- W empik go
Maigret i gangsterzy - ebook
Maigret i gangsterzy - ebook
Najpierw pani Lognon zadzwoniła do Maigreta – zaniepokojona, że jej mąż, inspektor z IX dzielnicy zaginął. Potem okazało się, że do ich domu wtargnęli podejrzani osobnicy, z rewolwerami, mówiący po angielsku.
I na koniec sam inspektor Lognon – nazywany nie bez kozery przez wszystkich policjantów Pechowcem – zjawił się w biurze Maigreta. A historia, którą usłyszał wtedy komisarz, dowodziła niezbicie, że amerykańscy gangsterzy krążą po Paryżu...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-6207-0 |
Rozmiar pliku: | 298 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maigret jest zmuszony zająć się panią Lognon, jej dolegliwościami i jej gangsterami
Rozumiem... Jasne... Tak, proszę pana... Ależ tak... Obiecuję, że zrobię wszystko, co możliwe... Tak właśnie... Kłaniam się... Co proszę? Powiedziałem: kłaniam się... Bez obrazy... Do widzenia panu...
Chyba dziesiąty już raz, trudno było policzyć, Maigret odłożył słuchawkę, zapalił znów fajkę, spoglądając z wyrzutem na zimny deszcz za oknem, sięgnął po pióro i pochylił się nad raportem, zaczętym dobrą godzinę temu, którego miał dopiero pół strony.
Gdy tylko zaczynał pisać, myślał o czymś innym, chociażby o deszczu, tym szczególnym akurat, który poprzedza chłód zimy, wciska się za szyję, spływa po butach, kapie wielkimi kroplami z kapelusza, wstrętny i przygnębiający, przez który kto może zostaje w domu, wyglądając jak jakiś duch za swoim oknem.
I te wszystkie telefony zapewne były z nudów. Około dziesięciu, a jedynie trzy miały jakiś sens. I teraz znów ktoś dzwonił. Maigret spojrzał na aparat, bliski uderzenia go pięścią, ale warknął tylko:
— Halo?
— Pani Lognon chce koniecznie z panem mówić.
— Jaka pani?
— Lognon.
To zakrawało na jakiś żart — akurat wtedy, gdy Maigret był na granicy wyczerpania — że słyszy nazwisko tego, którego przezwali inspektorem Pechowcem, największego ponuraka w całej policji francuskiej, z przysłowiowym niefartem, za sprawą rzucania na wszystko uroku, jak upierali się niektórzy.
I to nie sam Lognon dzwonił, ale jego żona. Maigret widział ją tylko raz w ich mieszkaniu na placu Constantin-Pecqueur na Montmartrze i od tego dnia współczuł inspektorowi, choć jego samego też unikał, jak tylko mógł.
— Połącz... Halo! Pani Lognon?
— Wybaczy pan, że przeszkadzam, panie komisarzu...
Wymawiała każdą sylabę starannie, jak ci, którzy chcą pokazać, iż otrzymali staranne wykształcenie. Maigret odnotował sobie datę — czwartek, 19 listopada. A zegar w czarnym marmurze, na kominku, wskazywał jedenastą rano.
— Nie nalegałabym tak na osobistą rozmowę z panem, gdybym nie miała ważnego powodu.
— Rozumiem.
— Zna pan mojego męża i mnie. Wie pan, że on...
— Tak, szanowna pani, wiem...
— Muszę koniecznie zobaczyć się z panem, komisarzu. Dzieją się rzeczy okropne, ja się boję... Gdyby mi pozwoliło zdrowie, dotarłabym na Quai des Orfevres. Ale jak pan wie, od lat nie opuszczam mojego piątego piętra.
— Jak dobrze zrozumiałem, miałbym przyjść do pani?
— Bardzo pana proszę, panie Maigret!
Coś niebywałego. Powiedziała to grzecznie, ale stanowczo.
— A pani męża nie ma w domu?
— On zniknął.
— Jak to? Lognon zniknął? Od kiedy?
— Nie wiem. Nie ma go w biurze i nikt nie wie, gdzie się podział. A gangsterzy znów rano tu byli.
— Kto był?
— Gangsterzy. Opowiem panu wszystko. Nawet gdyby Lognon się o to wściekł. Za bardzo się już boję.
— Mówi pani, że jacyś ludzie wtargnęli do pani mieszkania?
— Tak.
— Siłą?
— Tak.
— W czasie gdy pani tam była?
— Tak.
— Oni coś zabrali?
— Może jakieś papiery. Nie mogłam sprawdzić.
— I to się stało dziś rano?
— Pół godziny temu. Ale dwóch innych było tu już przedwczoraj.
