzaczki, wśród których stały dzieci, wyglądały jak jakaś magiczna, tajemnicza, kolorowa jaskinia.
— Czy chcecie wyruszyć w magiczną podróż na drugi koniec świata?
— Chcemy! Tylko taka podróż to chyba bardzo długo trwa. Pani Kasia będzie się niepokoić, jeśli nie wrócimy na obiadek — odpowiedział Rysio.
— Nic się nie przejmujcie. Obiecuję, że wrócicie tutaj jeszcze przed obiadkiem — odpowiedział kamyk. — No już, chłopaki! Dotknijcie mnie i zamknijcie oczka, jeśli chcecie odnaleźć skarb.
Lot bańką
Rysio i Kazik zrobili, jak polecił kamyczek, chichocząc przy tym radośnie. Nie mogli się doczekać magicznej przygody, jaka na nich czekała. Wtem dzieci poczuły się jak na najszybszej karuzeli świata. Wirowały tak szybko, jak jeszcze nigdy na żadnym placu zabaw. Aż w końcu wylądowały na mięciutkim, ciepłym piasku. Wokół słychać było tylko szum fal. Chłopcy otworzyli oczy.
— Hej, Rysiu — odezwał się Kazik. — Gdzie my jesteśmy?
— Hmm… To chyba jakiś ocean — ocenił naukowo sytuację Rysio.
Dzieci siedziały same na pięknej plaży, pełnej muszelek o najróżniejszych kształtach i wędrujących gdzieniegdzie małych krewetek. W powietrzu latały też bańki, które w jasnych promieniach porannego słońca mieniły się nieskończoną ilością odcieni pasteli. Niektóre wydawały się bardziej fioletowe, inne błękitne, różowe, a nawet pomarańczowe czy zielone.
— Ale kto te bańki puszcza? — zapytał filozoficznie Rysio.
Z szeroko otwartymi oczami dzieci obserwowały piękny widok, jaki roztaczał się przed nimi. Delektowały się przyjemnym ciepłem słońca i świeżym zapachem morskiej bryzy.
— Ale… Kaziku, tak właściwie to gdzie może być ten skarb, o którym opowiadał kamyczek? — zaczął się zastanawiać Rysio.
— No wiesz. To tak jak w bajkach. Myślę, że trzeba go odszukać. Na pewno trzeba bardzo długo iść i przeprawić się przez ciemny las, a potem znowu iść i szukać — odparł przyjaciel.
— No tak! — rozentuzjazmował się Rysio.
Zastanawiał się, czemu wcześniej sam na to nie wpadł. Przecież to takie oczywiste! Teraz wszystko było jasne i proste.
— Dobra. To w którą stronę idziemy? — Rysio chciał od razu wkroczyć do akcji.
— Ja coś tak czuję, że powinniśmy przeprawić się przez ten ocean — powiedział Kazio.
— Wiesz, Kaziku, to bardzo dziwne, bo ja też tak czuję — zauważył drugi z chłopców. — Ale czy ty umiesz pływać?
— Nie…
— Ja też nie.
Nagle pośród fal, tam gdzie woda łączyła się ze złotą plażą, dzieci spostrzegły srebrną łódkę, której wcześniej nie zauważyły. Jej burty były tak wysokie, że przedszkolakom trudno było do niej wejść. A jednak bystrzy chłopcy usypali z piasku górkę, która posłużyła im za schodek. Wspięli się po nim i wskoczyli do łodzi.
— A gdzie są wiosła? — zaniepokoił się Kazik.
W tym momencie dzieci spostrzegły, że jedna z baniek, znacznie większa od reszty, a nawet większa niż jakakolwiek bańka, jaką Kazio i Rysio widzieli w życiu, leci wprost na ich łódź.
— Ojej, Kaziku! Ta bańka zaraz w nas uderzy! — krzyknął Rysio.
Plum! Nagle łódź z Kaziem i Rysiem znalazła się wewnątrz ogromnej, różowej bańki i wraz z nią zaczęła unosić się wysoko nad wodą. Dzieci leciały ponad spienionymi falami i patrzyły, jak w dole skakały kolorowe rybki.Kraina potworów
Kołysane w bańkowym statku powietrznym pośród miękkich kolorowych obłoczków, wyglądających jak poduszeczki, przy relaksującej muzyce wesołego ćwierkania różnobarwnych egzotycznych ptaszków, które od czasu do czasu przysiadywały na którejś z chmurek albo na bańkach, dzieci nawet nie zauważyły, kiedy zapadły w drzemkę.
