- W empik go
Maigret i sprawa Nahoura - ebook
Maigret i sprawa Nahoura - ebook
Wszystko zaczęło się od nocnego telefonu doktora Pardona, który opowiedział Maigretowi o wizycie w jego gabinecie kobiety rannej od kuli. A następnego dnia komisarz zostaje powiadomiony o popełnionej właśnie zbrodni. Ofiarą jest Felix Nahour, zastrzelony w swym domu. Jego żona zniknęła w nocy...
Czy te dwa wypadki łączą się w jedną sprawę? Szybko okaże się, że tak. Jednak świadkowie nocnych wydarzeń w domu przy alei du Parc-Montsouris – sekretarz Nahoura, pokojówka jego żony – uparcie milczą. „Nic tu się nie działo tak, jak w innych rodzinach, w innych domach" – stwierdzi komisarz bez poczucia zawodowej satysfakcji, gdy już zamknie to śledztwo.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-6200-1 |
Rozmiar pliku: | 267 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szamotał się w obronie, gdy ktoś podstępnie złapał go za ramię. Próbował walnąć pięścią, ale poczuł upokarzająco, że własna ręka odmawia mu posłuszeństwa, staje się bezwładna i sztywna.
— Kto to? — krzyknął, mgliście świadom, że to pytanie nie ma tu większego sensu.
Naprawdę wydał z siebie jakiś głos?
— Jules!... Telefon...
Dobrze słyszał ten hałas, który we śnie wydał się groźny, ale nie domyślił się, że to dźwięk telefonu, i dopiero teraz odkrył, że leży we własnym łóżku, że nękał go koszmar, choć już go nie kojarzył, a tym kimś, kto szarpie go za ramię, jest żona.
Odruchowo sięgnął ręką po słuchawkę, otworzył oczy i usiadł w łóżku. Pani Maigret też siedziała, w cieple łóżka, a lampka po jej stronie rzucała ciepłe, intymne światło.
— Halo!...
Omal nie powtórzył jak przez sen: „Kto to?”.
— Maigret?... Tu Pardon...
Komisarz zerknął na budzik, na szafce nocnej żony. Wskazywał wpół do drugiej. Pożegnali się z Pardonami krótko po jedenastej, po zwyczajowej jak co miesiąc kolacji, na której smakowali faszerowany udziec barani.
— Tak... Słucham.
— Przepraszam, że wyrywam pana z pierwszego snu... Stało się jednak coś, co uważam za sprawę poważną, a co wchodzi w zakres pana kompetencji...
Chociaż od dziesięciu lat Maigretów i Pardonów łączyła przyjaźń i raz w miesiącu szli jedni do drugich na kolację, to obu panom nawet nie przyszło do głowy mówić sobie po imieniu.
— Słucham, Pardon... Niech pan mówi...
W głosie po drugiej stronie linii dało się słyszeć niepokój, zakłopotanie.
— Myślę, że najlepiej byłoby, gdybyśmy się zaraz zobaczyli... Zorientowałby się pan na miejscu w sytuacji...
— Mam nadzieję, że to żaden wypadek?
Zawahanie.
— Nie... Niezupełnie, chociaż jestem zaniepokojony...
— Ale z pana żoną wszystko dobrze?
— Tak... Właśnie szykuje dla nas kawę.
Pani Maigret próbowała odgadnąć z tych odpowiedzi męża, co się stało, patrząc pytająco na niego.
— Zaraz tam będę.
Odłożył słuchawkę. Obudził się już całkowicie, teraz wyglądał na zatroskanego. Pierwszy raz doktor Pardon wzywał go w ten sposób, komisarz znał go jednak na tyle, by wiedzieć, że to sprawa poważna.
— Co się stało?
— Nie wiem. Pardon mnie potrzebuje...
— To czemu nie przyjedzie do ciebie sam?
— Widocznie ma powód, żebym to ja pojechał...
— Ledwie godzinę temu był taki wesoły... I jego żona... Rozprawialiśmy o ich córce i zięciu, o wycieczce statkiem latem na Baleary...
Czy Maigret jej słuchał? Ubierał się w pośpiechu, wbrew sobie próbując dociec, co mogło skłonić doktora do tego nocnego telefonu.
— Zaparzę ci kawy.
— Nie trzeba... Pani Pardon już nam obu przygotowała.
— Zadzwonić po taksówkę?