— A jak na to zareagował pani mąż?
— Nie wiem, bo go nie widziałam.
— Zaraz przyjadę.
Maigret jeszcze w to nie wierzył. Nie do końca. Podrapał się po głowie, wybrał dwie fajki, wsunął je do kieszeni i uchylił drzwi do pokoju inspektorów.
— Któryś z was słyszał coś ostatnio o Lognonie?
Nazwisko jak zwykle wywołało uśmieszki. Nie. Nikt nic nie słyszał. Inspektor Lognon, pomimo żarliwych pragnień, nie należał do ekipy z Quai des Orfevres, tylko do drugiego okręgu IX dzielnicy, jego biuro było w komisariacie przy ulicy La Rochefoucauld.
— Gdyby ktoś o mnie pytał, wrócę za godzinę. Jest jakiś wóz na dole?
Włożył swój gruby płaszcz, odnalazł na dziedzińcu mały samochód policyjny i rzucił adres na placu Constantin-Pecqueur. Na ulicach było równie żywiołowo jak pod szklaną kopułą Dworca Północnego, przechodnie ze stoickim spokojem przyjmowali strugi wody lecące pod ich nogi spod kół aut.
Kamienica była zwyczajna, blisko stuletnia, bez windy. Maigret wspiął się na piąte piętro z zadyszką; jedne z drzwi się otworzyły, nim zdążył zapukać, i pani Lognon, z zaczerwienionymi oczami i nosem, wpuściła go, mrucząc:
— Jestem tak wdzięczna, że pan przyszedł! Gdyby pan wiedział, jak podziwia pana mój biedny mąż!
To nie była prawda. Lognon go nienawidził. Lognon nienawidził wszystkich, którzy mieli szczęście pracować na Quai des Orfevres, wszystkich inspektorów z rangą wyższą niż jego. Nienawidził starszych od siebie za to, że byli starsi, a młodszych, bo byli młodzi. Taki...
— Pan usiądzie, komisarzu.
Była niska, chuda, źle uczesana i miała na sobie flanelowy szlafrok — brzydki, jasnofioletowy. Do tego głębokie sińce pod oczami, pozatykany nos i ręka przyciśnięta do lewego boku, jak u kogoś cierpiącego na serce.
— Wolałam nie dotykać niczego, żeby pan sam zdał sobie sprawę...
Mieszkanie było ciasne: jadalnia, salon, sypialnia, kuchnia i łazienka, wszystko jakby w zredukowanych wymiarach; żadnych drzwi nie dało się otworzyć szerzej przez ilość mebli. Na łóżku leżał zwinięty w kłębek czarny kot.
Pani Lognon wprowadziła Maigreta do jadalni, z salonu chyba nigdy tu nie korzystano. W otwartych szufladach kredensu nie było sreber stołowych, tylko papiery, notesy, zdjęcia pomieszane ze sobą, a na podłodze walały się listy.
— Sądzę, proszę pani — powiedział, wahając się z zapaleniem fajki — że najlepiej będzie, gdy zacznie pani od początku. Przez telefon mówiła pani o gangsterach...
Nim odpowiedziała na to, zrezygnowanym tonem osoby cierpiącej rzekła:
— Może pan zapalić tę fajkę...
— Dzięki.
— Widzi pan, we wtorek rano...
— Czyli przedwczoraj?
— Tak. W tym tygodniu Lognon pracuje w nocy. We wtorek rano wrócił jak zwykle, około szóstej. Ale zamiast położyć się spać zaraz po śniadaniu, kręcił się z godzinę po domu, aż mnie przyprawił o zawrót głowy...
— Wyglądał na zmartwionego?
— Pan wie, komisarzu, jaki on jest sumienny. Ciągle mu powtarzam, że jest zbyt sumienny, że rujnuje sobie zdrowie, a nikt tego nie docenia. Proszę wybaczyć, że mówię tak szczerze, ale przyzna pan, że nie traktują go wcale tak, jak na to zasługuje. To człowiek, który myśli tylko służbie, zadręcza się...
— A wracając do tego wtorku...
— O ósmej mąż wyszedł po zakupy. Wstyd mi, że jestem do niczego, taką inwalidką, ale to nie moja wina. Lekarz nie pozwala mi wspinać się po schodach, dlatego Lognon chodzi po niezbędne zakupy. Ja wiem, że to nie jest robota dla kogoś takiego. Ja za każdym razem...
— I co w ten wtorek?
— Zrobił zakupy. I powiedział, że musi pójść do biura, ale raczej nie zostanie tam długo i wyśpi się po południu.
— Nie mówił nic o sprawie, jaką się akurat zajmuje?
