- W empik go
Majątek - ebook
Majątek - ebook
Poczucie krzywdy nie przemija - infekuje potajemnie kolejne pokolenia, by w końcu dojść do głosu gwałtownym wybuchem.
Wolfgang Pohlhoffer - nietypowe personalia jak na współczesnego mieszkańca Dolnego Śląska. Młody mężczyzna, pod wpływem opowieści matki, wraca do nazwiska rodowego i postanawia odzyskać majątek w Jakobheide. Sentymentalne pobudki są podjudzane przez jego partnera. Nowe regulacje prawne mają umożliwić parom homoseksualnym zawieranie małżeństw. Dla Lukasa ważniejsze wydaje się kolejne prawo - do dziedziczenia. Do jakich posunięć gotów będzie Wolfgang w walce o rodzinną sprawiedliwość? I czy dziennikarz śledczy Daniel Jung rozezna się w skomplikowanych układach, gdzie przeszłość miesza się z teraźniejszością, a honorowe motywy z chęcią zysku?
Gratka dla miłośników Dolnego Śląska i społeczno-obyczajowych kryminałów Zygmunta Miłoszewskiego.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-7603-4 |
Rozmiar pliku: | 705 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Solingen, listopad 2001
− Jakobheide... Teraz Jakubin. Zabrali majątek, który od dwóch wieków należało do Pohlhofferów. − Z szuflady szafki stojącej przy łóżku stara kobieta wyjęła zniszczony od częstego przeglądania numer „Crossener Quartalsschrift” Mitteilungsblatt für die früheren Bewohner der Stadt und Kreises Crossen an der Oder. − Otwórz na rozkładówce i zobacz, czyje jest tam nazwisko.
Czasopismo samo rozchyliło się od częstego zaglądania.
− Agnes Margret von Rotenhahn z domu Pohlhoffer.
− Wspomnienia twojej prababci i mojej matki, Wolfgang. Kwartalnik przestał się ukazywać, ponieważ większość spośród tych, którzy go założyli i zbolali tkwili w lekturze tekstów, już jest tam, skąd nie ma powrotu.
Czytał na głos:
Moje serce zostało w Jakobheide
Linia rodowa Pohlhofferów wydzieliła się w 1816 roku po ślubie Jakoba Ludwiga z Seliną z Żółtowskich. Za pieniądze ze sprzedaży ojcowizny w Ebersdorf na Oberschlesien mój praprzodek kupił majątek w powiecie Crossen an der Oder, niedaleko miasta Grünberg (Schlesien). Dwór był stary i zaniedbany, zabudowania gospodarskie w opłakanym stanie. Praprapradziadka Jakoba skusiła niska cena, pofałdowany krajobraz, łagodny klimat i wierzby wyznaczające brzegi rzeki przecinającej łąki pachnące ziołami. Prapraprababka Selina nie była zadowolona z wyboru tego miejsca. Zgodziła się tam zamieszkać tylko dlatego, że z Jakobheide do Alt Strunz w Grossherzogtum Posen, gdzie się urodziła i wychowała, było niedaleko. W 1837 roku praprzodek ukończył budowę pokaźnego domu, który został tak zaprojektowany, żeby można go było powiększyć o dwa skrzydła, co stało się dopiero krótko przed moim urodzeniem. Praprapradziadek Jakob Ludwig przede wszystkim dążył do rozkwitu majątku, systematycznie go powiększając o nowe zabudowania, kupując maszyny zastępujące ludzi i zatrudniając nowych fornali. Starał się tak zarządzać dobrami, żeby okoliczni mieszkańcy brali z niego wzór. Główny dochód rodziny pochodził ze sprzedaży siana zbieranego z łąk nad Bobrem, odbieranego przez pułk grenadierów konnych księcia Karola Pruskiego. Po śmierci prapraprababki Seliny, mając sześćdziesiąt osiem lat, praprapradziadek Jakob Ludwig przekazał majątek