— Przy tej pogodzie nie znajdziesz wolnej albo minie dobre pół godziny, nim tu dotrze...
Minął właśnie 14 stycznia, piątek, w dzień w Paryżu było minus dwanaście stopni. Śnieg, który wcześniej padał obficie przez kilka dni, przymarzł do tego stopnia, że niemożliwym było go usunąć i mimo posypywania chodników solą, tworzyły się lodowe płyty, na których ślizgali się piesi.
— Weź ten grubszy szalik.
Gruby wełniany szalik, który sama zrobiła na drutach, a którego on prawie wcale nie nosił.
— I nie zapomnij o kaloszach.... A może chcesz, bym pojechała z tobą?
— Po co?
Wolałaby nie puszczać go samego tej nocy. Gdy wracali od Pardonów, choć szli bardzo ostrożnie, patrząc pod nogi, Maigret pośliznął się i upadł ciężko, na rogu ulicy Chemin-Vert, i przez dłuższą chwilę siedział tak na ziemi, osłupiały i zawstydzony.
— Nie zrobiłeś sobie nic złego?
— Nie... To bardziej tak z zaskoczenia.
Wstał sam, odmawiając pomocy, a nawet trzymania go potem pod rękę.
— Idąc tak razem, możemy przewrócić się oboje...
Odprowadzając go teraz do drzwi i całując, wyszeptała:
— Bądź ostrożny...
Nie zamykała drzwi wejściowych, póki nie znalazł się na parterze. Maigret wolał ominąć ulicę Chemin-Vert, gdzie pośliznął się i upadł tak niedawno; wolał nadłożyć trochę drogi bulwarem Richard-Lenoir aż do bulwaru Voltaire, gdzie mieszkali Pardonowie.
Szedł wolno, nie słysząc innych kroków poza własnymi. Nie było widać żadnych taksówek ani innych aut. Paryż zdawał się opustoszały, jakby ścięty lodem, co on sam widział może dwa czy trzy razy w życiu.
Bulwarem Voltaire przejeżdżała jednak wolno, z dławiącym się silnikiem, półciężarówka, która skręciła z Place de la Republique, i poruszało się tam kilka czarnych sylwetek — ludzie, którzy zrzucali pełnymi szuflami sól na drogę.
U Pardonów widać było z ulicy światło w dwóch oknach, jedyne oświetlone okna w rzędzie budynków. Maigret zauważył czyjąś sylwetkę na tle zasłon, a gdy dotarł do drzwi domu, te otworzyły się, nim nacisnął dzwonek.
— Raz jeszcze przepraszam, Maigret...
Doktor Pardon był w tej samej granatowej marynarce co przy kolacji.
— Jestem w tak złożonej sytuacji, że naprawdę nie wiem, co robić...
W windzie komisarz wyraźnie widział jego zmęczoną twarz.
— Nie kładł się pan jeszcze?
Na co doktor odparł, skrępowany:
— Kiedy się pożegnaliśmy, nie byłem jakoś śpiący i wziąłem się za porządkowanie moich kartotek...
Co oznaczało, że mimo nawału zajęć nie chciał przełożyć zwyczajowej kolacji na inny wieczór.
A tak się złożyło, że Maigretowie zostali dłużej niż zwykle. Rozmowa toczyła się w zasadzie wokół planów wakacyjnych, Pardon nadmienił, że jego pacjenci wracają nieraz po urlopach bardziej zmęczeni, zwłaszcza ci z wojaży grupowych.
Po wejściu minęli teraz poczekalnię, oświetloną jedną małą lampką, i poszli nie do salonu, ale prosto do gabinetu Pardona.
Jego żona pojawiła się, wnosząc na małej tacy dwie filiżanki, dzbanek z kawą i cukiernicę.
— Proszę wybaczyć, że w takim stroju... Nie chciało mi się ubierać... I tak zaraz uciekam, bo to mąż chciał z panem porozmawiać...
Miała na sobie jasnoniebieski szlafrok, pod nim nocną koszulę, a na bosych stopach pantofle.
— On nie chciał pana trudzić... To ja nalegałam, a jeśli niesłusznie, proszę mi wybaczyć...
Nalała kawy do obu filiżanek i wycofała się do drzwi.
— Nie zasnę, dopóki nie skończycie, proszę więc nie krępować się, gdybyście coś chcieli... Pan nie jest głodny, Maigret?
