Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Majaki Zachodu. Sny klasy średniej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Majaki Zachodu. Sny klasy średniej - ebook

Zbiór 32 opowiadań odzierających współczesnego człowieka z jego wielu masek: codziennej, przyszłej, tragicznej, baśniowej i innych. Większość zawartych w książce historii została napisana z myślą stworzenia nowego podejścia literatury pięknej do człowieka żyjącego w dzisiejszym zabieganym świecie, polegającego na podaniu czytelnikowi ambitnej treści w formie, którą mógłby przyswoić w tramwaju czy pomiędzy obowiązkami. To wyjście treści do czytelnika. Historia szuka tu człowieka, a nie na odwrót.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8324-417-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ślady po czekoladzie

Wiele lat nic nie wiedział, bo nigdy się nie uczył. Tam, gdzie się urodził, nie było żadnej szkoły. W Demokratycznej Republice Konga, w wiosce na skraju lasu równikowego, który kurczył się wprost proporcjonalnie do rozrostu eksportu drzewa do krajów rozwiniętych, przyczyniającego się do degradacji biosfery. To miejsce nie miało swojej geograficznej nazwy, bo było zbyt małe i zbyt nieważne, choć jeździły przy nim ogromne buldożery. Zresztą, nawet jeśli w jego wiosce z domkami polepionymi z wypalonej, burej cegły i bosymi dziećmi byłaby misyjna, raczej chrześcijańska placówka edukacyjna, i tak nie zdążyłby rozpocząć w niej nauki. Rodzice sprzedali go za trzysta dolarów handlarzom ludźmi, którzy zabrali go do Wybrzeża Kości Słoniowej do pracy przy zbiorach kakao przed ukończeniem szóstego roku życia. Wciąż pamięta ich imiona i twarze. I rodziców i tych handlarzy. Tych drugich wspominał później, jako kogoś, kto wykonuje swoją pracę. Nie byli okrutni. Tych pierwszych nie umiał wspominać.

Był upalny dzień, kiedy wsadzili go na przyczepkę zielonej, wojskowej wersji terenowej Toyoty Land Cruiser razem z kilkoma innymi chłopcami i zabrali z domu. Wrócił tam potem jeszcze tylko raz, ale nic nie znalazł. Ani rodziców, ani domu, ani nawet własnego echa. Właściwie nie wiedział, dlaczego tam wtedy wrócił. Podskórne przeczucie podpowiadało mu, że chce odnaleźć ojca i matkę, by powiedzieć im, jak bardzo ich nienawidzi za to, co mu zrobili. Ale wiedział już wtedy, że przestał ich nienawidzić dawno temu, kiedy zaczął wreszcie wiedzieć rzeczy — przez co jego nienawiść zmieniła się w litość. Nad ich ubóstwem i głupotą. Wiedział zresztą także, że nie zrozumieliby niczego, co próbowałby im wytłumaczyć, bo nie myśleli zachodnimi myślami, których on nauczył się w Europie i Ameryce, a może nawet w ogóle by go nie poznali. Mieli dziesięcioro dzieci. Pewnie większość z nich nie żyje.

Kiedy wiele lat po tym upalnym dniu, w którym powietrze rozrzedzało i rozmywało się przed oczami z gorąca, przedstawiciele ONZ pytali go, czy umiałby na swoim przykładzie powiedzieć, kiedy dziecko orientuje się, że jest niewolnikiem, powiedział im, że wiedział już w tej Toyocie, ale poczuł dopiero, kiedy nie pozwolili mu odejść od pracy, żeby się wysikać i zeszczał się w spodnie, za co go schłostali bambusowymi kijami. Dodał jednak, że najgorzej w życiu poczuł się w dniu swoich osiemnastych urodzin, kiedy według prawa przestał być dzieckiem, bo tego dnia organizacje pomocowe wykluczyły go z grona osób, którym należy pomóc w szczególności — nieletnim. Stracił więc swoją rangę najbardziej potrzebującego i swoją wiarę, że być może jest na przedzie kolejki po ratunek.

Siedział w tym pokoju jak na przesłuchaniu. Nie było tam żadnych mebli, tylko stolik i krzesła na środku. Wiatrak chodził pod sufitem. Białe ściany dzieliło w połowie poziome pasmo błękitu. Nie widział w tym jednak nic z przesłuchania, bo nie wiedział, jak wyglądają przesłuchania. Ludzie, którym odpowiadał na pytania byli dla niego zresztą bardzo mili, zapięci w swoje koszule i marynarki. Mężczyzna i kobieta. Po wielu latach, kiedy cała jego historia już dawno się zakończyła, miał wspominać przeżycia z tego pokoju jako najważniejszą chwilę swojego życia. Przepłynął przez Morze Śródziemne zamknięty w schowku na pościel pod koją, na której spał jego wybawiciel, żeby dostać się do tego pokoju w tymczasowym greckim oddziale ONZ i wkroczyć do nowego, zupełnie odmiennego świata, gdzie nazywano go osobą. Wspominał ten dzień z wielkim rozrzewnieniem. Z perspektywy trzeciej osoby. Patrząc na siebie zza weneckiego lustra, które tkwiło w jednej ze ścian klitki widział kogoś, kto staje się człowiekiem. Nie mógł uwierzyć, że wystarczyło do tego przepłynąć morze w niewygodnych warunkach.

Na plantacji uczył się o świecie od tamtejszych dorosłych, współwięźniów i strażników, ale nie umiał go sobie wyobrazić. Opowiadano mu o mistrzostwach w piłce nożnej, królowej Elżbiecie, kangurach, a nawet o Holokauście. Znał jednak tylko znój. Byli tam sami mężczyźni. Większość takich jak on, którzy dorośli już w obozie, ale także kilku z zewnątrz. Pamiętał, że gdy dorastał i zaczynała budzić się jego seksualność, nie miał pojęcia, co się z nim dzieje, bo od ośmiu lat nie widział kobiety. Podpowiadała mu tu tylko odwieczna, pierwotna, biologiczna intuicja zwierzęcia. Współwięźniowie próbowali tłumaczyć mu życie seksualne w brutalnych żartach, ale nie wiedział, o co im chodzi. Pokazali mu wtedy, jak gwałcą słabszych więźniów, żeby się wyżyć i przeraził się tak bardzo, że zakazał sobie czuć żądzę, ale nigdy mu się to nie udało, bo to niemożliwe. Inni mu mówili, że pomiędzy mężczyznami też może być miłość. Prawdę o seksie poznał dopiero w wieku trzydziestu lat, w słynnych amsterdamskich burdelach, których otyłe pracownice znalazły dla niego więcej czułości niż cały kontynent afrykański. Chociaż on by tak nie powiedział. Twardo przekonywałby, że pomiędzy nim a paroma chłopcami na plantacji była więź braterstwa. I że czasem razem płakali. A czasem razem się dotykali.