najstarszemu synowi Labrechtowi Jakobowi, a ten kontynuując starania swego ojca postawił gorzelnię, tartak i założył ogrodnictwo z sadem oraz wyznaczył miejsce na niewielką winnicę. Jego następca, Georg Otto, ożeniony z Renate Anne z domu von Linkeburg, nie umiał gospodarować, toteż szybko pozbył się majątku na rzecz swego syna, Friedricha Wilhelma. Ten poślubił młodziutką wdowę z pobliskiego Jähnsdorf, Marie Constanze von Scharf, po to, żeby powiększyć dobra. Mieli dwoje potomstwa, Johanna Gottfrieda i Ingrid Herthe, wydaną za Christiana von Bethego, oficera pułku piechoty stacjonującego w Crossen. Mój ojciec ożenił się z Erne Hildegard, siostrą swego szwagra. Z tego związku przyszło na świat pięcioro dzieci. Pierwszy chłopiec zmarł niedługo po urodzeniu. Drugą byłam ja, Agnes Margret. Miałam starszego brata Erwina, o rok od niego młodszego Wernera i siostrę Marie. Ojciec postanowił, że zgodnie z zwyczajem panującym w rodzie Pohlhofferów jego następcą w Jakobheide zostanie najstarszy syn. Kiedy Erwin skończył czternaście lat, został wysłany do Kaiserliche Ritterakademie zu Liegnitz. Po jej ukończeniu zapisał się na studia prawnicze w Breslau, obiecując ojcu, że jeśli uzna je za mało przydatne w prowadzeniu majątku Jakobheide, zapisze się na studium z zakresu rolnictwa i leśnictwa. Tak się stało pod koniec 1937 roku. Wtedy ojciec zdecydował, że majątek przepisze na Erwina po zbiorach jesienią 1939 roku. Młodszy brat Werner, który skończył studia lekarskie w Schesische Friedrich-Wilhelms-Universität zu Breslau, osiadł w Grünberg, gdzie prowadził praktykę jako medyk zakładowy w poradni należącej do Fabrik für Brückenbau und Eisenkonstrukcionen „Beuchelt & Co.”. Oznaczało to, że siostra Marie i ja zostaniemy wydane za mąż i tak jak nasza matka będziemy przy mężach w ich majątkach. Niestety, stało się inaczej, ale to nie wina rodziców.
Okolice Jakobheide były piękne. Łąki i pola wspinały się po pagórkach ku lasom sosnowym pachnącym żywicą, bogatym w borówki, grzyby i inne owoce. Lubiłam tam chodzić szczególnie na początku września, kiedy mogłam cieszyć oczy wrzosami, mieniącymi się kolorami bliskiej jesieni. Przypuszczalnie dlatego praprapradziadek Jakob Ludwig nazwał to miejsce Jakobheide. Pierwszymi mieszkańcami wsi w większości byli Wendowie, z nami rozmawiający po niemiecku, między sobą po łużycku. Nasze Jakobheide w ich języku to była Jakobowa Gola. Świąteczne ubiory mężczyzn niemieckich i łużyckich specjalnie się nie różniły. Inaczej to wyglądało wśród kobiet. W niedzielę, kiedy cała wieś zbierała się w kościele, lubiłam patrzeć na udrapowane na głowach Łużyczanek bogato zdobione duże chusty, nazywane lapami. Mniejsze chusty, także pięknie haftowane, latem przykrywały sukienki dziewczyn, przystrojone barwnymi wstążkami, zimą natomiast były narzucone na wełniane serdaki.
Po sprawunki rodzice jeździli do Grünberg, do Crossen, do Guben. Niekiedy mnie i Marie ze sobą zabierali. Lubiłyśmy te miasta, ale nie tak jak nasze Jakobheide, chociaż u nas nie było sklepów, kawiarni i tylko w środku wsi stał niewielki kościół. Po powrocie sprawdzałyśmy, czy coś się zmieniło w czasie naszej nieobecności. Dla nas, nastolatek, Jakobheide było najpiękniejszym miejscem na świecie.
W naszym domu niewiele się rozmawiało o polityce. Ojciec nie należał do przeciwników partii narodowo-socjalistycznej, ale i jej nie popierał tak, jak to robili inni w okolicy. Co innego starszy brat. Erwin w trakcie studiów zapisał się do NSDAP, nie tyle widząc w niej drogę do wyjścia z poniżenia i kryzysu gospodarczego, w jakim znalazły się Niemcy po pierwszej wojnie światowej, co za czyjąś namową. O ile dobrze zrozumiałam, wystąpił z niej zaraz po ukończeniu studium rolniczego. Werner nigdy nie przyznał się, czy należał do jakiejś organizacji o charakterze politycznym, pewnie jednak musiał być członkiem zrzeszenia studentów, ponieważ w czasie wakacji uczestniczył w hufcach pracy. Marie i mnie ominęła obowiązkowa przynależność do BDM dlatego, że nie było związku dziewcząt w Jakobheide.
Latem 1939 roku Erwin i Werner niemal równocześnie zostali zmobilizowani do Wehrmachtu. Erwin dostał przydział do batalionu zmotoryzowanego w Crossen. Wernera wezwano do Breslau na kurs dla lekarzy szpitali wojennych. Obaj wyruszyli na front wschodni. Erwin zginął w pierwszym tygodniu października, Werner pół roku później. W jakich okolicznościach to się stało i gdzie są ich groby, administracja wojskowa nie podała. W grudniu 1940 roku mój narzeczony, Ernst Carl von Schmetow, także został powołany na front. Z informacji przekazanej jego matce wynikało, że zginął śmiercią bohatera w czasie walk w centralnej Polsce. Niedługo po tych okropnych wydarzeniach zmarł mój ojciec. Z pewnością miało to wpływ na psychikę mojej matki, która popadła w głęboką depresję. Latem 1941 roku zmarła z powodu wykrwawienia się, uprzednio przeciąwszy sobie tętnice obu rąk przy pomocy starej brzytwy ojca. Jej ciało spoczęło w grobowcu rodzinnym na cmentarzu przy kościele. W majątku zostałam z siostrą Marie i nianią Franziską.
Ponieważ w Jakobheide brakowało mężczyzn do pracy w folwarku, władze przydzieliły polskich robotników. Wszyscy pochodzili z miasta, toteż na początku z trudem wykonywali to, co kazałyśmy im robić. Dopiero z upływem tygodni stawali się bardziej zręczni, a nawet podpowiadali takie rozwiązania, jakie mnie i mojej siostrze nie przyszły do głowy. Traktowałyśmy ich tak, jak na to zasługiwali, pamiętając nawet o tym, aby wspólnie z nami świętowali Boże Narodzenie i Wielkanoc. W pierwszej połowie 1944 roku bez jakiegokolwiek wyjaśnienia robotnicy zostali zabrani z naszego majątku i skierowani do pracy w DAG Alfred Nobel Christianstadt, oddalonym od Jakobheide o około piętnaście kilometrów. Słyszałam, że tam powstała fabryka zbrojeniowa. Miejsce polskich robotników w naszym majątku mieli zająć inni robotnicy, lecz władze zwlekały z dotrzymaniem obietnicy.
Pod koniec roku zaczęły do nas docierać wiadomości o nacierających Rosjanach i przegrywanych bitwach wojsk niemieckich w wielu miejscach frontu wschodniego. Wiadomości dostawały się do Jakobheide razem z uciekinierami, którym dawałyśmy schronienie. Zdaniem władz było to celowe pociągnięcie, żeby nasze armie mogły się przegrupować i z nową siłą uderzyć na wroga. Nie znając się na taktyce wojskowej i nie rozumiejąc kwestii politycznych, jak większość okolicznych mieszkańców, wierzyłyśmy w zwycięstwo naszych żołnierzy. Marie i ja miałyśmy jedno marzenie: żeby wojna szybko się skończyła i mężczyźni wrócili z frontu. Męskie ręce były bardzo potrzebne w Jakobheide. Nigdy nie ukrywałyśmy przed władzami, że z trudem sobie radzimy w majątku, a po zabraniu od nas polskich robotników stało się to widoczne nawet przez osoby nieznające się na rolnictwie.
Pierwsze dni stycznia 1945 roku były śnieżne, w połowie miesiąca opady śniegu zmalały, a pod koniec zanikły i zrobiło się zimno. Na początku lutego w dzień mróz sięgał dwunastu stopni, czego wcześniej nie doświadczyłyśmy w Jakobheide. Grusze i jabłonie w sadzie zaczęły pękać. Obawiałyśmy się, żeby winorośle, ciepłolubne krzewy nie wymarzły, co byłoby utratą pamiątki po Erwinie.
Od południa 30 stycznia i przez kolejne dni Jakobheide wypełniało się uchodźcami z terenów wschodnich. Byli to ci Niemcy, którzy od lat mieszkali w okolicy Wollstein, Bomst, Fraustadt, Schlesiersee. W obawie o swoje życie i życie swoich najbliższych postanowili przenieść się na tereny bardziej bezpieczne. Dawali wiarę uchodźcom z Generalnego Gubernatorstwa, że Rosjanie gwałcą kobiety, zabijają dzieci i starców, grabią i palą domy. Lokowałyśmy ich w największej sali pałacu na siennikach wypchanych słomą, gotowałyśmy zupę, na dalszą drogę dawałyśmy pożywienie. Wszyscy byli nam wdzięczni za opiekę. Część uważała, że powinnyśmy przygotować się do ucieczki, bo kiedy Rosjanie dotrą do Jakobheide, to nikomu nie okażą litości.
W sobotę, 3 lutego, Marie i ja usiadłyśmy przy stole w salonie, żeby rozważyć, co nas czeka, jeśli zostaniemy w Jakobheide. Pomimo bardzo cierpkich opinii o postępowaniu Rosjan nie miałyśmy zamiaru opuszczać pałacu, jednak wiadomości docierające ze wschodu zmuszały nas do podjęcia decyzji. Miałyśmy nadzieję, że niedługo wrócimy do Jakobheide, wyjdziemy za mąż, urodzimy dzieci i będziemy prowadziły udane, a przy tym szczęśliwe życie w otoczeniu naszych rodzin. Tego wieczoru Marie nastawiła gramofon. Najpierw słuchałyśmy wszystkiego, co znajdowało się na czarnym krążku _Die weisse Taube,_ później na _Donau so blau, so blau_i tańczyłyśmy. Byłyśmy tak rozbawione, że nie spostrzegłyśmy kapitana von Gorlsena, który przyjechał do pałacu z informacją, że władze nakazały obowiązkową ewakuację wszystkich mieszkańców narodowości niemieckiej na zachód.
Przez całą niedzielę pakowałyśmy żywność na drogę i umieszczałyśmy ją na wozie. Z rzeczy osobistych zabrałyśmy tylko te najniezbędniejsze, licząc na to, że armia niemiecka zatrzyma nacierających Rosjan i niezadługo wrócimy do Jakobheide. Ze ściany w salonie zdjęłyśmy jedynie portrety praprapradziadka Jakoba i prapraprababci Seliny i owinięte w miękkie płótno włożyłyśmy je między odzież. W poniedziałek z samego rana ruszyłyśmy na zachód. Od mostu w Christianstadt długa kolumna wozów poruszała się w dwóch, a gdzie droga była szersza, to i w trzech rzędach. Co chwila wozy przystawały, ponieważ nadlatywały nieprzyjacielskie samoloty i ostrzeliwały uciekinierów. Wtedy kryłyśmy się w rowach na poboczu drogi. Dopiero drugiego dnia o zmroku przeprawiłyśmy się przez most w Forst. Będąc na zachodnim brzegu Lauisitzer Neisse, kiedy zatrzymałyśmy się na odpoczynek, Marie powiedziała, że uciekamy nie tylko przed Rosjanami. Także przed Niemcami. Niemcy nas wypędzili, Agnes. Nigdy nie wrócimy do naszego Jakobheide. Wrócimy, musimy wrócić, zapewniłam ją. Jeśli nie ty i ja, to wrócą nasze dzieci, nasze wnuki, nasze prawnuki. Tam, Marie, zostało twoje i moje serce.
− I wróć do nazwiska rodowego.
− Mam być Pohlhofferem?
− Odzyskaj majątek, pałac i bądź Pohlhofferem, Wolfgang. I jeszcze coś. Za pałacem, tam gdzie winnica, zostały zakopane pamiątki rodzinne.