— Nie można być głodnym po takiej kolacji...
— A ty?
— Też dziękuję...
Drzwi do małego gabinetu lekarskiego, gdzie doktor zwykle badał pacjentów, były otwarte. Na środku stał wysoki rozstawiony stół, z którego zwisało poplamione krwią prześcieradło. Maigret zauważył też spore plamy krwi na zielonym linoleum.
— Niech pan siada... Napijmy się kawy.
Wskazał na stos papierów i kart rejestracyjnych na jego biurku.
— Widzi pan... Ludzie nie zdają sobie sprawy, że oprócz konsultacji i wizyt na mieście, mamy jeszcze mnóstwo biurokratycznej roboty. A że często wzywają nas w wypadkach nagłych, odkładamy to na później, aż któregoś pięknego dnia jesteśmy tym przywaleni... I postanowiłem poświęcić wreszcie dwie, a może i trzy godziny na załatwienie tego...
Pardon zaczynał wizyty na mieście od ósmej rano, od dziesiątej przyjmował chorych u siebie. Dzielnica Picpus nie należy do tych najbogatszych. To dzielnica skromnych ludzi i w poczekalni nierzadko zbierało się do piętnastu pacjentów w jednym czasie. Na palcach dało się policzyć te wspólne kolacje co miesiąc, których nie przerwało wezwanie Pardona do chorego na godzinę albo i dłużej.
— Zabrałem się za te papiery... Żona już spała. Nie dochodziły mnie żadne hałasy, nim rozległ się dzwonek przy drzwiach, na który aż podskoczyłem... Poszedłem otworzyć i przed drzwiami ujrzałem parę, która wywarła na mnie jakieś dziwne wrażenie...
— Dlaczego?
— Przede wszystkim dlatego, że ich nie znałem, ani mężczyzny, ani kobiety, a zwykle gdy zjawia się ktoś w nocy, to jest to mój stały pacjent, przeważnie z tych, którzy nie mają telefonu.
— Rozumiem.
— Po drugie, ci dwoje raczej nie mieszkali w dzielnicy. Kobieta miała na sobie płaszcz futrzany z wydry morskiej i taką czapkę. Pamiętałem, że parę dni temu żona, przeglądając żurnal, powiedziała mi: „Gdybyś chciał mi kupić futro, to nie żadne norki, tylko z wydry, tej morskiej. Norki stały się już pospolite, a ta wydra...” Nie kojarzę już reszty, ale w chwili gdy otworzyłem drzwi i ujrzałem tych dwoje, przypomniało mi się tamto. On też był ubrany inaczej niż zwykle widać to na bulwarze Voltaire. I on spytał mnie, z lekkim akcentem cudzoziemca: „Doktor Pardon?”.
„Tak, to ja”.
„Ta pani jest ranna, zechce ją pan zbadać...”
„A kto panu dał mój adres?”
„Jakaś starsza kobieta przechodząca bulwarem Voltaire... Chyba pańska pacjentka...”
Podeszli oboje do mojego gabinetu. Kobieta, bardzo blada, bliska omdlenia, patrzyła na mnie wielkimi oczyma, bez szczególnego wyrazu, i stała z rękoma skrzyżowanymi na piersi.
„Sądzę, że trzeba się pospieszyć, doktorze” — mówił tamten, ściągając rękawiczki.
„A co to jest za rana?”
Zwrócił się do tej kobiety — jasnej blondynki, trochę przed trzydziestką: „Niech pani zdejmie płaszcz...”
Bez słowa zrzuciła futro, pod nim miała suknię w kolorze słomy, a na plecach, aż do pasa, widniała plama krwi... Widzi pan, na dywanie obok biurka, tę ciemną plamę — gdzie ona stanęła, chwiejąc się na nogach.
Poprosiłem ją do pokoiku zabiegowego i nakazałem jej zdjąć suknię, proponując, że pomogę. Wciąż bez jednego słowa pokręciła głową i rozebrała się sama.
Ten mężczyzna nie wszedł za nami, ale drzwi zostawiłem otwarte i mówił do mnie, a tak właściwie odpowiadał na pytania. Ja włożyłem biały fartuch. Umyłem ręce. Kobieta położyła się na brzuchu i tak leżała, bez poruszania się, bez jednego jęku...