— Nigdy nie mówi. A jak przypadkiem zapytam o to, odpowiada, że obowiązuje go tajemnica służbowa.
— I od tego czasu już nie wrócił?
— Wrócił, koło jedenastej.
— Tego samego dnia?
— Tak. We wtorek koło jedenastej rano.
— I dalej był zdenerwowany?
— Nie wiem, czy był zdenerwowany, czy to przez katar tak go rozbolała głowa. Nalegałam, żeby zadbał o zdrowie. Odpowiedział, że zrobi tak później, gdy będzie miał czas, ale znowu musi wyjść i już nie wróci przed obiadem.
— Wrócił?
— Już mówię... O, mój Boże! Właśnie sobie pomyślałam! Gdybym go więcej nie zobaczyła! A tyle robiłam mu wymówek, że zaniedbuje żonę, nic, tylko ta jego praca...
Maigret, zrezygnowany, przeczekał na tym niewygodnym krześle, sztywno oparty z obawy, że poleci do tyłu albo je złamie, tak było słabe.
— Może w kwadrans po jego wyjściu, na pewno nie dłużej, usłyszałam na schodach kroki. Sądziłam, że ktoś idzie na szóste, do tej kobiety, która, tak między nami...
— Jasne. I te kroki na schodach...
— Zatrzymały się przed moimi drzwiami. Akurat miałam się położyć, jak mi lekarz nakazał robić po każdym posiłku. Zapukano do drzwi, ale się nie odezwałam. Lognon zawsze mówił, że mam się nie odzywać, dopóki ktoś nie powie swojego nazwiska. W takiej pracy, jaką on ma, zawsze łatwo o wrogów, prawda? Byłam zdziwiona, gdy usłyszałam, że drzwi się otworzyły i ktoś chodzi po korytarzu, a potem w jadalni. Było ich dwóch, obaj też zajrzeli do sypialni, gdzie leżałam na łóżku, i gapili się na mnie.
— Mogła im się pani przyjrzeć?
— Kazałam im się wynosić, zagroziłam, że wezwę policję; wyciągnęłam nawet rękę do telefonu, który stał na nocnym stoliku.
— I co wtedy?
— Jeden z nich, ten niższy, pokazał mi rewolwer i powiedział coś w języku, którego nie znam, chyba po angielsku.
— Na kogo oni wyglądali?
— Nie wiem, jak to wyrazić. Byli bardzo dobrze ubrani. Obaj palili papierosy. Nie zdejmowali z głów kapeluszy. Wydawali się zdziwieni, że nie znaleźli tu czegoś, czy też kogoś. „Jeżeli szukacie mojego męża...”, zaczęłam. Ale nie słuchali mnie. Ten wyższy obszedł całe mieszkanie, a drugi dalej mnie pilnował. Przypominam sobie, że zaglądali pod łóżko i do szafy w ścianie.
— Nie szukali w meblach?
— Ci dwaj nie. Byli tu najwyżej pięć minut, o nic nie pytali i wyszli spokojnie, jakby ta ich wizyta była czymś naturalnym. Oczywiście pospieszyłam zaraz do okna i widziałam ich, jak dyskutowali na chodniku koło dużego czarnego samochodu. Widać było, że o czymś żywo rozprawiają. Ten wyższy wsiadł, a drugi ruszył na róg Caulaincourt. Zdaje się, że wszedł do baru. A ja zaraz zatelefonowałam do męża do biura.
— Był tam?
— Tak. Właśnie wszedł. Opowiedziałam mu, co tu zaszło.
— Wydawał się zdziwiony?
— Trudno to powiedzieć. Zawsze jest trochę dziwny przez telefon.
— Chciał, by mu pani opisała tych ludzi?
— Zgadza się, i tak zrobiłam.
— Niech pani to zrobi jeszcze raz.
— Obaj byli bardzo ciemni, w typie Włochów, ale jestem pewna, że nie mówili po włosku. Wydawało mi się, że ważniejszy był ten wysoki, przystojny, przyznam, trochę tylko za tęgi, około czterdziestki. I wyglądał, jakby dopiero co wyszedł od fryzjera.
— A ten mniejszy?
— Bardziej pospolity, pamiętam złamany nos i uszy boksera, i z przodu złoty ząb. Miał szaroperłowy kapelusz i szary płaszcz, a ten wysoki miał płaszcz z wielbłądziej wełny, zupełnie nowy.
— Mąż po tej rozmowie nie przybiegł do domu?
— Nie.
— I nie wysłał do pani policjanta z tej dzielnicy?
