Maja Orety i skarb Szkocji - ebook
Maja Orety i skarb Szkocji - ebook
Maja Orety to wesoła i ciekawa świata dziewczynka, która uwielbia tajemnice. Dzięki nim zamienia się w sprytną detektywkę!
W drugiej części jej przygód razem z przyjaciółką Weroniką prowadzą śledztwo, które kieruje je na trop skarbu templariuszy, przenosi do średniowiecznej Szkocji i stawia oko w oko z najpotężniejszym czarnoksiężnikiem wszech czasów. Przy okazji doświadczają na własnej skórze, jak wyglądało życie ich rówieśników przed siedmiuset laty i… nie mogą się doczekać, by jednak wrócić do XXI wieku.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-875-5 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jak to nie wiecie, co to jest fort? – wybałuszyłam oczy, bo nie mieściło mi się to w głowie.
– Normalnie, nie wiemy – wydął usta Damianek i wsadził ręce do kieszeni.
Po raz kolejny dawał mi do zrozumienia, jak bardzo się nudzi i że wolałby w tym momencie być wszędzie, choćby i w poczekalni u dentysty, byleby tylko ze swoim ukochanym tabletem.
– W psedskolu mamy zajencia z angielskiego, z jogi, z psyządzania susi i z obsługi komputera. Nic o fortach – potwierdziła siostra Damianka, młodsza od niego o rok Lara. Nigdy nie odzywała się pierwsza, za to bardzo lubiła powtarzać słowa brata.
Spojrzałam z popłochem na babcię krzątającą się po kuchni. Skinęła smętnie głową, co znaczyło, że całkowicie się ze mną zgadza. Świat zmienia się z zawrotną prędkością, a różnice międzypokoleniowe uwidaczniają się dzisiaj już nie tylko między rodzicami a dziećmi, ale i samymi dziećmi. W moich przedszkolnych czasach też uczyliśmy się prostych rymowanek po angielsku, ale poza tym zajmowaliśmy się głównie grami i zabawkami, które wypełniały regały w naszej sali. Pani Malinka, wychowawczyni, sama brała udział w budowie naszych fortów. Używaliśmy do tego kocyków pożyczanych od maluchów, które miały w rozkładzie dnia leżakowanie.
– Szkoda bąbli. A podobno ich rodzice płacą za to przedszkole tyle, ile wynosi pensja niejednego dorosłego! – zauważyła pod nosem babcia, zdejmując z palnika gwiżdżący czajnik.
Damianek i Lara byli dziećmi szefa mojego taty i zostali u nas na wieczór, podczas gdy nasi rodzice wybyli na kolację do restauracji. Nie paliłyśmy się z babcią do roli opiekunek, a już szczególnie opiekunek tej dwójki rozpuszczonych przedszkolaków, ale wymagała tego sytuacja. Sytuacja, jak określił to tata, podbramkowa.
– Wszystkie trzy, wyobraźcie sobie, wszystkie trzy panie, które przychodzą do nich pilnować tej dwójki, nagle się rozchorowały! Akurat w piątkowy wieczór! – wyjaśniał tata, gdy zakończył rozmowę telefoniczną ze swoim szefem. – Nie możemy odwołać ani przesunąć tej kolacji, bo spotykamy się z nowym, ale najbogatszym klientem. Gość jest z Paryża i bawi w naszym mieście tylko przejazdem. Od tego spotkania może zależeć los kilku wielkich zamówień i kto wie, może całej firmy!
Tata miał poważną minę. Wszyscy wiedzieli, że w jego firmie było ostatnio dużo zwolnień, a dyrektorzy zastanawiali się, czy nie zamknąć filii działającej w naszym mieście. Pogładził mnie po głowie i powiedział:
– Posiedzą tutaj te trzy godziny, dziury w niebie nie będzie, co Majka?
Mama przewróciła oczami i westchnęła. Nie pałała przesadną sympatią do żony szefa taty i już samo to, że zgodziła się na tę kolację, i to w przeddzień swojej premiery w teatrze, było dla niej ogromnym poświęceniem.
– Z niektórymi ludźmi po prostu nie ma o czym rozmawiać. Interesują ich wyłącznie pieniądze i to, co można za nie kupić. Gdyby nie fakt, że twój szef, w przeciwieństwie do swojej żony, jest całkiem miłą osobą oraz że lubię również ciebie, poszedłbyś walczyć o te kontrakty sam! – pogroziła tacie palcem. – Mam tylko nadzieję, że te dzieci są bardziej podobne do ojca niż matki i faktycznie nie będzie z nimi wielkiego kłopotu.
Mama miała rację. Wielkiego kłopotu nie było. Kłopot był monstrualny. Damianek i Lara okazali się przybyszami z innej planety.
Pierwszy atak histerii nastąpił już przy kolacji, gdy babcia powiedziała, że klopsy w sosie pomidorowym to jedyna potrawa w karcie dań i że nikt nie będzie biegał do sklepu po czipsy tylko dlatego, że nasi mali goście jadają je wraz z każdym posiłkiem we własnym domu.