Nie nazywano ich niewolnikami, bo zarabiali dolara dziennie. Połowa szła dla właściciela upraw. Teoretycznie mógł odejść z osiągnięciem pełnoletniości. Naprawdę tonął w długach wobec administracji plantacji. Codziennie wkładał swoje pięćdziesiąt centów w brudną rękę mężczyzny, który poganiał go w pracy, za to, że ten pilnował, żeby on nie uciekł. Innym nie miał co dawać, choć wszystko kosztowało. Im dłużej pracował, tym więcej był dłużny. Dwadzieścia dwa lata spędził, wymachując maczetą w sadach kakaowych, zbierając żółte owoce, z których nasion koncerny produkujące słodycze robiły czekoladę. Kiedy zjadł później taką czekoladę w Europie, w niczym nie przypominała prawdziwego kakao, co wprawiło go w osłupienie, bo zdał sobie sprawę, że przez całe życie nienawidził nie ten smak, który powinien. Najbardziej go jednak bolało, że ten batonik mu smakował.

On zbierał nasiona kakaowca dla największych graczy rynku słodyczy. Tak mu przynajmniej powiedzieli, ale nie ma i nie było na to żadnych dowodów. Możliwe nawet, że same te firmy o tym nie wiedziały, bo — jak poinformowano go w tamtej placówce ONZ, do której dotarł w dwa miesiące po ucieczce z plantacji — kontrolują one tylko około połowy źródeł, z których pozyskują kakao. Urzędnik powiedział mu także, że nie kontrolują ich prawdopodobnie po to, by unikać odpowiedzialności za pozyskiwanie tańszego kakao z plantacji wykorzystujących niewolniczą pracę ludzi — w tym dzieci takich jak on. Mimo że mówił mężczyzna, on patrzył na kobietę. Później miał się dowiedzieć, że pochodzi z Finlandii. Miała zimną twarz i białą cerę, na którą spadały jasne włosy. Nie czuła się w życiu nazbyt atrakcyjna i nie na tym jej zależało, ale w tamtej chwili, choć ona nie mogła o tym wiedzieć, on prawie tracił dla niej zmysły, bo była pierwszą kobietą, do której się zbliżył, odkąd tulił się jeszcze do matki i sióstr jako mały chłopiec. Potem miał mawiać sam do siebie, że to ona uczyniła go człowiekiem, ale to nie do końca prawda. Mówił to przez uniesienie, które pamiętał, że wtedy czuł, a które nigdy potem już go tak nie porwało. Zresztą komukolwiek powiedziałby o tym głośno, usłyszałby w odpowiedzi — przecież zawsze byłeś człowiekiem, tylko długo o tym nie wiedziałeś, bo nic nie wiedziałeś.

Z taką informacją poleciał do Stanów Zjednoczonych. ONZ kupiło mu bilet i wizę, bo poprosił, choć namawiano go, żeby został. Namawiał on. Może by został, gdyby namawiała ona. Tam wszedł do siedziby New York Timesa, bo to była największa gazeta, o jakiej kiedykolwiek słyszał, choć nie umiał czytać, i powiedział, że jest żywym dowodem na wykorzystywanie przez przemysł spożywczy słodyczy niewolniczej pracy dzieci. Aspirujący dziennikarze z open office’u bardzo długo przyglądali mu się szklanymi oczyma zapracowanych ludzi. Dzielił ich dym papierosowy. Nigdy nie wiedzieli żywego dowodu na nic, a teraz ten przyszedł sam im o sobie powiedzieć, choć nie wiedzieli, czy mu wierzyć. Potem przyprowadzono kierownika działu, który zabrał go do drugiego najważniejszego małego pokoju jego życia. Tam stał się informacją i w ten sposób jego człowieczeństwo przybrało ostateczny kształt zachodniego formatu. W jakimś wywiadzie miał później powiedzieć, że za bardzo mu się to kojarzy z byciem surowcem. Takim jak choćby kakao.

Zrobiono z tego wielki materiał. W specjalnym numerze dziennika opublikowano jego historię i nieformalny akt oskarżenia wobec korporacji czekoladowych, co przyniosło mu znaczną, choć chwilową sławę i spore pieniądze. Część z napływających spontanicznych datków charytatywnych, a część ze zgody na obrót wrażliwymi danymi osobistymi. Z tymi był pewien problem, ponieważ nie umiał napisać swojego nazwiska, które pamiętał z dzieciństwa. Dlatego wymyślono mu nowe, podobnie brzmiące po przeczytaniu z kartki, i w końcu świat obiegła informacja, że ludzie jedzą łakocie kosztem męczarni czarnych dzieci, głównie chłopców. Podniosło się moralne oburzenie zachodniej kultury. Media tygodniami rozpisywały się o sprawie, grzmiąc i trzęsąc się z przejęcia. Znaleziono nowych, domniemanych świadków ucisku produkcji kakaowej. Innych nieletnich, którzy mówili, że udało im się uciec. Osobistości świata okazały swoje zaniepokojenie i złożyły wyrazy współczucia temu biednemu, dorosłemu już chłopcu (i jemu podobnych), który cierpiał, by stać się ikoną protestu przeciwko niewolnictwu dzieci. W końcu rozpoczął się proces przeciwko spółkom z ograniczoną odpowiedzialnością. Żywi i dystyngowani adwokaci próbowali udowodnić przed sądem zbrodnie ciążące na konstrukcji prawnej umowy społecznej. Uderzenia sędziowskiego młotka odmierzały mijający czas..

I nic się nie stało. Proces umorzono ze względu na brak dowodów. Plantacja na Wybrzeżu Kości Słoniowej opustoszała. Media wreszcie ucichły. Minęło parę cichych miesięcy. Ludzie zapomnieli o sprawie. Batony nie podrożały. Zbyt produktów czekoladowych wyrównał się do poprzedniego stanu. Wszyscy zapomnieli o bohaterze słynnego artykułu, choć zostawili mu w kieszeni parę dolarów. I dziurę w sercu, choć ta wynikała tylko z jego naiwności. Powiedzieli mu wreszcie, że to koniec. Wyszedł z siedziby New York Timesa na 41. ulicę Nowego Yorku i nie miał dokąd pójść. Długo słuchał ryku samochodów. Palił papierosy. Takie same, jakie palił przemycone na plantację. Kupił w McDonaldzie dwie kanapki i kawy i przysiadł się do bezdomnego w kącie ulicy. Opowiedzieli sobie swoje historie. Bezdomny szukał swojego brata, z którym rozdzielono go w dzieciństwie. Powiedział mu, że skoro nie ma dokąd iść, to i on jest bezdomnym.