— Nie. Powiedział tylko, że mam się nie niepokoić, gdyby nawet przez kilku dni nie wrócił do domu. Zapytałam go wtedy, jak będzie z zakupami, a on odpowiedział, że się tym zajmie.
— I zajął się tym?
— O, tak. Wczoraj rano dostawca ze sklepu przyniósł mi wszystko, co potrzebne. Dzisiaj rano także.
— Miała też pani wczoraj jakieś wieści od Lognona?
— Telefonował dwa razy.
— A dziś?
— Raz, około dziewiątej.
— Ale nie wie pani, skąd dzwonił?
— Nie. Nigdy mi nie mówi, gdzie jest. Nie wiem, jak to robią inni inspektorzy wobec żon, on jednak...
— Pomówmy o tej dzisiejszej wizycie.
— Znowu usłyszałam kroki na schodach.
— O której godzinie?
— Parę minut po dziesiątej. Nie spojrzałam na zegar. Najwyżej wpół do jedenastej.
— To byli ci sami ludzie?
— Był tylko jeden, przedtem go nie widziałam. Nie zapukał, tylko od razu wszedł, jakby miał klucz. Pewnie posłużył się wytrychem. Ja byłam w kuchni, obierałam warzywa. Podniosłam się z krzesła, kiedy go zobaczyłam w drzwiach. „Proszę się nie ruszać — powiedział do mnie. — I nie krzyczeć! Nie zrobię pani nic złego”.
— Mówił z obcym akcentem?
— Tak. I zrobił kilka błędów. Ten na pewno był Amerykaninem, wysoki rudawy blondyn, szerokie ramiona, i żuł gumę. Rozglądał się dokoła z ciekawością, jakby pierwszy raz widział paryskie mieszkanie. W salonie przyjrzał się dyplomowi, który Lognon dostał na dwudziestopięciolecie służby. Jest tam wykaligrafowane nazwisko Lognona i jego funkcja. „O, glina! — powiedział na to. — A gdzie jest teraz?” Odparłam, że sama nie wiem, ale nie zaniepokoiło go to. Zaczął otwierać szuflady, przeglądać papiery, rozrzucając je gdzie popadło na podłodze. Tak znalazł nasze zdjęcie sprzed piętnastu lat, potem popatrzył na mnie, pokręcił głową i schował zdjęcie do kieszeni.
— Jednym słowem nie przypuszczał, że pani mąż pracuje w policji?
— Nie wyglądał na specjalnie zdziwionego, ale jestem przekonana, że nie wiedział, gdy tu się zjawił.
— I nie pytał, w jakim jest wydziale?
— Pytał, gdzie go może teraz znaleźć. Odpowiedziałam, że nie wiem, bo mąż nie wtajemnicza mnie w te sprawy.
— I nie naciskał więcej?
— Wrócił do czytania wszystkiego, co mu wpadło w rękę.
— W tej szufladzie były jakieś służbowe akta pani męża?
— Tak. On schował część tego do kieszeni, gdzie miał już zdjęcie. W górnej szafce znalazł butelkę calvadosu i nalał sobie pełną szklankę.
— To wszystko?
— Zajrzał jeszcze pod łóżko, tak jak i tamci, a potem do szaf w ścianie. I wrócił do kredensu, na drugą szklaneczkę, a zanim wyszedł, pomachał do mnie szyderczo.
— Czy zauważyła pani, że miał rękawiczki?
— Miał, takie ze świńskiej skóry.
— A tamci dwaj?
— Chyba też mieli rękawiczki. W każdym razie ten, który mi groził rewolwerem.
— I znowu podeszła pani do okna?
— Tak. Widziałam, jak wychodził z domu i dołączył do jednego z tych dwóch, niższego, który czekał na rogu Caulaincourt. A ja zaraz wybrałam numer komisariatu na Rochefoucauld i spytałam o Lognona. Powiedzieli mi, że od rana nie było go w biurze i nie spodziewają się go prędko, a gdy naciskałam, dodali, że tej nocy też go nie było, chociaż miał dyżur.
— A powiedziała im pani, co się wydarzyło?
— Nie. Od razu pomyślałam o panu, komisarzu. Widzi pan, ja znam Lognona lepiej niż ktokolwiek inny. To typ, który we wszystkim bardzo się stara. Nikt go dotąd nie docenił, ale często mówił o panu i wiem, że pan nie jest taki jak inni, że nie zazdrości pan jemu... Ja się boję, panie Maigret! On się porwał na ludzi dużo mocniejszych od niego, i jeden Bóg wie, gdzie w tej chwili jest...
W sypialni rozległ się dzwonek telefonu. Pani Lognon aż drgnęła.