Druga runda wrzasku przyszła, gdy nie pozwoliła im przenieść się z talerzami przed telewizor. Trzecia – gdy dowiedzieli się, że nie będą mogli oglądać Minimaxa. Bunt numer cztery połączony z rzucaniem się po podłodze i waleniem w nią pięściami oraz piętami był odpowiedzią na odmowę wykonania telefonu do ich rodziców, by zjawili się swym pociechom z odsieczą lub choćby dowieźli tablety. Piąty wreszcie – gdy po przeglądzie moich gier i zabawek uznali, że mieszkam w najnudniejszym domu na świecie, mam najbrzydsze rzeczy i jeżeli ktoś ich zaraz stąd nie zabierze, umrą z nudów i dopiero wszystkim będzie szkoda.
Szkoda? No nie wiem.
Kończyła mi się cierpliwość, co gorsza jednak zaczynała się ona kończyć również mojej babci. Do tego dopuścić nie mogłam. Moja babcia, Antonina Orety, urodzona optymistka i propagatorka poglądu, iż nie ma rzeczy niemożliwych, najwyżej czasami trzeba zacząć wszystko od nowa, posiadała cierpliwość rozmiarów wszechświata. Jeśli z jakichś przyczyn ta jej cierpliwość wyczerpywała się, łapał ją ból głowy i zazwyczaj nie była to chwilowa słabość, a zwalająca z nóg migrena.
Kątem oka zauważyłam, że babcia szuka w torebce proszku przeciwbólowego. A więc jednak.
Ścisnęłam pod pachą wierzgającego Damianka i choć czułam, że zaczyna mnie gryźć w ramię, drugą ręką dzielnie zaesemesowałam do Weroniki, mojej przyjaciółki.
Jak zabawić bez elektroniki dwa egzemplarze przedszkolaków, typ histeryków kanapowo-tabletowych?
Odpisała natychmiast:
Skąd ich wytrzasnęłaś? Też masz w rodzinie czy z kosmosu?
Zdecydowanie z kosmosu!
Nie wiem, moi interesują się wszystkim aż za bardzo. Może fort? Wszystkie dzieciaki to lubią! 3maj się!
Dzięx!!! Jesteś najlepsza!!!COŚ, CZEGO BYĆ NIE POWINNO
Jak Damianek i Lara zareagowali na hasło „fort”, już wiecie. Na ich pucołowatych twarzyczkach wciąż nie rysowało się nic prócz żądzy popełnienia mordu, ale… Po raz pierwszy od początku tego upiornego wieczoru nie zareagowali wrzaskiem.
Babcia zalała wrzątkiem melisę, połknęła tabletkę i przesłała mi spojrzenie pełne wdzięczności.
– Fort to inaczej zamek. Musieliście słyszeć o zamkach? – założyłam z przodu ręce dla dodania sobie powagi i popatrzyłam na nich spod zmarszczonych brwi. – Rycerze, zbroje, księżniczki, turnieje, smoki… – zaczęłam wyliczankę.
Na słowo „smoki” w końcu coś w nich się obudziło.
– Tak jak w Aszganie, pogromcy smoków? – zapytał Damianek.
– Aha! To jakaś książka, którą czytaliście z mamą? – ucieszyłam się.
Pokręcili głowami.
– W takim razie… gra komputerowa? – zgadłam.
– Tak! I mam ją w tablecie – łaskawie objaśnił Damianek, ale jego usta znów zaczęły wyginać się w znajomą podkówkę.
Tylko nie to! – westchnęłam w duchu, a na głos zawołałam z entuzjazmem:
– Fantastycznie! Smoków wam nie obiecuję, ale co do reszty – zobaczymy!
Nie zwlekając, bo kto wie, ile miałam czasu, nim znów się rozbeczą, rozdzieliłam zadania.
Ja poszłam na strych po stare koce i inne potrzebne materiały, a przedszkolaki miały poznosić do salonu krzesła.
Czy mówiłam wam już, że w naszym starym domu, wybudowanym jeszcze przez moich prapradziadków, artystów wędrownych, salon ma wielkość stadionu piłkarskiego? No, może niezupełnie, ale wierzcie mi, jest tak przestronny, że urządzano w nim kiedyś wystawy malarskie, a nawet wykłady uniwersyteckie! Gdy byłam mała, to tutaj nauczyłam się jeździć na rowerze, zaś moi rodzice co roku organizują tu przyjęcia sylwestrowe na kilkadziesiąt osób. Z tańcami!
Nie myślcie, że się przechwalam, ale forty w moim salonie też wychodzą najlepsze na świecie. Mając do zagospodarowania niemal tyle przestrzeni, co w prawdziwym zamku, udaje się w nich zrobić mnóstwo komnat i korytarzy, a nawet tajemnych przejść.
Zdigitalizowane rodzeństwo o dziwo całkowicie wciągnęło się w prace, a nawet słuchało moich pouczeń i wskazówek. Po półgodzinie budowa była zakończona. W roli króla i królowej wystąpili moi podopieczni, ja zadowoliłam się rolą marszałka dworu. Rycerzami i dworzanami była kolekcja moich pluszaków, które porozsadzaliśmy w różnych częściach zamku. Niektóre Lara poprzebierała nawet w ubranka dla lalek.