Wrócił do Konga, do domu, którego nie znalazł, a później do Europy, do Holandii, gdzie zamieszkał i poszedł do szkoły dla dorosłych analfabetów. Społeczność protestancka przyjęła go pod swoje skrzydła, kiedy uwierzył w Boga, choć miał renomę kogoś, kto rzadko cokolwiek mówi, nawet podczas modlitw. Nie miał przyjaciół. Założył organizację charytatywną mająca na celu ratowanie dzieci z niewolniczej pracy. Na motto obrał hasło: „Zdążmy, nim dorosną i zapomnimy”. Wiele lat później, już jako stary człowiek, ślepy na jedno oko przez bielmo, po tym, jak się dorobił, nielegalnie odprowadzając część pozyskanego przez organizację kapitału, kupił ziemię na obszarze Wybrzeża Kości Słoniowej. Prawie dwieście hektarów. Obejmowała ona niegdyś uprawy kakaowe. Opustoszałe, a potem na nowo zagospodarowane po wyciszeniu afery kakaowej New York Timesa. I spalił ją doszczętnie, do ostatniego źdźbła, do czarnych grud ziemi, a potem strzelił sobie w łeb z samopowtarzalnego Colta Commandera, który odkupił od dziecka na ulicach Jamusukra za wiele więcej, niż był wart. Swoją decyzję wyjaśnił w liście, który napisał do byłej pracownicy ONZ z Finlandii, której adres znalazł po wielu latach poszukiwań online. Ten jednak nigdy nie dotarł, bo w momencie jego wysłania adresatka już nie żyła. Poczta zwróciła list, ale i nadawca już nie żył.

Nic nie napisano na jego grobie, bo go nie miał, bo jego ciało spłonęło na tej ziemi, którą podpalił, choć umarł na niej już dużo wcześniej. Na stronie jego organizacji, nad którą pieczę przejęła jego młoda, holenderska asystentka z wizją możliwego dobrego świata, umieszczono jednak jego pamiątkową, wirtualną tablicę nagrobną. Napisano na niej: uratował od niewolniczej pracy ponad dwadzieścia tysięcy dzieci na wszystkich kontynentach, ale nie siebie. Niech spoczywa w pokoju. Zawsze mawiał, że ten pokój znalazł w pokoju tymczasowej greckiej placówki ONZ w Atenach.Bogowie pełnych kieszeni

Jego nazwisko mówiło coś tylko ludziom z określonych branż, choć trzy czwarte społeczeństwa co roku odczytywała je na nowo z listy najbogatszych ludzi w kraju według Forbesa. Nigdy go nie pamiętali — tego nazwiska — bo nie mieli po co, dla nich, jak myślał, a starał się myśleć zgodnie z aktualnymi wynikami badań, które miał czas i palącą potrzebę śledzić, bogacz był figurą abstrakcyjną, prawie nigdy nikim konkretnym. Szarzy ludzie, jak o nich myślał, bo często sami tak siebie przedstawiali, nie mieli nawet jakiegoś specyficznego wyobrażenia takiej postaci. Nie musiała ona, według nich, posiadać żadnych konkretnych cech fizjologicznych ani charakteru. Była raczej jedynie jakąś zaciemnioną, niedostępną sylwetką naznaczoną piętnem nieskończonej fortuny. Choć większość, jak podejrzewał, mimo że nie miał jak tego udowodnić, skłaniałaby się do wyobrażenia starszego mężczyzny w garniturze, ze względu na pamięć po Gatesie i Rockefellerze. I w sumie, ku własnemu rozczarowaniu, stwierdzał, że prawie do takiego przedstawienia pasował, poza wiekiem, bo ten większość zaliczyłaby jednogłośnie do średniego, czy reprodukcyjnego. Jego bezwiedne dopasowanie do powszechnego wyobrażenia bogatego człowieka wynikało jednak ze specyfiki branży, której pozostawał bezapelacyjnym królem. Musiał nosić ten garnitur.

Oglądał wyścigi konne w telewizji, transmitowane bezpośrednio z torów w Ascot. To był pierwszy raz, kiedy nie mógł sobie pozwolić na stawienie się tam osobiście ze względu na obowiązki. Czytał gazetę i tylko co jakiś czas zerkał na ekran przepastnego, wykrzywionego monitora wychylającego się ku niemu ze ściany, bo jego koń miał wystartować dopiero w następnej gonitwie. Nie mógł się już jednak tego doczekać. Inni mieli swoje jachty albo tenisa — on miał wyścigi konne. Rano kupił w przydrożnym kiosku nowe wydanie The Economist. Bawiło go przytoczone w nim połączenie nienawiści mas do nieskonkretyzowanego przedstawienia ludzi fortuny, do których go zaliczano — mimo że każdy mógł sprawdzić, kim dokładnie jest i czym się zajmuje (przynajmniej oficjalnie), tylko nikt nie chciał, bo łatwiej było przedstawiać go sobie jako nieludzką figurę niż realnego człowieka, do którego można by wyciągnąć rękę i się uśmiechnąć — i jej totalnego niezrozumienia dla tego, co naprawdę kryje się za tym przedstawieniem. Skala różnicy między nim a przeciętnym przedstawicielem społeczeństwa była tak ogromna — wyczytał w gazecie — że ten drugi nawet się jej nie spodziewał.

Pielęgnował zresztą w sobie podobne wrażenie na podstawie konkretnych wyników badań uniwersytetów, które regularnie sprawdzał. To była jego fanaberia — myśleć tak, jak chce tego nauka. Jego konik — jak mawiał. I tak — pamiętał z jakiegoś artykułu — większość ludzi, których spotykał na ulicy (gdyż po tej mógł chodzić bezkarnie, nierozpoznany, bo nikt rozpoznawać go przecież nie chciał) zapytana o to ile byłby w stanie przeznaczyć na wykształcenie swoich dzieci, odpowiedziałoby, że kilka tysięcy dolarów miesięcznie, gdzie w rzeczywistości było to kilkanaście do kilkudziesięciu razy więcej. Po prostu, jak rozumował, dla ludzi żyjących na granicy utrzymania lub wiodących spokojne życie z niewielkimi oszczędnościami, osobą bogatą był każdy, kto mógł pozwolić sobie na jakąkolwiek ekstrawagancję w codzienności. Nie zdawali sobie oni jednak sprawy, że ta ekstrawagancja, którą on nazywał swoją normalnością, posunęła się już do granic, o które by jej nawet nie podejrzewano. Wyobraźnię tych ludzi ogranicza ich przychód — napisał kiedyś w dzienniku, rozmyślając na ten temat. Wykazują się oni także niezwykłą tendencją do utrzymywania przeświadczenia, że to, że moja norma jest dla nich ekstrawagancją, jest czymś złym. Wyobrażał sobie, choć nie miał dostępu do badania na podobny temat, więc nie mógł potwierdzić sobie toku własnego myślenia — co go drażniło — że student zapytany o to ilu sklepów może być właścicielem osoba naprawdę bogata, powiedziałby: kilkadziesiąt. On był właścicielem dziewięciu tysięcy czterystu trzech supermarketów na obszarze całego zurbanizowanego świata — głównie Stanów Zjednoczonych Ameryki. Gwarantowało to jego firmie przychody przekraczające sto dwadzieścia miliardów dolarów w skali roku z widokami na wzrost. Wzrost zależał od skuteczności napędzania konsumpcji społeczeństwa przez koncerny i państwa. Wzrost, inaczej rozwój, był tym, co pchało do przodu każde współczesne szeroko zakrojone działanie.