— Pozwoli pan?
Maigret słyszał, jak nagle mówi urażona:
— Co? To ty? Gdzie jesteś? Telefonowałam do biura i powiedzieli mi, że nie postawiłeś tam nogi od wczoraj. Komisarz Maigret jest tu właśnie...
Maigret podszedł szybko do niej i wyciągnął rękę po słuchawkę.
— Mogę?... Halo, Lognon?
Ten na drugim końcu milczał, na pewno z zastygłym wzrokiem i zaciśniętymi ustami.
— Gdzie pan jest teraz, Lognon?
— W biurze!
— A ja z pańską żoną, u was. Muszę z panem pomówić. Zatrzymam się na Rochefoucauld, gdy będę wracał. Niech pan tam zaczeka... Że co?
Słyszał, że inspektor coś bełkocze:
— Wolę nie tutaj. Wyjaśnię to panu, komisarzu...
— To niech pan dotrze na Quai, za pół godziny.
Odłożył słuchawkę i odszukał fajkę i kapelusz.
— Chyba nic mu się nie stało, jak pan myśli?
I dodała, bo patrzył na nią, jakby nie rozumiejąc:
— Jest taki nierozważny, a do tego taki nadgorliwy, że czasem...
Niech tu wejdzie...
Lognon był tak przemoczony i ubłocony, jakby całą noc wałęsał się po ulicach, i taki miał katar, że cały czas trzymał w ręku chustkę do nosa. Z pochyloną głową, jak ktoś spodziewający się, że zostanie zbesztany, stanął pośrodku pokoju.
— Niech pan siada, Lognon. Wróciłem właśnie z pańskiego domu.
— I co żona panu powiedziała?
— Jak sądzę, wszystko, co wiedziała.
Zapanowało milczenie, które Lognon wykorzystał na wytarcie nosa, unikając wzroku Maigreta, a komisarz, znając jego drażliwość, nie wiedział, jak dalej poprowadzić tę rozmowę.
To, co pani Lognon mówiła o mężu, nie było dalekie od prawdy. Typ głuptaka, usilnie chcący coś zdziałać, zawsze źle lądujący, przekonany, że świat się sprzysiągł przeciw niemu, że jest ofiarą spisku blokującego mu awans i zajęcie w końcu w brygadzie specjalnej na Quai des Orfevres należnego mu stanowiska.
Niepokojące było w tym wszystkim, że nie był to człowiek głupi — naprawdę obowiązkowy i najuczciwszy na świecie.
— Leżała w łóżku? — spytał wreszcie.
— Wstała, gdy tam przyszedłem.
— Jest na mnie wkurzona?
— Niech pan spojrzy na mnie, Lognon. Trochę zaufania. Wiem tyle, co usłyszałem od żony, ale wystarczy zerknąć na pana, by widzieć, że coś jest nie tak. Nie podlega mi pan i to, co pan robi, nie obchodzi mnie. Ale skoro teraz pańska żona zwróciła się do mnie, może byłoby lepiej, gdybym coś wiedział? Co pan na to?
— Myślę, że chyba tak.
— W takim razie niech mi pan opowie wszystko. Rozumie pan? Nie część ani _prawie_ wszystko...
— Rozumiem.
— To dobrze. I może pan zapalić.
— Ja nie palę.
Tak było. Maigret zapomniał o tym. On nie palił z uwagi na żonę, którą dusił zapach tytoniu.
— Cóż pan wie o tych gangsterach?
Teraz Lognon odpowiedział z przekonaniem:
— Wiem już, że to naprawdę są gangsterzy.
— Amerykańscy?
— Tak.
— A jak zetknął się pan z nimi?
— Sam nie wiem. Zobaczy pan, jak już opowiem, nawet jeśli wyrzucą mnie z pracy.
Zapatrzony był w biurko, usta mu drżały.
— Kiedyś musiało się to stać.
— Ale co?
— Pan dobrze wie. Trzymają mnie na stanowisku, bo inaczej nie mogą, bo nie przyłapali mnie na żadnym błędzie, ale od lat mnie pilnują...
— Kto?
— Wszyscy.
— Ależ, panie Lognon!
— Tak, panie komisarzu.
— Uznał pan więc, że pana prześladują?
— Proszę mi wybaczyć!
— Niech pan przestanie kulić ramiona i spojrzy na mnie. O tak! I teraz pomówmy jak mężczyźni.
Lognon nie płakał, ale oczy mu łzawiły od kataru i ciągle przykładał chustkę do nosa, co było już drażniące.
— No to słucham.
— To było w nocy z poniedziałku na wtorek...
— Był pan wtedy na służbie?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.