Babcia skorzystała z okazji, że tak wybornie się bawimy, i poszła na górę zażyć ziołowej kąpieli. Taka kąpiel czasami poprawia jej samopoczucie.
– A gdzie jest twój brat? – zwróciłam się w pewnym momencie do Lary, bo zdałam sobie sprawę, że już od dłuższego czasu nie słyszę głosu Damianka. Odkąd miłośnik tableta zapałał wielką miłością do mojego pluszowego konika, jeździł na nim po forcie, wydając charakterystyczny odgłos rżenia.
– Poset do twojego pokoju, zeby włoncyć komputer – zeznała posłusznie Lara.
– Jak to poszedł? Nie pytał mnie o zgodę! – zdenerwowałam się.
Lara wzruszyła ramionami i wróciła do wałkowania plasteliny, bo właśnie zajmowała się produkcją jedzenia na zbliżający się bal.
Wyczołgałam się z fortu i popędziłam po schodach. A to spryciarz! Uśpił moją czujność, żeby mimo wszystko dopiąć swego! Jeżeli się okaże, że coś zniszczył, nie ręczę za siebie. W końcu mu wygarnę, co o nim myślę! I nie będzie mnie obchodziło, czy sprawię mu przykrość!
Damianek rzeczywiście siedział przed komputerem, ale zdawało się, że prócz tego, iż spoczął na moim obrotowym krześle, nie wykonał żadnego innego ruchu. Jego ciało było sztywne jak u manekina, tylko głowa kiwała się nieznacznie na boki. Wodził oczami po ekranie, po którym skakały jakieś potwory i cyborgi!
– Co to jest? – zatrzęsłam się ze złości i puknęłam oskarżycielsko palcem w ekran. – Skąd to wytrzasnąłeś?
Damianek drgnął, rejestrując moją obecność. Podniósł na mnie wielkie oczy przepełnione bezbrzeżnym podziwem.
– Nie wiem – przyznał się. – Jak włączyłem twój komputer, pojawiła się taka ikonka gry, wielka na cały ekran, to ja ją kliknąłem i… – przerwał, bo zabrakło mu tchu. – I to jest najbardziej fantastyczna gra na świecie, bo z niej wyszedł prawdziwy kot!
– Zgłupiałeś? Jaki kot? U nas w domu nie ma kotów, bo mój tata ma uczulenie na kocią sierść.
Damianek zdążył już wrócić do normalnego stanu. Miejsce podziwu na jego twarzy zajęły pogarda wymieszana z litością.
– Przecież ci tłumaczę, że wyszedł z komputera. A potem wszedł. A potem jeszcze raz wyszedł i wrócił z torbą ziemniaków! – Damianek zachichotał. Zastanowił się chwilę i dodał: – A możesz mi sprzedać ten komputer? Z mojego nie wychodzą żadne zwierzęta. Mamusia ci zapłaci, ile chcesz!
– Nie wszystko na tym świecie jest na sprzedaż! – syknęłam. – A w ogóle to zabieraj się stąd, zanim moja cierpliwość się skończy!
To mu się oczywiście nie spodobało i uderzył w płacz, ale już mnie to nie obchodziło. Czułam, że wywiązałam się z roli opiekunki najlepiej, jak umiałam. Poza tym rodzice Damianka i tak powinni wrócić do domu lada chwila.
Zniosłam Damianka na dół. Sytuacja w salonie też niestety zmieniła się diametralnie. Z wnętrza fortu dochodził ryk Lary. Zgrzytnęłam zębami, wcisnęłam Damiankowi do ręki konika i z powrotem wczołgałam się pod koce. Lara rzuciła mi się w objęcia, jakby mnie nie widziała sto lat.
– Jes koryta… ze schoda… Strasny! Strasny! Jes tam ciem… i zim…! – jęczała trwożliwie, połykając głoski.
Opowiada, jakby zbłądziła do jakichś lochów! – pomyślałam. Ludzie, ratujcie! Braciszek widzi żywe koty wyłażące z komputera, a siostrzyczka prawdziwe lochy! Może dzieciom nienawykłym do tradycyjnych zabaw należy je dawkować z większą rozwagą, bo w przeciwnym razie nie wytrzymują nadmiaru wrażeń?
– Gdzie ten korytarz? – zapytałam jednak, żeby nie było, że nie biorę jej opowieści na serio.
– Tam! – wycelowała palcem w kierunku rysujących się nie dalej niż metr od nas nóg krzesła. Zwisający z jego oparcia koc tworzył tylną ścianę fortu.
Wyjęłam z jej rąk latarkę i poświeciłam na koc. Latarka sama wypadła mi z ręki i potoczyła się po podłodze. To niemożliwe! – próbowałam opanować nagły łomot serca. Wydało mi się, że przez sekundę i ja zobaczyłam przed sobą kamienny korytarz ze schodami prowadzącymi w dół, a na nich koniuszek rudego ogona.