— Nową religią — wyszeptał pewnego razu do ucha przyjaciela, członka rady nadzorczej General Insurance, podczas partii golfa — jak marchewka na kiju; wszyscy lecą na ślepo, chciałbym zauważyć — za wszelką cenę.

I podejrzewając właśnie takie, nietrafione spojrzenie na jedynie wyobrażenie tego, jaki powinien być według społeczeństwa on sam, przypuszczał, że nawet jeśli poznałoby go ono osobiście i dogłębnie, i tak nie wiedziałoby, bądź nie chciałoby uwierzyć, kim jest naprawdę. A naprawdę interesowała go władza. Wywieranie wpływu przez zgromadzony kapitał. Nigdy nie przyznał się do tego żonie, ale zdarzało się, że bywał twardszy w kroku przy podejmowaniu decyzji o wspieraniu konkretnego ruchu politycznego niż przy niej, mimo całego jej piękna. Widział ją teraz w kuchni przez otwarte drzwi. Nalewała do wazonu wodę z kranu. Pachniały tulipany.

Z racji swojego statusu ekonomicznego, podczas realizacji zamiłowania do śledzenia wyników badań uniwersytetów z różnych dziedzin, które to badania hojnie zresztą finansował, miał niekiedy dziwaczną sposobność czytać wyniki eksperymentów i ich późniejsze dziennikarskie analizy i interpretacje na własny temat. Dowiadywał się, jakie cechy dzielą ze sobą przeważnie osoby uznawane za bogate, jakie mają nawyki, jak spędzają wolny czas, jaką przyjmują perspektywę patrzenia na rzeczywistość i inne podobne zestawienia mające wyróżnić cechy ludzi sukcesu. Większość tych badań i późniejszych artykułów na ich temat nie dziwiła go ani trochę, bo przecież znał ich treść z autopsji. Czuł się podczas ich czytania trochę, jakby czytał o własnym życiu, co łechtało jego ego, choć się tym nie zachłystywał. Treść niektórych badań wprawiała go jednak w zakłopotanie. Przeczytał na przykład, że poziom współczucia często zanika u człowieka prawie proporcjonalnie do wzrostu majątku i statusu społecznego. W takich przypadkach bronił sam siebie w myślach, przypominając sobie ile razy i jakie kwoty przeznaczył na działania charytatywne — lokalne i w rejonach Trzeciego Świata. Choć cały czas siedziało mu z tyłu głowy, że może faktycznie nie bardzo go obchodzi, że jakiś anonimowy dla niego człowiek cierpi gdzieś zaszyty w biednej chacie, bo nie umiał poradzić sobie w życiu tak jak on. Nie uratuje przecież każdego. Każdy odpowiada sam za siebie — szeptał pod nosem. Przed oczami miał obraz amerykańskiej prowincji i zrujnowanego, niskiego domu z werandą, na której ładna matka czesze włosy swojej małej córce o chorych zębach. On zbudował swoje imperium sam.

Jeden artykuł, na który natrafił w wolnym czasie w Internecie, surfując na tablecie HP, zaszokował go szczególnie. Nie dlatego, że zdziwiła go jego treść, tylko dlatego, że czytając go, poczuł się jak przestępca, a podobne uczucie było mu wcześniej całkowicie i bezwzględnie obce. Jako osoba prywatna nigdy przecież nie złamał żadnego prawa — robił to tylko jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, naginając zasady dotyczące składu produktów, selekcjonując jakość wyrobów spożywczych według sytuacji politycznej i ekonomicznej państw, maglując w podatkach czy dokonując innych, standardowych dla ogromnych firm odchyleń od normy.

— Jeśli jesteś za duży, jak moja firma — powiedział kiedyś w wywiadzie dla Wall Street Journal, czego potem żałował — twój własny ciężar zaczyna cię przechylać poza granicę powszechnie dozwolonego.

Ten artykuł dotyczył relacji amerykańskiego dziennikarza śledczego z prelekcji dla przedstawicieli wyżyn ekonomicznych USA i Japonii. Reporter dostał się na nie dzięki sfałszowanej tożsamości potentata paliwowego i swojej aparycji obywatela Arabii Saudyjskiej. Relacja dotyczyła tematu: jak sprawić by służba pozostała wierna, kiedy pieniądze przestaną mieć znaczenie. Podtytuł, który sformułowała gazeta, brzmiał: jak zachować władze w bunkrze.

Jego oczywiście nie było na tym źle osławionym spotkaniu, choć był na innym, dotyczącym tego samego zagadnienia, gdyż, zgodnie z tym, o czym zaświadczał artykuł: „obrzydliwie” — takiego użyto słowa — bogaci ludzie organizują dla siebie podobne szkolenia i prelekcje regularnie, przygotowując się na możliwą katastrofę gospodarczą i ekologiczną. I dla niego — który niezwykle ciekawił się doniesieniami z naukowego świata — i dla innych osób jego pokroju wpływów, kwestia zbliżającego się kryzysu nie pozostawała oczywiście żadnym złudzeniem. Globalne ocieplenie zostało powszechnie potwierdzone w laboratoriach całego świata. Jeżeli nawet człowiek powstrzyma zagładę klimatyczną, nie ucieknie już od konsekwencji tego, jak dotychczas wpłynął na środowisko naturalne. Temperatura podniesie się bardziej lub mniej. Zatoną lądy. Miliony, jeśli nie więcej, ludzi zaczną migrować w poszukiwaniu nowego miejsca do życia. Wymrze znaczna część roślin uprawnych i owadów, przez co rolnictwo zubożeje do stopnia globalnego zagrożenia głodowego. Upadną wielkie metropolie. A w związku z tym wszystkim, bez względu na to, czy ludzie ocaleją jako społeczeństwo, czy tylko jako zagrożony gatunek, zakończy się ostatecznie era konsumpcjonizmu. Zakończy się również era tego, co przyniosło wielkim bogaczom ich bogactwo.

Tak o tym wszystkim myślał, przyglądając się pobieżnie trzeciej gonitwie znad prasowej wyrywki. Zdając więc sobie sprawę z kondycji świata, organizowanie podobnych nauk o schronach i zarządzaniu bez zasobów wśród wpływowych ludzi wszystkich państw było dla niego oczywistością. Oczywistością było także oburzenie opinii publicznej w reakcji na podobne praktyki, bo dla niej miejsce w tych bunkrach nie było przewidziane. Nie obchodziło go jednak owo oburzenie i w związku z tym — pomyślał — może to badanie o empatii wśród zamożnych rzeczywiście mnie dotyczy. Nie wziął tego jednak za bardzo do siebie. Obchodziło go tylko to, co obchodziło większość ludzi wielkiego biznesu w podobnej sytuacji: wyciśnięcie ze świata ile się da, zanim runie — czyli paniczne wypełnienie podstawowej, pierwotnej ludzkiej pobudki o gromadzeniu dóbr poprzez zachłanność.