— Która to była godzina? — spytał Maigret, zapalając pierwszą fajkę od momentu, gdy zbudził go telefon.
— Spojrzałem na zegarek, kiedy to zabrzęczał dzwonek przy drzwiach. Było dziesięć po pierwszej. A wszystko to odbyło się bardzo szybko, dużo szybciej, niż panu opowiadam tę historię...
Tak właściwie to w czasie, gdy przemywałem rany i tamowałem upływ krwi, zrozumiałem, co się wydarzyło. Na pierwszy rzut oka ta rana nie była zbyt głęboka. Była na plecach po prawej stronie, długa na jakieś osiem centymetrów, ciągle jeszcze krwawiła.
Zajęty nią, wypytywałem też mężczyznę, nie widząc go, kiedy czekał w moim gabinecie.
„Niech pan opowie, jak to się stało...”
„Szedłem chodnikiem na bulwarze Voltaire, jakieś sto metrów stąd, a ta pani szła parę kroków przede mną...”
„Nie powie mi pan chyba, że się pośliznęła?”
„Nie... Dziwiło mnie nawet, że widzę taką elegancką osobę na ulicy samą o tej porze, i zwolniłem wręcz kroku, by nie odniosła wrażenia, że chcę ją zaczepić... I nagle usłyszałem silnik samochodu...”
Pardon zrobił przerwę, by wypić kawę i zaraz nalać sobie drugą filiżankę.
— Napije się pan?
— Z przyjemnością.
Maigret ciągle jeszcze był senny, szczypały go powieki, czuł, że chyba się przeziębił. Dziesięciu inspektorów u niego chorowało na grypę, co musiało się odbić na jego pracy w najbliższych dniach.
— Powtarzam panu tę rozmowę jak najdokładniej, ale nie ręczę za każde słowo... Przy badaniu wyszło, że między trzecim a czwartym żebrem ta rana była głęboka, a kiedy dezynfekowałem jej okolice, coś wypadło na podłogę, ale całą uwagę skupiłem nie na tym...
— Jakiś pocisk?
— Już mówię. Mężczyzna z pokoju obok właśnie tłumaczył:
„Gdy samochód znalazł się blisko tej pani, zwolnił jeszcze bardziej, choć dotąd nie jechał szybko. Zobaczyłem, że z drzwi wysuwa się ramię...”
Maigret wtrącił:
— Których drzwi: z przodu czy z tyłu?
— Nie mówił, a mnie nie przyszło do głowy pytać. Niech pan nie zapomina, że zajęty byłem poważnym zabiegiem chirurgicznym. Zdarzają mi się takie czasem, w nagłych przypadkach, ale to nie moja specjalność, i też cała ta sprawa wydała mi się dziwna... A już najbardziej dziwiło mnie kompletne milczenie tej pacjentki... To mężczyzna mówił dalej:
„Usłyszałem huk, zobaczyłem, że ta pani się zachwiała, próbuje oprzeć się o mur budynku, kolana się pod nią uginają i powoli zapada się w śnieg... A samochód już odjechał i skręcał w prawo, ale nazwy tej ulicy nie znam... Pospieszyłem do niej... Widziałem, że żyje i nawet sama podniosła się na nogi, bez mojej pomocy. Spytałem, czy jest ranna, na co potaknęła głową...”
„I nic nie mówiła do pana?”
„Nic... Ja nie wiedziałem, co robić... Rozglądałem się dokoła, szukając pomocy... Tylko jakaś starsza pani przechodziła tam i ją zapytałem, czy gdzieś tutaj nie ma lekarza. Wskazała mi ten dom i podała pana nazwisko...”
Doktor Pardon umilkł i spojrzał na Maigreta z miną dziecka, które coś nabroiło.
To komisarz go zapytał:
— Czemu ten ktoś nie pomyślał, by ją zawieźć do szpitala?
— Też to zauważyłem i dodałem, że do szpitala Saint-Antoine było tak blisko. Mruknął tylko: „Nie wiedziałem”.
— I nie wiedział też, że ma komisariat dzielnicowy jakieś sto metrów dalej?
— Widocznie nie... Sam byłem w kłopocie. Nie miałem prawa udzielać pomocy lekarskiej rannemu, jeśli policja nie została powiadomiona o takim wypadku. Ale z drugiej strony zabrałem się już za to... Oznajmiłem mu:
„Udzielę tu tylko pierwszej pomocy i jak tylko skończę, wezwę karetkę”.