— Ej, Rysiu! Wstawaj! — Pierwszy ocknął się Kazik. — Zobacz, gdzie my jesteśmy!
— Kaziku, pozwól mi jeszcze pospać, właśnie śniłem bardzo ciekawy sen, że znaleźliśmy błyszczący rublin piratów i lecieliśmy bańką-statkiem ponad morzami — odpowiedział Rysio, obracając się na drugi bok.
— Nie, Rysiu, mylisz się. To wcale nie był sen. Zobacz!
Rysio przeciągnął się, ziewnął i wreszcie niechętnie otworzył jedno oko.
— Ojej! — Gdy tylko zobaczył, gdzie się znajduje, w mgnieniu oka poderwał się na równe nogi. — Ależ to dokładnie taka sama łódka jak w moim śnie! — zauważył. — Nie wiedziałem, że przedmioty ze snu potrafią czasem przepływać do prawdziwego życia — zdziwił się.
Łódź stała tym razem na szczycie góry pokrytej soczystą, zieloną trawą. Po oceanie i bańce nie było śladu.
— A ja nie wiedziałem, że łodzie pływają po górach. — Kazik podzielał zaskoczenie przyjaciela.
Dzieci wyskoczyły z niezwykłego statku i postanowiły rozejrzeć się po okolicy. Daleko w dole wartkim strumieniem płynęła rzeka, wesoło chlupocząc. Na wzgórzu pełno było natomiast tajemniczych kamiennych posągów. Niektóre z nich miały po kilka twarzy, patrzących na różne strony świata, a jeszcze inne częściowo przypominały zwierzęta. Najbardziej przerażający posąg miał tak długie kły, że dzieci zaczęły się zastanawiać, czy łódź nie przywiozła ich przypadkiem do straszliwej krainy potworów.
— Zobacz, jakie śmieszne drzewa. — Kazik wskazał chude, wysokie pnie, z których szczytu wystrzeliwały niczym fontanna szpiczaste liście.
— Ja wiem, co to jest! — wyjaśnił entuzjastycznie Rysio. — To palmy. Rosną w gorących krajach, w których nie ma zimy i nawet śnieg nie pada!
— Ojej, czyli musimy być bardzo daleko od przedszkola — wywnioskował logicznie Kazio. — Pamiętasz, jak raz z paniami lepiliśmy bałwanka? To znaczy, że nasze przedszkole nie jest tam, gdzie zimy nigdy nie ma.
— Trochę mnie te drzewa tutaj martwią. Lepiej szybko zejdźmy z tej góry i się od nich oddalmy, bo jak zapadnie noc, to będziemy sami w ciemnym lesie z potworami — zaproponował przezornie Rysio.
— Masz rację — zgodził się Kazik, któremu ze strachu po plecach przebiegł dreszczyk.
I chłopcy zaczęli pośpiesznie zbiegać z górki wiodącą między palmami i groźnymi posągami, pełną kamyków ścieżką. W końcu otaczający ich krajobraz się zmienił. Nie było już kamiennych posągów, a przyjaciele dotarli do szerokiej drogi, która wyglądała odrobinę bardziej swojsko.
— Podobnie jest u mojej babci na wsi — dodał sobie otuchy Kazio.
— Udało się. Uciekliśmy przed potworami, zanim zapadła noc. — Rysio także poczuł się pokrzepiony.Nowy przyjaciel
— Kaziku, jak myślisz, w którą stronę powinniśmy teraz pójść? — zastanawiał się Rysio.
Wtem dzieci spostrzegły zbliżającą się ku nim niewielką postać.
— Mam nadzieję, że to nie jest potwór — wyraził swoje życzenie Kazik.
Na szczęście, kiedy postać się przybliżyła, obaj spostrzegli, że to po prostu mały chłopiec, bardzo podobny do nich samych.
— Cześć, chłopaki! — zawołał przybysz o bardzo czarnych, błyszczących włosach, ciemnych oczkach i śniadej cerze.
— Cześć, nowy kolego — przywitali się Rysio i Kazio.
— Czy wy też idziecie na obiadek? — zaciekawił się nowy czarnowłosy znajomy.
— Obiadek! — przypomniał sobie Rysio. — Kaziku, obawiam się, że pora spacerku już się skończyła i czym prędzej powinniśmy udać się na obiadek…
— No tak, właśnie! Koniecznie musimy iść na obiadek! — przytaknął Kazik.