Bał się jednak. Opinie naukowców nie pozostawały złudzeń. Szanse ludzkości na uniknięcie kataklizmu, wojen klimatycznych i degradacji rozwoju pozostawały niskie. Do ich niskości osobiście i świadomie się przyczyniał, nie godząc się na poświęcenie całej pracy swojego życia i ogromnych zysków dla niepotwierdzonej, iluzorycznej szansy zmniejszenia nieuniknionych zniszczeń. Przyczyniał się także dlatego, co również wiedział, bo przyczyniali się inni. Nic nie da światu, wiedział o tym, jeśli tylko on zatrzyma swoją armię ciężarówek. Jeśli nie zatrzymają swoich elektrowni, kopalń i fabryk jego bogaci przyjaciele, nic się nie zmieni. A nikt nie chciał zatrzymać pierwszy. Nikt nie chciał stracić. Nikt więc nie zatrzymywał. Rozmawiali o tym, ale nie decydowali się. Starali się, tego nie mógłby sobie i im odmówić — z ręką na sercu — próbowali.

Sam wprowadzał restrykcje i ograniczenia. Powoli, ale konsekwentnie. Wiedział, że i inni wprowadzają. Nikt jednak nie rozumie, a szczególnie ci, którzy nazywają się szarymi, jak skomplikowane są do przeprowadzenia podobne operacje w siatce nieskończonych, wzajemnych wpływów i jak mało skuteczne. Możliwości manipulacji, bez ponoszenia gigantycznych strat, są niewielkie. Nie wszystkie obostrzenia efektywne. W takim wypadku pozostawało oczywiste — w razie czego, na wszelki wypadek, jeśli jednak nie uda się na czas ocalić teraźniejszości i pożerania nieprzerwanego pasma produkcji, warto zbudować schron i wiedzieć, jak władać ludźmi, gdy nie ma się nad nimi przewagi pieniądza, czyli tej jedynej rzeczy, którą miał, by nimi władać.

Tylko że jemu to nie wystarczało. Za bardzo się bał. Nikt by nie dostrzegł, jak drżały mu ręce, którymi ściskał kant gazety. Zbyt dobrze też rozumiał, że jeśli sprawdzi się najgorszy scenariusz klimatyczny, bunkier na nic się nie zda, bo może nigdy nie będzie można z niego wyjść. Nie będzie świata dla jego dzieci bawiących się w ogrodzie. Skaczących przez natrysk fontanny. Ukrywanie się w głębokich lasach i niedostępnych górskich tunelach nie zda się na nic cywilizacji jeśli upadnie cywilizacja. Rozbuchana przemoc, głód i brak środków do życia dosięgnie wszędzie i każdego, nieważne jak grube i złote będą strzec kogoś ściany. Dlatego szybko zrezygnował z opisywanych w artykule prelekcji i zdecydował się na dużo drastyczniejszy krok. Coś, co jednocześnie go przerażało i podniecało. Podjął decyzję o sfinansowaniu czegoś, na co musiał oszczędzać pierwszy raz w życiu, odkąd zdobył fortunę. Kazał zbudować dla siebie i rodziny prywatną, wyposażoną na lata stację kosmiczną, która w przyszłości będzie miała możliwość powrotu na ziemię.

— Zło nie dosięgnie mnie w kosmosie — szepnął do siebie znad prasy, wyobrażając sobie siebie stojącego przy bulaju gwiezdnej bazy i patrzącego przez przezroczysty plastik na niekończony, czarny bezkres wszechświata.

Gdy nie umiał powstrzymać się w rozbuchaniu swojego wyobrażenia, jak miał skłonność robić ze swoimi wyobrażeniami — o czym mówił niekiedy, że właśnie to przyniosło mu fortunę — widział przez ten bulaj w oddali także inne kosmiczne stacje-schrony, a w nich bezpieczne rodziny wielkich tego świata, takich jak on. Na wszystkich tych ogromnych, białych, podłużnych statkach z odstającymi w koło skrzydłami paneli słonecznych –niczym wielkich, nieludzkich aniołach — widniał szeroki, czarny, wykaligrafowany napis: SpaceShelter. Logo jego nowej firmy. „Przeczekamy wojnę i zło nad ziemią” — pomyślał i szybciej zakołatało mu serce. Zapędzał się już w swojej wizji. „Będziemy patrzeć z góry, co się dzieje. Ocenimy ryzyko i kiedy nadejdzie odpowiedni czas, wrócimy na swoje. Może nie ja, ale mój syn albo jego dzieci. Kiedy będzie już bezpiecznie, kiedy minie przemoc, przyjdziemy i rozłożymy nasze statki w kopuły ze sztuczną atmosferą, którą naukowcy opracują w czasie przestoju, orbitując z nami wokół globu. Przywieziemy nasiona, służbę, którą zgodzimy się ocalić w zamian za późniejszą pracę i zalążki wszystkiego, co pozwoli nam powoli odbudować Ziemię, jaką znamy”.

— Będziemy bogami — wydyszał w porywie. Czuł, że twardnieje w kroku. Szybko podniósł się z fotela. Jego piękna żona w półprzezroczystym szlafroku upuściła papierosa przejęta jego gwałtownością.

— Coś się stało? — zapytała, podnosząc niedopałek.

— Ubierz się — wypalił. –Każę nas zawieść do wojskowego hangaru w Connecticut, gdzie budują mój nowy projekt. Chcę ci coś pokazać. Co? Nowy świat. Erekcja mu pulsowała. Zapomniał o gonitwie swojego konia.

„A co, jeśli cywilizacja nie upadnie do tego stopnia, by potrzebować nowego boga, który przyszedłby do niego z kosmosu, z nieba?” — zawahał się nagle, już z płaszczem w ręku, zawisł w progu, choć jego żona wsiadała właśnie do podstawionego Bentleya — „co jeśli zbyt dobrze przetrzyma kryzys i z popiołów upadłej ery konwulsyjnej konsumpcji i echa własnego, zawieszonego w tle depresyjnego cierpienia wskrzesi zapomnianego ducha? Co wtedy?” — spytał się w myślach, wymieniając z kobietą swojego życia niepewne, choć pełne uczucia, odległe spojrzenia; prawie słysząc jak tyka ukryty w jego kamizelce okrągły zegarek.