Założyłem jej prowizoryczny opatrunek.
„Niech pani nie wkłada z powrotem tych zakrwawionych ubrań, dam pani jakiś szlafrok...”
Pokręciła tylko głową i niedługo potem już miała założoną bieliznę i suknię, i dołączyła do mężczyzny, który czekał w moim gabinecie. Rzuciłem do obojga: „Siadajcie proszę... Ja zaraz wrócę...”
Chciałem zdjąć gumowe rękawiczki i poplamiony fartuch, pozamykać butelki, których używałem. I mówiłem przy tym do tamtych dwojga: „Muszę zapisać państwa nazwiska i adresy... Jeśli wolicie klinikę prywatną niż szpital, proszę mówić, zrobię, co się da...”
Maigret jakby wszystko zrozumiał:
— Na ile czasu zostawił ich pan tam samych?
— Trudno policzyć... Pamiętałem, żeby podnieść ten pocisk, który wypadł na podłogę w czasie zabiegu, i wrzuciłem go do kosza razem z zakrwawioną watą i gazą... Dwie czy trzy minuty najwyżej... Jak już pan wie, od drzwi sam widziałem, że w gabinecie jest pusto... Wybiegłem do przedpokoju, i zaraz na korytarz. Nie słyszałem ani windy, ani kroków na schodach — wróciłem do gabinetu i wyjrzałem przez okno, ale tak nie dało się zobaczyć chodnika przy domu... Potem usłyszałem wyraźny odgłos ruszającego auta. Po hałasie, jaki wydawał silnik, mógł to być sportowy model... W czasie gdy miałem otwarte okno, bulwar Voltaire był opustoszały i tylko od strony placu de la Republique nadjeżdżała półciężarówka z solą, a w drugą stronę szedł jakiś samotny przechodzień...
*
Oprócz najbliższych współpracowników — Lucasa, Janviera, Torrence’a i od niedawna młodego Lapointe’a — których Maigret naprawdę lubił, komisarz miał tylko jednego przyjaciela w osobie doktora Pardona.
Byli prawie rówieśnikami, a ich praca także była podobna — zajmowali się chorobami, jeden ludzkimi, drugi społecznymi, i robili to równie skrupulatnie.
Spotykali się raz w miesiącu na kolacji — w domu przy bulwarze Richard-Lenoir albo też przy bulwarze Voltaire’a — spędzając godziny na rozmowach, w nieświadomości, jak czas im szybko płynie, a to, czego doświadczali, w wielu wypadkach okazywało się wręcz identyczne.
I czy to z szacunku do siebie nawzajem nie mieli odwagi mówić sobie po imieniu? Tej nocy jednak, w ciszy i spokoju gabinetu lekarskiego, nie czuli się tak odprężeni, jak przed paroma godzinami — może przez przypadek, że właśnie obaj pierwszy raz stanęli twarzą w twarz na płaszczyźnie zawodowej.
Doktor, zażenowany, mówił szybciej niż zwykle, jakby spieszył się dowieść, że działał w dobrej wierze — jak na przesłuchaniu przed komisją dyscyplinarną lekarzy. Maigret ze swej strony powstrzymywał się od rzucania zbyt wielu pytań, ograniczając się, po krótkim wahaniu, jedynie do tych, które uważał za niezbędne.
— Mówił pan, Pardon, że od samego początku pan wiedział, że tych dwoje nie mieszka w dzielnicy.
Doktor próbował się wytłumaczyć:
— Moi pacjenci w większości to sklepikarze, rzemieślnicy, zwykli ludzie. Nie należę do lekarskiej elity, nie jestem żadnym specjalistą, tylko takim, co ze swoją torbą lekarską wspina się na piąte, szóste piętro w domach bez windy. Są też przy naszym bulwarze kamienice bogaczy, ale nigdy nie spotkałem tam osób podobnych do tej pary pacjentów sprzed godziny... Chociaż kobieta nie odezwała się słowem, jestem niemal pewien, że to cudzoziemka... Typ nordycki, cera mleczna, włosy jasnoblond, rzadko widuje się takie u Paryżanek, jeśli nie są farbowane, a te były jak nic naturalne... Sądząc z biustu, powiem, że miała co najmniej jedno dziecko i karmiła je sama...
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.