— Problem tylko w tym, że…
— Że jesteśmy bardzo daleko od obiadku — wyjaśnił smutno Rysio. — Tak wynika z naszych obserwacji drzew — dodał, nie będąc pewien, czy nowy kolega wie, o czym mówili.
— Daleko od obiadku? Nic podobnego! — zapewnił dziarsko chłopiec. — Chodźcie ze mną, udowodnię wam to!
I cała trójka ruszyła drogą. Dzieci przedstawiły się sobie. Okazało się, że chłopiec ma na imię Oskar. Kazio i Rysio nie omieszkali zapytać nowego przyjaciela o zamieszkujące górę potwory. Czy stworzenia te ożywają po zapadnięciu zmroku? Czy ganiają dzieci po lesie?
— Mówicie o tych kamiennych pomnikach? Ależ nie, to nie są żadne potwory. To starożytne posągi, które tysiące lat temu, czyli bardzo, bardzo dawno, zbudowali tajemniczy Indianie, mieszkający na tych ziemiach — uspokoił kolegów Oskar.
— Czyli w nocy nie ganiają dzieci po lesie? — Tak na wszelki wypadek Kazik postanowił się upewnić co do wszystkich szczegółów.
— Hmm… — zamyślił się chłopiec — tak naprawdę nigdy tego nie sprawdzałem. W każdym razie nie znam nikogo, kto by się na to skarżył.
Słysząc te słowa, Rysio oraz Kazio odetchnęli z ulgą.
— Chociaż… może to wynikać z tego, że nikt tam nigdy nie chodził nocą. A jeśli nawet poszedł, to nie wrócił, bo nic nie opowiadał.
Rysio i Kazio spojrzeli po sobie niepewnie.
— Nic się nie bójcie — powiedział wesoło Oskar. — Wiecie co? Najlepiej będzie, jeśli sami porozmawiacie z Indianami. Oni mogą się na tym bardziej znać — poradził.
— Z Indianami? — zdziwił się Rysio. — Przecież mówiłeś, że oni mieszkali tu bardzo dawno temu. Ej, Kaziku, a może my się też cofnęliśmy w czasie?
Oskar szybko wyjaśnił im jednak, że wprawdzie Indianie, którzy zbudowali tajemnicze posągi, żyli dawno temu, lecz są jeszcze inni Indianie, którzy do dziś mieszkają w głębi gęstej tropikalnej puszczy, pełnej najrozmaitszych roślin i zwierząt.
— Żyją tam śliczne, niezwykłe stworzonka, kolorowe papużki, błękitne motyle tak wielkie jak dłoń dorosłego człowieka, mrówki rozmiarów waszych paluszków, a w rzece nawet delfiny — opowiadał chłopiec. — W puszczy jest fajnie, można całymi dniami huśtać się na długich lianach zwisających prosto z ogromnych jak domy drzew i obserwować, jak po gałęziach skaczą małpy. Ale trzeba też bardzo uważać. Bardzo łatwo jest się zgubić, gdyż w gąszczu bujnych roślin wszystko wszędzie wygląda tak samo. Mieszkają tam też bardzo groźne zwierzęta, takie jak węże, skorpiony, gryzące rybki zwane piraniami albo kajmany, czyli takie małe krokodylki.
— A czy nie ma w tej puszczy duchów? — zapytał przezornie Rysio.
— Ależ jest ich tam cała masa. Ja nigdy żadnego nie widziałem, ale Indianie tak twierdzą.Samośpiewająca się piosenka
Wreszcie dzieci dotarły do miasteczka, w którym mieszkał Oskar. To miasteczko było jednak zupełnie inne niż te, które znali do tej pory. Po pierwsze, prawie nie było w nim samochodów, a po ulicach jeździły niemal wyłącznie motory. Po drugie, zamiast zwykłych drzew i krzaczków rosły w nim palmy, niektóre nawet z bananami, albo drzewka z cytrynami. Po trzecie, z niemal każdego zakątka dobiegała wesoła, a zarazem uspokajająca muzyka. Z szeroko otwartymi oczami Rysio i Kazik patrzyli, jak dorośli ludzie, zamiast okropnie się śpieszyć, biegać i denerwować, siedzieli sobie po prostu na skrawku trawy, na łąkach, czy nawet wprost na chodniku, śpiewając głośno i grając na rozmaitych instrumentach. W dodatku wielu z nich dzieci nigdy wcześniej nie widziały. Jakiś młody mężczyzna dmuchał w ogromną rurę, przypominającą trąbę słonia.
— Oskarku — zainteresował się Rysio — czy tutaj wszyscy całe życie uczą się grać na instrumentach muzycznych?
— A dlaczego mieliby się tego uczyć? — zdziwił się nowy kolega. — Grają, bo lubią, ale nigdy się tego nie uczyli. Piosenki i melodie też najczęściej sami sobie wymyślają. Po prostu słuchają tego, co czują. Chodźcie, spróbujcie!
Dzieci podeszły do roześmianej grupki młodzieży.
— Cześć, chłopaki. Pogracie z nami? — zaprosiła ich wysoka dziewczyna z kręconymi, czarnymi włosami.
Kazio nie był pewien, czy sobie poradzi. Nigdy nie grał tak pięknie jak oni na żadnym instrumencie. Dziewczyna jednak, nie czekając na odpowiedź, wręczyła mu grzechotkę, a przed Rysiem postawiła bębenek.
— No to gramy — zarządził mężczyzna z długimi dredami, które Rysiowi wydały się podobne do czarnych węży z puszczy, o których opowiadał Oskarek.
— Ale jaką piosenkę? — zapytał Rysio.
— Zobaczymy, jak zaczniemy — powiedziała wesoło dziewczyna i puściła do Rysia oko.
I wszyscy zaczęli grać na tym, co mieli pod ręką. Oprócz „trąby słonia” i instrumentów, które dostały dzieci, były tam też gitary oraz drewniane rurki z dziurkami, trochę przypominające flety. O dziwo, melodia zaczęła tworzyć się sama i nowo przybyli grali w harmonii z resztą grupy. W swoich serduszkach dzieci czuły nieopisaną radość. Miały też niezwykłe uczucie lekkości, zupełnie jakby były motylkami albo piórkami wirującymi w powietrzu. Aż nagle Rysio poczuł, że po prostu musi coś zaśpiewać.
— Hej, łódeczko nad wodami spienionymi… Zawiozłaś nas do tej magicznej krainy…
— Wszędzie palmy i Indianie… Skarbu to poszukiwanie! — włączył się Kazik.
— Oj, dzieciaki wy odważne… Niech wam z pieśnią będzie raźniej — zaśpiewał tym razem chłopak z „wężami” na głowie.
— Oby podróż była miła… I marzenia wam spełniła — dodała śpiewnie dziewczyna.
Potem to już działy się same dziwy. W jakiś niewyjaśniony sposób nagle wszyscy zaczęli śpiewać naraz, chociaż nikt z nich nie znał tekstu i nie wiedział, o czym będzie następna zwrotka. Tak jakby muzyka ich porwała i piosenka śpiewała się sama z ich ust.
— Czas piosenkę kończyć tą… bo obiadki wystygną — zaśpiewała niespodziewanie piosenka i wszyscy wybuchli śmiechem.Zupa bananowa
Dzieci pożegnały się wesoło z nowymi przyjaciółmi i czym prędzej popędziły dalej za Oskarem.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział znienacka Oskar, zatrzymując się przed jakimś domem, z którego dochodził kuszący zapach gotującego się jedzenia. Chłopcom po tych wszystkich przygodach i długiej podróży burczało w brzuszkach.
— Hej, Rysiu — szepnął z podejrzliwą minką Kazik. — Czy myślisz o tym samym co ja?
— Tak, Kaziku. Oskar chyba zrobił nam psikusa. To nie wygląda na nasze przedszkole.
— Hej, Oskarku — odezwał się tym razem głośno Rysiu, zwracając się do nowego kolegi i marszcząc czółko. — To nie jest nasze przedszkole. Bardzo nieładnie tak sobie z kogoś żartować.
— Ależ, koledzy, o czym wy mówicie? — zdziwił się Oskarek. — Jakie przedszkole? Miałem was tylko zaprowadzić na obiadek.
Nagle w drzwiach pojawiła się jakaś młoda pani z ciepłym uśmiechem na twarzy.
— Wreszcie jesteś, synku — powiedziała i pocałowała Oskarka w czółko. — Widzę, że przyprowadziłeś gości. Wchodźcie, chłopaki, obiadek już czeka.
— Przepraszam, ale czy pani jest panią Kasią? — Mimo że szanse na to były dość marne, Kazio postanowił na wszelki wypadek dokładnie się upewnić.
— Nie, kochany. Mam na imię Aurelia — odpowiedziała mama Oskara i zaprowadziła dzieci do jadalni.
Kiedy dzieci usiadły przy stole, pani Aurelia postawiła przed nimi talerze z bardzo dziwnymi potrawami.