— Wtedy wrócę i zwyczajnie dalej będę bogaty — wyszeptał, ruszając uspokojony, jakby nagle rozmrożony, już uśmiechnięty — nawet jeśli siłą wyszarpną mi większość majątku, bo zmieni się prawo i zbiorowa świadomość… wciąż będę miał więcej, niż potrzebuję, by być, jak oni to mówią… obrzydliwy.Wystarczy, że będziesz się starał

Patrzył na dłoń swojego śpiącego ojca. Wystawała poza kraniec łóżka, bezwiednie zwieszona i rozwarta. Obdarta teraz ze swojej imponującej manualności. Nieco zgrubiała i pomarszczona od wszystkich sześćdziesięciu lat jego intensywnego życia. Bijąca jakimś nierozpoznawalnym ciężarem, jakim zawsze bije śpiące ciało. Przyszedł powiedzieć mu jakąś błahostkę, że skończyło się masło, czy coś podobnego, już nawet nie pamiętał, choć oczywiście zrezygnował, gdy spostrzegł się, że śpi. Nie wiedział właściwie, dlaczego do niego podszedł. Przecież ryzykował tym, że go obudzi — czego nie chciał — jak czasem budzą się ludzie, gdy ich organizm wyczuje czyjąś bliskość. Może chciał mu się lepiej przyjrzeć w tej bezbronnej jakby otwartej czy „nagiej” pozie. Wyłuskać coś więcej z jego cudownej, ojcowskiej postaci, gdy nie kryła jej maska świadomości. Stanął nad nim i spoglądał z góry. Jak gargulec ze słupa, z wyłupionymi oczami. Zakopany w koc, posiwiały mężczyzna leżał na kanapie z półotwartymi ustami, ale nie chrapał. Prawie wcale nie wydawał dźwięków. Jakby nagle umarł we śnie, choć on wiedział, że to nieprawda, bo go widział, a nie sposób pomylić żywego z umarłym — twarz nazbyt się różni, blaknie, napina się, stygnie — i dlatego, że klatka piersiowa unosiła mu się i opadała w rytmie spokojnych, cyklicznych oddechów regeneracyjnych. Ale i tak myślał o nim, że nie żyje.

Znów nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego właściwie to robi — dlaczego takie myśli. Ta wizja przyszła do niego sama, jak jakieś ponure nawiedzenie. Czasem nachodziły go podobne, niespodziewane, złowrogie i czarne przewidzenia. Chyba każdego czasem walą w łeb. Zdało mu się przez chwilę, że jest przyszłość i że ta oklapła dłoń, na którą patrzy, zwisająca z łóżka, dłoń, która uczyła go życia, mierzwiła włosy i tyle razy trzymała jego własną, dziecięcą rękę w bezpiecznym uścisku, by potem ograniczać się głównie do formalnych powitań, kiedy już dorósł, jest dłonią martwego mężczyzny. I z powodu jakiegoś niewytłumaczalnego wypadku, sterczy z trumny wystawionej na podwyższeniu w gościnnym pokoju, by rodzina i przyjaciele mogli ostatni raz pożegnać się ze zmarłym. W tym jego dziwacznym wyobrażeniu czarne sylwetki ludzi bez twarzy krążyły wokół trumny — jak ptaszyska — i trzepotały swoimi cieniami. Podchodziły do ciała, dotykały tej wystawionej dłoni i roniły łzy. A roniły je jakby na zawołanie, nieodwołalnie, czcząc rękę, która szkicowała perły architektoniczne. Zebrał się na tym pogrzebie mały tłum. Znał wszystkich przybyłych, mimo ich braku tożsamości. Wiedział, że ta lub podobna chwila kiedyś nadejdzie, że jest nieunikniona, że może za dwadzieścia czy, daj Bóg, więcej lat, na prawdziwym pochówku ojca, złapie się na myśli, że już kiedyś myślał o tej chwili, choć nie wiedział, czemu przyspieszał ją wyobrażeniem. Nie było w tej wizji żadnej ukrytej intencji, tak mu się zdawało — była jakby pusta, nienacechowana, po prostu płynąca przed jego oczami — choć czuł, jakoś podskórnie zdawał sobie sprawę, że wtedy, tam, po latach, wciąż nie może wybaczyć ojcu tego, czego on przecież nawet nie zrobił. Był środek dnia, słońce wpadało przez okno i rysowało na dywanie cieniste odbicia firanek. Przyjechał na weekend odwiedzić rodziców. Matka wyszła. Ojciec spał. Drzemiący w nogach rodzica pies obudził się nagle. Przyglądał mu się uważnie, pustym, czujnym, zwierzęcym spojrzeniem. Widział, jak bardzo był zmęczony.

Zawsze chciał być jak on. Jak ten śpiący, podstarzały mężczyzna. Od małego wiedział, że chce być drugim nim i kontynuować wznoszenie w powietrze cudownych budynków manipulujących przestrzenią i życiem społecznym. Marzył, by przywrócić światu kurhany i miejskie przestrzenie sakralne. W tych swoich dziecięcych planach wielokrotnie widział siebie malutkiego pod skonstruowanymi jego myślą, ogromnymi wieżami oddychających biurowców-totemów nowej fali i siebie ściskającego w dłoni nagrodę Pritzkera, jak kiedyś ściskał ją w dłoni jego ojciec, jako pierwszy Polak w historii. Pamiętna chwila, brązowy medal na białej wstędze. I pamiętał słowa ojca, które go pchały do celu, jak ręce naciskające na plecy: „uda się, jeśli będziesz się wystarczająco starał”. Czy jakoś tak — za każdym razem ujmował to trochę inaczej. On czy matka. Nie mógł sobie za to nigdy przypomnieć, kiedy ojciec powiedział mu to po raz pierwszy. Tyle razy słyszał to zdanie z jego ust, i z jej, nawet w wydźwięku edukacji i kultury, jako motto, motywację i nadzieję, że zlewały mu się one w jeden, ciągnący się latami ściek możliwości. Zupełnie jakby ten pierwszy raz nie miał właściwie znaczenia. Jakby pierwsze przesłanie sygnałów elektrycznych po synapsach w odpowiedniej konfiguracji tworzącej w mózgu nową, niezwykłą, paraliżującą myśl, która miała zdeterminować znaczną część jego życia, nie było właściwie jakkolwiek istotne. Jak może cała ta myśl. I jak może wszystkie te słowa, których do dziś i –jak mu się zdawało– przez jego niespodziewane i niespokojne wizje, nawet w przyszłości nie będzie umiał mu wybaczyć. Choć ku własnemu, niesamowitemu zdenerwowaniu, nie wiedział dlaczego. Znał przecież banalną i oczywistą prawdę, że ojciec chciał przecież dla niego tylko jak najlepiej.

— Mam spuchnięte oczy, tato — westchnął cicho. — Same zamykają mi się z wyczerpania, tak bardzo się starałem, staram. Ale wciąż nie jestem nawet bliski twego cienia. „Teraz go nie rzucasz” — dodał już w myślach — „bo słońce nie sięga kanapy, ale gdyby ta twoja czarna plama rozlała się po dywanie, zaraz skuliłbym się i położył w niej na ziemi, żeby zamienić tę przenośnię w prawdę, i być chociaż tam, ukryty w twoim mroku. To byłoby żałosne, wiem — ale jak rozkoszne”.

Bo zawiódł się na nich. Na tych słowach. Nie umiał i tego wyłuskać z pamięci — kiedy uświadomił sobie, że to hasło, które wyrył w myśli jak piętno, które go wręcz paliło, tak w nie wierzył, zupełnie mu w niczym nie pomaga, a jedynie rani. Podejrzewał, że musiało to być już po studiach — architektura na Politechnice Warszawskiej — lata po tym, jak zaczął pracować w zawodzie i wszelkie jego wyobrażenia o tworzeniu niezwykłych miejsc, które wpływałyby na życia ludzi i ich duchowe życia, rozbijały się o kolejne banalne projekty nowych domów na obrzeżach dla bogatego mieszczaństwa. O kolejne odrzucone w konkursach szkice nowatorskich rozwiązań przestrzeni publicznej. Raz mu dali wyróżnienie za projekt szklanego domu letniskowego, który pozwalałby zwierzętom widzieć w oddali prześwitujący przezeń las, jakby iluzję braku zawłaszczenia i pogwałcenia przez człowieka ich dzikiego świata. Żadna rodzina czy nadleśnictwo nie chciało zbudować takiego budynku dla siebie. Tylko ładnie wyglądał w projekcie wirtualnym — to pamiętał. Pamiętał i swój ból, i wyczerpanie, gdy nie spał nocami, by szkicować nowe, niepowstałe nigdy budynki, całe miasta, którym nadawał nawet nazwy — Kolno, Nowołoszyce, inne — i te palącą, śmieszną wręcz ironię motywacji płynącej z reklam, które widział w wyciszonym telewizorze — dzięki ciężkiej pracy możesz wszystko. Miał też taki napis na zgrzewce napojów energetycznych, które pozwalały mu nie usnąć, gdy zamykały się powieki, by mógł dalej pracować. Pracował właściwie bezustannie, z przerwami na zapaści i epizody depresyjne. Ta nauka, że ciężka praca się opłaci, była przecież jak wyrok. Jeśli on starał się ze wszelkich sił, zarzynał się w staraniach, a nic nie wychodziło, mimo zapewnień każdego, że powinno, to przecież znaczyć mogło tylko — że to jego wina. Że jest zbyt słaby. Niewart. Wydawało mu się jednak, że może nawet to nie wystarczyło, by przejrzał na oczy. Że jego zapętlenie i zaplątanie w przeciętność nie miało jeszcze siły uświadomić mu, że nigdy się nie skończy. Nie chodziło o to, że nie rozumiał, że trzeba przejść przez swoje niziny, by wejść na górę — tę naukę znał aż za dobrze, szedł już tak długo, że stopy mu krwawiły — raczej o to, że szedł po polu. Że nie ma żadnych gór.

Możliwe, że moment przełamania przyszedł dopiero w tamtej strasznej chwili, gdy zburzyło się jego wyobrażenie o ojcu, jakie w sobie pielęgnował, odkąd tylko był wstanie decydować o własnych przekonaniach. Tę chwilę też pamiętał. Jak zrozumiał swój własny błąd, własne przeinaczenie, które teraz wydawało mu się wręcz śmieszne. Zawsze patrzył w ojca jak w obrazek. Legendarny architekt — to widział, choć to była nieprawda. Był uznany, to się zgadzało, ale całą resztę on sam dokleił do jego postaci — jego legendę, jego odwieczną artystyczną wielkość. Nikt mu nie kazał przecież tego robić. Nikt go też nie okłamywał, jaki jest jego ojciec naprawdę. Ale nikt też nie mógł rozwiać tego jego błędnego, dziecięcego przekonania, którym żył całą młodość, bo nikt go o nie nawet nie podejrzewał. Zwykła chłopięca naiwność. Nastoletnia rządzą wyróżnienia. Projekcja samego siebie narzucona na ojca, powstała w wyniku tego, jak mało go znał. Czyja to wina, że mało go znał? Jego czy jego ojca? O takich rzeczach przecież nie rozmawia się z dziećmi. O minionych nieszczęściach codzienności. Gdy dorastał, jego ojciec miał już nagrodę Pritzkera. Oglądał nagranie z ceremonii wręczenia: blask złotych świateł, huk oklasków. Wydawało mu się więc, że ojciec zawsze taki był — wspaniały, obserwowany — że nie było czasu, w którym dopiero się taki stawał, w którym wiódłby normalne życie. Mimo że potem, po tej nagrodzie, nigdy niczego już nie zaprojektował. Żadne dziecko nie podejrzewa przecież rodzica, że kiedyś nie był sobą.

Pamiętał dokładnie jak tamtego dnia, gdy studiował historię prac ojca, jego przeszłość i zwykłość, umarło w nim to dziecko, jakim był, pękła jego słodka naiwność. Być może pchnięty do tego rozgoryczeniem i frustracją z powodu niemocy nadania swojemu życiu większej wartości przez realizację własnego, odwiecznego planu naznaczania świata nawą kategorią budynków mieszkalnych i świętych parków, zechciał sprawdzić, jak wyglądały wszystkie, lub przynajmniej wszystkie do jakich był wstanie dotrzeć, historyczne projekty jego sławnego rodzica. Być może chciał się im przyjrzeć, by samemu się upodlić, dobić się i opluć, utwierdzając się tym samym w przekonaniu, jak bardzo jego praca odstaje od pracy utalentowanego architekta, jego ojca i twórcy. Jakby on sam miał być może pozostać najsłabszym jego dziełem, choć nie z jego winy. Ku własnemu przerażeniu i niedowierzaniu, nie znalazł jednak w granatowych papierach i zwałach szkiców tego, czego szukał, a coś zupełnie odmiennego, co go tylko przeraziło i zemdliło. Sprawdziwszy archiwa projektów ojca, przekonał się bowiem, że nie były one, jeden za drugim, jak podejrzewał, że będą, oglądając je szalonym wzrokiem, jakkolwiek niezwykłe. Wręcz przeciwnie — w większości okazały się jak najbardziej proste i pospolite, wykonane na zlecenie schematycznych, architektonicznych kolosów korporacyjnych, i jedynie trzy ostatnie, sporządzone po dwudziestu latach pracy: znaczące, utytułowane i szczególne. Zupełnie jakby po pewnym czasie po prostu uśmiechnęło się do niego szczęście. Wynikało zatem z tego, że był do ojca bardziej podobny, niż przypuszczał, ale nie dlatego, że jest tak dobrym artystą-architektem, ale dlatego, że przez większą część swego życia oboje byli tak samo przeciętni, z tą różnicą, że on jest nadal.

Pamiętał jeszcze, że kiedy dokonał tego druzgoczącego dla siebie odkrycia w bibliotece instytutu WAPW, wyszedł na spacer, by świeżym powietrzem spróbować ukoić własne rozszalałe wzburzenie. Zawędrował wtedy aż pod Muzeum Żydów Polskich, pod te rozwierające się warszawskie Morze Czerwone z żelbetonu i utwardzanego szkła. Usiadł na ławce, czując się mały wobec tego niezwykłego budynku, tak jak zawsze czuł się wobec olśnień architektonicznych, i płakał. Wokół biegały dzieci, a z okolicznych drzew docierał do jego uszu świergot rozbudzonych ptaków. Tonął w tej własnej małości, która w jego wyobrażeniu tak zasłużenie i przyjemnie go niszczyła — tak, jak zawsze rozpieszcza autodestrukcja. Konstrukcyjne morze uciekało przed nim, rozstępując się, a on rozpaczliwe gonił jego krańce, by się dławić wodą — własnymi słonymi łzami. I im mniejszy się stawał, a kolos rósł przed nim większy i szerszy, im mniej znaczył i mocniej szukał zatracenia i tym bardziej marzył, by zwaliły się w końcu na niego ściany tej podniesionej wody i zmiażdżyły go. W jakiś dziwaczny, niepojęty sposób, rozumiał bowiem, że to nie ojciec go okłamał, a przynajmniej nie on sam, tylko skrzywiona wizja nowego świata, jaką dzielił z prawie całym swoim pokoleniem. Generacją, która wyszła z jarzma — wnuki wojennych ocaleńców.

„Może cała zachodnia część globu tak się oszukała” — błądził we własnych przeświadczeniach.

Każdy młody człowiek urodzony po wielkiej wojnie i niewoli, dla którego ci, którzy przetrwali horror, chcieli przecież nowego, jak najpiękniejszego świata. Chcieli go tak bardzo, że nieświadomie zbudowali w swoich dzieciach i wnukach niebezpieczne przekonanie, że wszystko jest możliwe. Że tak naprawdę, kiedy minęło całe niewyobrażalne zło i zamknięto wreszcie piekło… wystarczy już tylko się starać. Wyciągnąć ręce po dobre życie. A może chcieli i samych siebie do tego przekonać. Że życie stoi jeszcze przed nimi otworem. Że jest czas. Jakby się sami na nowo narodzili w odmienionym czasie, po zbyt wielkiej traumie. Chore feniksy. Nie mieli może jednak na myśli tego, co zrozumieli ci, którzy ich słuchali. _Wszystko_ może nie znaczyło dla nich wszystkiego, a tylko _więcej_. Starać się znaczyło ledwie — _móc działać_. Skoro wcześniej nie można było nic, nagle cokolwiek okazywało się wszystkim. Jakieś niezwykłe nieporozumienie przedstawień. Młodzi myśleli przecież, że skoro wmawiano im w domach i w szkole, że wystarczy się starać, by było dobrze, to będzie dobrze, jeśli włożą w to wysiłek. Co innego tylko znaczyło to „dobrze”. Uczyli się też oczywiście o piętnie ciężkiej pracy, że życie boli i wyniszcza — trzeba przede wszystkim przetrwać — nikt nie mówił jednak, że niekiedy, że często, wszystko co się robi, może iść do diabła. Że cały pot i krew daje czasem nic więcej niż pustkę i zgrzyt zębów. Że można nie mieć szczęścia. „Co mieli jednak powiedzieć?” — pomyślał zniechęcony — „Że nie mam po co się wysilać? Nic się jednak nie zmieniło. Zaślepiony Zachód ciągle karmi swoje dzieci tą nierealną wizją” — leciał już w przepaść swojej zapętlonej myśli.

Nie potrafi jej jakkolwiek skorygować. W żadnym razie nie umie powiedzieć: czcij zwykłe życie. Bo może zachłysnął się własnym, potragicznym szczęściem. Rzeką bez krwi. Słońcem wschodzącym w pokoju. Że przetrwał i może się rozwijać. Nieświadomy, że jego rozwój okazał się obżarstwem. Wszelkie możliwości — szansą zakupu. Prawie splunął na dywan. Teraz, gdy idzie przez miasto, z bilbordów krzyczą do niego wyretuszowani ludzie, że może wieść cudowne życie, być szczęśliwy, jeśli tylko zarezerwuje tę zagraniczną wycieczkę, kupi nowy telewizor. Może kupi. Smart TV. Pornografia w HD kusi jeszcze bardziej. Piękne kobiety nigdy wcześniej nie chciały rozbierać się na jego zawołanie. Kim jestem? — zawstydził się tym, że wróży własną tożsamość z dłoni ojca, wpatrzony w nią jak w relikwię, zawisłą nad jego życiem, choć, jak chciał wierzyć, nie do ciosu.

— Los takich jak ja miał być spektakularny: tak mówiła telewizja, radio, później sieć — szepnął drżącym głosem. Pamiętał to wyraźnie, jak siedział jako dziecko przed bajkami, w których działy się tylko niestworzone rzeczy: przygody, uśmiechy, zwycięstwa. Na jego twarzy zaś odbijała się niebieska poświata ekranu — migotała. I tych niestworzonych rzeczy pragnął. Tylko ich.

— Mieliśmy wysiłkiem dojść do niemożliwego — mówił do śpiącego ojca. — Nasze życia miały być kontrastem do nieżycia naszych dziadków. Nasze historie zaprzeczeniem koszmarów i nędzy rodziców. Znamy jednak tylko zawiść wobec tych, dla których sprawdziła się ta złożona wszystkim, kłamliwa obietnica. Znamy sromotę. Tego się spodziewałem, kiedy dorastałem — zadziwiającej, niemożliwej pewności wysiłków. Co mam? Wstyd. Czym więc jestem? Błaznem.

Nie był jednak wściekły na to, że wyszedł na głupca. Nie to doprowadzało go do białej pasji, która nie mogąc znaleźć ujścia ni winnego, zapadała się w nim jako smutek i zgorzknienie. Tylko to, że jego ojciec nie widział, że go z niego robi, zanim on mógł się sprzeciwić. Bo robił — nieświadomie, przekazując mu własne, śmieszne, niepotwierdzone przekonanie o pewnej szansie. Jakby zapomniał dwadzieścia lat własnego lęku i płaczu nad beznadzieją swoich starań, nim go dostrzeżono. Jakby nie wiedział, że nie udało się jego kolegom. I którego to przekonania nigdy nie sprostował — może z miłości prowadzącej do głupoty, może z przyzwyczajenia, nie chcąc mu tym, w jakiś niepojętym szaleństwie, odbierać nieprawdziwej pewności szczytu. Lśnił do niego z ekranu, pokazując się czasem w telewizji, jak jakaś –dla kilkuletniego wtedy chłopca — święta postać, i powtarzał to straszne kłamstwo, nie znając jego druzgoczącej mocy — wystarczy ciężka praca.

— Skrzywdziłeś mnie w najlepszej wierze, to cała tragedia — zaskomlał sam do siebie, choć myśląc o ojcu, zagubiony w bolesnych rozterkach.

Pojedyncze szczeknięcie wyrwało go z transu. Psa zaniepokoiła jego przedłużająca się, nieruchoma bliskość. Ojciec się nie zbudził. Spojrzał w pełne, ciemne oczy kundla. Ten uspokoił się i z powrotem złożył głowę na nogach swego pana. Patrzył na rodzica, choć już mu się nie wydawało, że nie żyje, że przyszedł go pożegnać na pogrzebie. Był on teraz dla niego żywszy niż może kiedykolwiek przedtem. Deszcz zerwał się za oknem. Uśmiechnął się słabo, rozrzewniony.

— Wybaczam ci tato — szepnął — choć wiem, że nie zrobiłeś nic z tego, o co cię oskarżam. Albo nie wiesz tego.

Spojrzał na swoje dłonie i wyszedł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: