- W empik go
Majątek jak skała. Jak ochronić swoje pieniądze w niepewnych czasach? - ebook
Majątek jak skała. Jak ochronić swoje pieniądze w niepewnych czasach? - ebook
Książka szczegółowo pokazuje, jak korzystać z obligacji, funduszy inwestycyjnych czy akcji, ale też jak kupić mieszkanie na wynajem i jak je przygotować do wynajmu. Autor szczegółowo omówił nie tylko modne sposoby inwestowania, takie jak kryptowaluty czy condohotele, ale też formy ochrony majątku stosowane przez nasze babcie, w tym trzymanie przysłowiowych „dolarów pod poduszką”. Co ciekawe, wcale nie odradza tej ostatniej formy – przeciwnie, uważa, że w pewnych warunkach część oszczędności warto w ten sposób przechowywać na czarną godzinę.
Kategoria: | Bankowość i Finanse |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788395297724 |
Rozmiar pliku: | 16 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyszła inflacja. Zjawisko, którego na większą skalę nie widzieliśmy od co najmniej 15 lat. Ponieważ nie było jej tyle czasu, całkiem przyzwyczailiśmy się do stabilnych cen i zapomnieliśmy, że złotówka wcale nie musi mieć cały czas takiej samej wartości. A teraz co chwilę coś drożeje – a to benzyna, a to prąd, a to pan na ryneczku, który zawsze miał jabłka po 3 złote, teraz ma je po 5 złotych i mówi, że taniej nie może, bo hurtownicy podnieśli ceny. To są właśnie objawy utraty wartości złotówki, czyli inflacji.
My, ekonomiści, mówimy, że inflacja to drzwi w jedną stronę. Łatwo nieodpowiedzialną polityką doprowadzić do rosnących cen, ale potem odwrócenie tego trendu jest już bardzo trudne. Dlaczego? Bo kiedy przez wiele lat ceny są stabilne, to ludzie nie przywiązują wagi do ich wzrostu. Nie zauważają go. Są przyzwyczajeni, że jak trzymają pieniądze na koncie, to nic im się złego nie dzieje i nie ma też znaczenia, czy trzymają pieniądze na nieoprocentowanym koncie, czy w gotówce, czy też na lokacie dającej 1% rocznie. Dla większości nie jest to istotne, chyba że ceny zaczną rosnąć. Ale kiedy już zaczną, wszystko się zmienia.
Może ktoś pamięta hiperinflację lat osiemdziesiątych, choć większości albo nie było jeszcze wtedy na świecie, albo było dziećmi i żadne nie interesowało się jakąś tam inflacją – ważne, że pieniądze od dziadków wystarczały na lizaka w szkolnym sklepiku. Z tego powodu funkcjonowanie w warunkach ciągłej inflacji jest dla wielu osób zupełną nowością i jeszcze nie wiedzą, co z tym robić i jak się bronić. Stopniowo jednak coraz więcej Polaków zauważa, że ceny rosną, a różne rzeczy drożeją regularnie co kilka miesięcy.
Dla rozwinięcia się inflacji na większą skalę kluczowy jest ten moment, w którym ludzie sobie uświadamiają, że trzymanie gotówki oznacza realne straty. Nie od razu i nie każdy sobie to uzmysłowi, bo ostatnie 20 lat zupełnie nas od tego odzwyczaiło. W pewnym momencie jednak pierwsza, druga i kolejna osoba orientuje się, że inflacja kosztuje – i zaczyna się denerwować. I niecierpliwić. Co więc robimy najpierw? Kupujemy. Na początku kupujemy zwykłe, codzienne rzeczy, tylko wcześniej. Zwykle Monika kupowała kilogram cukru, jednak tym razem pomyśli, że cukier tak drożeje, to może lepiej kupić zgrzewkę 20 kg. A może przy okazji mąkę, ziemniaki na całą zimę i jeszcze sporo słoików, to się zrobi przetwory, bo nie wiadomo, ile to wszystko będzie kosztowało na wiosnę. To są drobne działania, ale gospodarka składa się właśnie z takich niewielkich ruchów. Codzienne decyzje pani Moniki są małe i nie miałyby znaczenia, ale takich pań jest w każdym mieście tysiące. Ich wybory składają się na coś, co ekonomiści nazywają łącznym popytem, który w wyniku początkowego wzrostu cen zaczyna rosnąć.
Sprzedawcy z drugiej strony lady obserwują te ruchy i oczywiście nie przepuszczą okazji do dodatkowego zarobku. Jeżeli dzisiaj pani Monika i jeszcze jej pięć sąsiadek kupiły dwudziestokilogramowe zgrzewki cukru po 2,99 złotych za kilogram, to dlaczego jutro nie sprzedawać ich po 3,29 złotych? W końcu, jeżeli klient sam się pcha i nie patrzy na cenę, to grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji do zarobienia dodatkowych pieniędzy. I właśnie w ten sposób zaczyna się nakręcać spirala inflacyjna.
Przykład z cukrem jest prosty, ale jak na dłoni pokazuje dwie cechy inflacji. Po pierwsze, pokazuje, jak codzienne decyzje pojedynczych osób sumują się do łącznego podnoszenia cen. Jedna osoba nic nie znaczy w skali gospodarki, ale to samo zjawisko pomnożone przez liczbę gospodarstw domowych w Polsce powoduje, że wzrost cen zaczyna przyspieszać. Po drugie, ten mechanizm sam się nakręca. Nazywamy go często spiralą inflacyjną, chociaż osobiście nie widzę związku, bo nie widziałem nigdy, żeby ktoś nakręcał spiralę. Chodzi jednak o to, że mechanizm ustalania średniego poziomu cen w gospodarce wcale nie jest stabilny. Co to dokładnie oznacza?
Dla porównania zacznę od wyjaśnienia, czym jest stabilny mechanizm ekonomiczny, żebyśmy zrozumieli, o co chodzi z tą stabilnością i co się dzieje, kiedy jej brakuje. Weźmy przykład rynku nieruchomości. Kiedy nie dzieje się nic złego, deweloperzy budują mniej więcej tyle mieszkań, ile ludzie chcą kupić. Jeżeli zbudują ich za dużo, w końcu zabraknie chętnych na apartamenty i będzie coraz większy problem ze sprzedażą kolejnych. W efekcie deweloperzy będą musieli obniżyć ceny i przy okazji zmniejszyć swoje zyski. To z kolei spowoduje napływ kupujących, bo więcej osób będzie stać na kupienie mieszkania w niższych cenach, ale mniej firm deweloperskich będzie chętnych do rozpoczęcia kolejnych budów, bo zyski będą mniejsze. W efekcie po chwilowej nierównowadze, w której przez jakiś czas występowała nadwyżka niesprzedanych mieszkań, nastąpi powrót do równowagi na tym rynku. Taki samoregulacyjny mechanizm dotyczy większości zjawisk w gospodarce, nie tylko rynku nieruchomości. Dzięki temu mechanizm rynkowy ciągle dopasowuje produkcję do realnych potrzeb ludzi.
W przypadku inflacji taki samoczynny mechanizm już niestety nie działa. Przykład pani Moniki i jej zakupów cukru pokazuje, że inflacja wcale nie ma tendencji do samoregulacji, lecz odwrotnie – sama siebie napędza. Nie jest wcale tak, że wzrosty ceny cukru skończą się na pierwszej rundzie. Wręcz przeciwnie: ceny rosną, więc ci, którzy to przewidzieli, dostają potwierdzenie swoich obaw. A ci, którzy nie pomyśleli o tym wcześniej, czują się jak frajerzy i biegną do sklepów. W efekcie powstaje dodatkowy popyt, który powoduje kolejne podwyżki. Z miesiąca na miesiąc przybywa osób, które uważają, że trzeba wszystko kupować jak najszybciej, bo potem będzie już tylko drożej.
Jednak to wcale nie koniec. To dopiero pierwsza fala inflacji. Poza wpływem na wzrost cen, spełnia ona jeszcze jedną rolę: powoduje coś, co ekonomiści nazywają odkotwiczeniem oczekiwań inflacyjnych. O co chodzi? Otóż w normalnych czasach inflacja zachowuje się trochę tak, że jest niska, bo jest niska. Skoro ceny są mniej więcej stabilne, ludzie nie spodziewają się, że mogą one wzrosnąć, więc trzymają pieniądze na nieoprocentowanych kontach i innych „spokojnych” formach oszczędzania. Można z pełnym spokojem śledzić ogłoszenia i patrzeć, jak ceny nieruchomości rosną o 3–5% rocznie i nie czuć żadnego palącego powodu, żeby się mobilizować i kupować mieszkanie akurat w tym momencie.
Kiedy jednak ceny rosną o 15% albo o 25% rocznie (a ceny nieruchomości często wyprzedzają inflację, bo ich wzrost jest zazwyczaj zapowiedzią podwyżki innych cen), ludzie robią się nerwowi. Ktoś, kto od 5 lat oszczędzał sobie spokojnie na mieszkanie, widzi nagle, że za cenę, za którą mógł jeszcze rok temu kupić trzy pokoje z kuchnią, teraz może już kupić tylko dwa, a i te oferty szybko znikają. Zaczyna nerwowo starać się o kredyt, szturmować sprzedających i składać coraz wyższe oferty. Jeżeli robi tak jedna osoba, nic wielkiego się oczywiście nie dzieje. Tu jednak wchodzi na scenę makroekonomia i jej podstawowa zasada, która mówi, że mechanizmy makroekonomiczne nie dotyczą pojedynczych osób, lecz dziesiątek tysięcy kupujących naraz. Osoby zainteresowane kupnem mieszkania widzą, że ceny rosną, i zaczną sami nakręcać ten wzrost. A wyższe ceny nieruchomości szybko przełożą się na czynsze wynajmu, bo wiele lokali kupowanych jest jako inwestycje, które muszą na siebie zarobić. W efekcie wzrost cen w całej gospodarce przyspiesza.
To jednak nadal nie jest koniec fal inflacyjnych. Z czasem ludzie orientują się, że trzymanie gotówki nie jest dobrym pomysłem – i zaczynają kupować między innymi książki takie jak ta, którą trzymasz w ręku. Dowiadują się z nich, że oszczędzanie na lokacie jest prostą drogą do bycia nabijanym w butelkę, więc zaczynają eksplorować inne możliwości, na przykład giełdę. O ile przez wiele lat giełda nie była zbyt dobrym sposobem zarabiania pieniędzy, napływ nowych inwestorów zaczyna zmieniać ten stan rzeczy. Inwestują nie tylko indywidualni gracze, których wcześniej na giełdzie nie było, ale i fundusze inwestycyjne, którym pieniądze nagle powierza rzesza osób wystraszonych inflacją. W efekcie akcje drożeją, upewniając kolejnych graczy, że to dobry kierunek. Firmy obecne na giełdzie decydują się na dodatkowe emisje, bo zaczyna być dla nich dostępny dodatkowy kapitał, którego wcześniej nie było. Kwoty uzyskane z emisji akcji przeznaczają na rozbudowę fabryk, powiększanie magazynów i zatrudnianie dodatkowych pracowników. Taki rozwój jest oczywiście dobry sam w sobie, ale ma pewną wadę: tworzy dodatkowy popyt na maszyny, nieruchomości i zasób, którego już teraz brakuje – pracowników. Jak przyciąga się nowych pracowników? Oczywiście oferując większe wynagrodzenia. W efekcie w gospodarce pojawia się kolejna fala wzrostu cen, tym razem pochodząca nie od konsumentów, ale od strony inwestycji w gospodarce.
Zobacz, jak wszystkie te fale się kumulują. Jedna fala wzbudza kolejną, a mechanizm ma w sobie coś z samospełniającej się przepowiedni. Obawa przed inflacją właściwie sama ją powoduje. W efekcie raz obudzony wzrost cen bardzo trudno zatrzymać. NBP i Rada Polityki Pieniężnej bardzo długo ignorowali ten problem, chcąc się przypodobać rządowi. Teraz jesteśmy w sytuacji, gdy zaczynamy widzieć, czym kończy się faktyczny brak niezależności banku centralnego. Wydawało się przez kilka lat, że lekcje, które wyniosły z takiego kryzysu inne kraje, nas nie dotyczą, i możemy sobie dowolnie stosować rozlazłą politykę gospodarczą, a złe skutki nas ominą. Niespodzianka: nie ominęły.
Dlaczego jednak stało się to akurat teraz? Dlaczego obawa przed inflacją nie towarzyszyła nam przez ostatnie 20 lat, a teraz nagle się ujawniła? Przyczyn było kilka. Jedna przypominała gromadzenie dynamitu przez wiele lat, pozostałe zadziałały jak zapalnik. Dynamitem była poprawa naszej sytuacji finansowej. Polacy, wbrew ciągłym narzekaniom, stali się w ostatnich kilku latach znacznie bogatsi. Jeszcze 15 lat temu, według GUS, prawie cały swój dochód (a dokładnie 95%, 702 złote na osobę) wydawaliśmy na bieżące potrzeby. Na oszczędzanie i inwestowanie nie zostawało prawie nic, o ile nie chciało się umrzeć z głodu. W roku 2020 dochód wynosił już 1919 złotych na osobę, ale z tego na bieżące potrzeby wydawaliśmy tylko 1210 złotych. Oznacza to, że prawie jedną trzecią swojego dochodu przeciętny Polak może swobodnie rozporządzać: oszczędzać albo inwestować.
 Źródło: ]
Taki stan musi u wielu z nas generować pokusę, żeby wydawać więcej, zwłaszcza że inni dookoła kupują samochody, najdroższe telefony albo jeżdżą na Maderę na wakacje. I to była właśnie ta beczka prochu, który w końcu musiał wybuchnąć. Dołożył się do niej rząd, proponując czternaste emerytury, 500+ i inne programy socjalne. Również Narodowy Bank Polski starał się wspierać popularność rządu przy pomocy niskich stóp procentowych, zamiast skupić się na tym, na czym powinien, czyli na gwarantowaniu stabilnej wartości złotego.
Zapalnikiem inflacji okazała się pandemia Covid-19, a dokładniej to, jak szybko gospodarki odbiły się od dna po pandemii. Na początku przewidywano od 3 do 5 lat poważnej zapaści, z której wychodzić mieliśmy jeszcze przez wiele lat. Tymczasem okazało się, że polska gospodarka, podobnie jak gospodarki większości naszych partnerów handlowych, odbiła się od dna bardzo szybko, a samo dno okazało się wcale nie takie głębokie. To, w połączeniu z dużymi pakietami wsparcia dla gospodarki w czasie pandemii, spowodowało duży nadmiar pieniędzy na rynku, zwiększone zakupy i wzrost cen. Reszta tej opowieści dzieje się już na naszych oczach.
Ile czasu to może potrwać? Wszystko wskazuje na to, że inflacja zostanie z nami na dłużej, bo na te dwa zjawiska – wzrost zamożności i niespotykanie dobre poradzenie sobie z pandemią Covid – nałoży się jeszcze jedno zjawisko: zielona rewolucja. Jak pewnie widzisz wszędzie dookoła, temat zmniejszania emisji jest modny. Ludzie na potęgę instalują panele słoneczne, budują wiatraki i dyskutują o tym, jak by tu jeszcze obniżyć emisję i być bardziej eko. To, o czym jeszcze się nie mówi i co jeszcze nie dotarło do szerokich rzesz społeczeństwa, to fakt, że ta ekotransformacja nie jest za darmo. Dopóki są to jednostkowe, drobne projekty, do tego w większości finansowane pieniędzmi z Unii Europejskiej, możemy mieć złudzenie, że ktoś inny ponosi koszty. Tymczasem prawda jest brutalna: jeżeli zmniejszenie emisji CO ₂ ma przynieść realne efekty, to musi się odbyć na naprawdę masową skalę. A zmian na masową skalę nie sfinansuje Unia, tylko każdy kraj osobno – czyli pośrednio każdy z nas.
Jak będzie się odbywało takie finansowanie? Pierwsza możliwość to pieniądze przekazywane bezpośrednio z budżetu, czyli z naszych podatków. Na takie rozwiązanie nie zdobędzie się jednak żaden rozsądny rząd, bo szybko przestałby rządzić. Pozostaje więc druga droga – finansowanie pośrednie, przez uwzględnienie kosztów ekotransformacji w cenach produktów. I to się już dzieje, ale z docelowej skali zjawiska nawet nie zdajemy sobie jeszcze sprawy.
 Źródło: ]
Jednym ze wskaźników wpływu ekologii na ceny jest kurs tak zwanych uprawnień do emisji CO ₂ . W ciągu ostatnich 10 lat ten kurs wzrósł dziesięciokrotnie, z czego pięciokrotnie tylko w ostatnich 4 latach. To nie są abstrakcyjne kwoty, tylko realne miliardy, które wpłacają do budżetu producenci, przerzucając je potem na klientów w postaci wyższych cen. Do tego dojdzie nieuchronny wzrost cen paliw, bo jednak ograniczanie ich zużycia nie idzie wcale tak szybko, jak zakładano. Dlatego jedynym sposobem będzie nakładanie kolejnych podatków na paliwa, żeby ich ceny zaczęły zniechęcać użytkowników. Parlament Europejski zgodził się właśnie, by do 2030 roku zmniejszyć emisje gazów cieplarnianych o 55% w stosunku do stanu z 1990 roku, podczas gdy pierwotnie zakładano, że będzie to 40%.
To wszystko doskonale brzmi i sam nie mam wątpliwości, że musimy to wszystko zrobić, jeżeli chcemy, żeby Ziemia za 100 lat nadawała się jeszcze do zamieszkania. Jednak w artykułach piewców ekologii nikt nie pisze o tym, że koszt tak radykalnej ekologii poniesiemy wszyscy. Na przykład energia elektryczna produkowana w domowych panelach słonecznych jest pioruńsko droga i bez dopłat z budżetu nie miałaby szans na konkurowanie z energią z węgla. Jeżeli chcemy, żeby całość energii elektrycznej była ze źródeł odnawialnych, budżet może tego nie udźwignąć i całość kosztów energii potrzebnej do produkcji będą musiały ponieść przedsiębiorstwa, przenosząc ten koszt na ceny. Podobnych mechanizmów wkrótce będziemy dostrzegać wokół nas coraz więcej, ale już bez uspokajającej tabliczki „sfinansowano ze środków UE”. Koszty przełożą się na ceny wszystkiego, co kupujemy: żywności, energii, paliw czy nieruchomości.
Na ten proces nawet NBP niewiele będzie w stanie poradzić. Oczekiwania inflacyjne ludzi zostały już odkotwiczone i proces ten będzie tylko przyspieszał, a mechanizm wzrostu cen napędzają rosnąca presja na ekologię, zmniejszenie emisji i ograniczenia ogólnego oddziaływania na środowisko. W efekcie inflacja, nie tylko ciągnięta popytem, ale i pchana kosztami ekologii, zostanie z nami na dłużej.
Co więc robić z oszczędnościami? To pytanie zadają sobie dzisiaj miliony ludzi. I to jest kolejna pułapka. Bo dotąd inflacja napędzana była raczej zwykłą konsumpcją, ale już są oznaki tego, że zaczyna być pchana przez ucieczkę ludzi od pieniędzy, które stają się coraz gorszą lokatą oszczędności. Coraz więcej Polaków myśli nie tylko o codziennych wydatkach, ale też o tym, co zrobić ze swoimi 20 000, 50 000 albo 200 000 złotych oszczędności. Już wiele osób nerwowo patrzy na zmniejszającą się wartość pieniędzy trzymanych na lokatach. Za chwilę zaczną rozglądać się za złotem, małymi mieszkaniami na wynajem, akcjami i wszystkim, co przynajmniej trochę zabezpieczy majątek przed inflacją. I pewnie już wiesz, co się stanie. Ceny tych wszystkich aktywów zaczną iść w górę, dalej napędzając inflację. I przy okazji stawiając na wygranej pozycji tych, którzy ten ruch wykonają jako pierwsi.
Celem tej książki jest przygotować cię na ten proces – i postawić w szeregu z wygranymi. Po jej przeczytaniu będziesz wiedzieć, jak zainwestować swój majątek w taki sposób, żeby inflacja nie tylko cię nie zabolała, ale żeby była twoim sprzymierzeńcem. Jak to możliwe, że coś, co pozbawia majątku innych, może pracować na twoją korzyść? Otóż w inflacji ceny różnych aktywów nigdy nie rosną tak samo. Zawsze przegrani są ci, którzy trzymają gotówkę, a wygrani ci, którzy dobrze zainwestowali. Tak naprawdę inflacja jest grą o sumie zerowej, w której jedni tracą dokładnie tyle, ile inni zyskują, a wzrost cen powoduje przepływ pieniędzy z kieszeni tych pierwszych do portfeli tych drugich. Tak zawsze było w okresach wysokiej inflacji i tak będzie teraz, dlatego lepiej nie być wśród tych, których trzymanie gotówki skubie po portfelu. Niemiłe? Tak. Niesprawiedliwe? Również. Ale czy ktoś kiedyś obiecywał, że świat będzie sprawiedliwy? Dlatego lepiej teraz zakasać rękawy i tak przeorganizować swój majątek, żeby być w szeregu tych wygranych. Wiedzy, jak to zrobić, dostarczy ci właśnie ta książka.Rozdział 2. Kilka niezbędnych pojęć
Będę się starał nie nadużywać trudnych pojęć, bo nie chodzi o to, by cię nimi przytłoczyć. Zawsze uważałem, że jeżeli ktoś nie umie przedstawić złożonych mechanizmów ekonomicznych w prostych słowach, to znaczy, że ich tak naprawdę nie rozumie. Celem książki jest podanie ci prostych do zastosowania sposobów, żebyś mógł wyciągnąć ze swojego majątku jak najwięcej, a przy okazji – uchronił go przed inflacją. Kilka słów wyjaśnień jest jednak potrzebnych, żebyś wiedział, jak rozmawiać z doradcami inwestycyjnymi i innymi tęgimi głowami, którzy będą ci chcieli wcisnąć różne mądrości. Chciałbym bowiem, żebyś po przeczytaniu tej książki był również uodporniony na różne „okazje” inwestycyjne i nie dał się nabrać na „cudowne” sposoby zabezpieczenia przed inflacją, na które na pewno będziesz się natykać w internecie czy w prasie. Znajomość tych kilku ważnych terminów ułatwi nam też komunikację, bo w ten sposób zamiast „różne rzeczy, w które możesz zainwestować, żeby osiągnąć zysk”, będę mógł napisać po prostu „aktywo”. Więc zaczynajmy.
„Aktywo” jest dokładnie tym, co napisałem przed chwilą. Jest dowolną rzeczą, pod której postacią przechowujesz majątek. Może to być gotówka, ale może być to też złoto, obligacje, akcje, nieruchomości albo kolekcjonerskie wino. Ważne, żeby przynajmniej z zasady nie traciło na wartości, a w miarę możliwości przynosiło zyski.
W świecie finansów określenie „portfel” nie oznacza z kolei kawałka skóry do trzymania pieniędzy, ale zbiór twoich aktywów. Kiedy mówimy o twoim portfelu, mówimy tak naprawdę o twoim majątku i tym, z czego ten majątek się składa. Jak się domyślam, dotychczas znaczną część twojego portfela stanowiła gotówka, w najlepszym wypadku gotówka na lokacie. Pora to zmienić i poszukać lepszego sposobu trzymania majątku – czyli przeorganizować portfel i zamienić aktywa przynoszące straty, jak na przykład gotówka, na inne, które mają potencjał przyniesienia zysku, jak na przykład akcje lub obligacje.
„Dywersyfikacja” to trzecie pojęcie, którym będziemy się posługiwać. Najprościej mówiąc, dywersyfikacja portfela to unikanie wkładania wszystkich jajek do jednego koszyka. Nawet jeżeli jesteś głęboko przekonany, że akcje Tauronu będą drożeć, to przy dywersyfikacji portfela nie powinieneś inwestować w tę firmę więcej niż 10% swojego majątku. Dywersyfikacja może też polegać na tym, żeby w akcje łącznie nie wkładać więcej niż połowy majątku (i to raczej przy dość agresywnym nastawieniu do inwestowania). Może ona więc dotyczyć nie tylko pojedynczej inwestycji, lecz także całej kategorii aktywów.
Do dywersyfikacji będę cię namawiał wielokrotnie w całej książce i tutaj, korzystając z okazji, zrobię to po raz pierwszy. Dobrze wiem z własnego doświadczenia, że codziennie atakują nas pokusy, żeby postąpić dokładnie odwrotnie. Jeżeli jakiś znajomy mówi, że teraz będą iść w górę akcje firm energetycznych, to naturalne jest, że ulegniesz naraz dwóm emocjom: chciwości i strachowi. Chciwości osiągnięcia pewnego zysku, która jest głównym motorem inwestowania, a także strachowi, że te akcje faktycznie pójdą w górę, a ty będziesz sobie (w przyszłości) pluć w brodę, że przegapiłeś okazję. Te emocje zawsze towarzyszą inwestowaniu i nie ma się czego wstydzić. Jednak pod ich wpływem możesz zrobić rzecz niewybaczalną: zainwestować w te akcje cały majątek. Wtedy stajesz się zakładnikiem jednego tylko rynku – i możesz stracić większą część tego, co masz. A nie tak przebiega skuteczne inwestowanie, które jest raczej korzystaniem po trochu, ale bezpiecznie, z różnych rynków. Poza tym znajomi, którzy dają takie rady, prawie zawsze się mylą. O tym, dlaczego tak jest, dowiesz się w dalszej części książki. Ważne jest jednak co innego: dywersyfikacja jest najlepszym przyjacielem inwestora. To najważniejsza wskazówka, której mogę ci udzielić już teraz.
Kolejne słowo, którego będziemy potrzebować, to ryzyko. W finansach używa się go trochę inaczej niż w normalnym języku, gdzie „ryzyko” występuje zawsze w liczbie pojedynczej. W ekonomii i finansach mówimy o „ryzykach”, mając na myśli obszary, w których może zdarzyć się coś, czego nie dało się wcześniej przewidzieć. Może być na przykład ryzyko kursowe, czyli sytuacja, w której kursy walut będą się zmieniać, powodując, że stajesz się coraz bogatszy albo coraz biedniejszy, jeśli trzymasz w swoim portfelu inwestycyjnym waluty. Może być też ryzyko polityczne, na przykład takie, że rząd, chcąc utrzymać popularność, będzie dodawał coraz to nowe zasiłki i tarcze chroniące przed inflacją, w ten sposób na dłuższą metę tylko przyczyniając się do jej przyspieszenia.
Ryzyka bywają małe i duże. Małe ryzyko jest wtedy, kiedy trzymasz część swojego majątku w postaci waluty i planujesz, że na przykład za rok przeniesiesz się do Włoch. Wtedy co prawda twój majątek nie pracuje i nie przynosi zysku, ale twoje ryzyko jest minimalne, bo za rok we Włoszech kupisz tyle samo co dzisiaj. Ryzyko trzymania złotówek jest już trochę większe, bo za rok kupisz w Polsce mniej, ale jednak w sposób przewidywalny (chyba, że inflacja wystrzeli do poziomu tureckiego). Duże ryzyko ponosisz natomiast, kiedy inwestujesz w akcje pojedynczej firmy, bo jej cena za rok może być trzykrotnie wyższa, ale też może stracić 90% swojej wartości. Inwestując natomiast za pożyczone pieniądze (co nazywamy lewarowaniem inwestycji), możesz nie tylko stracić całość majątku, ale też więcej niż masz – i inwestycyjną przygodę skończyć z długami. Wtedy ryzyko jest ekstremalnie duże ¹ .
Wydaje się niemożliwe? Więc wprowadźmy jeszcze pojęcie „lewarowania” albo inaczej – posługiwania się dźwignią finansową. Dźwignia występuje najczęściej przy bardziej złożonych operacjach finansowych i polega na wspieraniu się pieniędzmi z zewnątrz w celu zawarcia transakcji przy niewystarczającej ilości własnego kapitału. Jeżeli inwestujesz na giełdzie pożyczone pieniądze, wtedy właśnie używasz dźwigni. Inwestowanie pożyczonych środków powoduje, że zarówno zyski, jak i straty znacznie się powiększają. Przy normalnym inwestowaniu raczej nikomu tego nie polecam i w tej książce nie będziemy mówić o inwestycjach lewarowanych, bo one są zaprzeczeniem ochrony oszczędności.
I wreszcie ostatnie pojęcie to „płynność inwestycji”. Jest to możliwość wycofania się z inwestycji w krótkim czasie i bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Jak się domyślasz, gotówka ma doskonałą płynność – można ją w dowolnym momencie zamienić na jakąś inną formę przechowywania majątku. Na drugim końcu skali płynności są aktywa bardzo mało płynne, na przykład nieruchomości. Żeby zamienić nieruchomość na coś innego, trzeba dać ogłoszenie, poczekać aż zgłosi się kupujący, opłacić notariusza i prowizję biura nieruchomości. Gdzieś pośrodku tej skali są na przykład obligacje. Ich średnia płynność objawia się tym, że co prawda możesz dość szybko odzyskać zainwestowaną kwotę, ale często tracąc odsetki lub płacąc koszty transakcyjne. Zazwyczaj jest tak, że aktywa płynne są mało zyskowne (lub przynoszą straty, tak jak gotówka w warunkach inflacji), natomiast aktywa zyskowne są mniej płynne. Działa tu zasada „coś za coś”: większa płynność i wygoda to mniejszy zysk – i odwrotnie.
I to już wszystko, jeśli chodzi o trudne określenia. To jest absolutne minimum, żebyś dobrze rozumiał informacje finansowe i zalecenia różnych internetowych „doradców” inwestycyjnych. Bo chociaż większość z tych rad jest guzik warta, to warto rozumieć ich język – między innymi po to, żeby być na nie bardziej odpornym.Rozdział 3. Procent składany , czyli dlaczego 10 + 10 = 21
Na pewno z grubsza wiesz, czym jest zysk z inwestycji. Jeżeli kupisz jakieś aktywo, na przykład obligację, za 1000 złotych, a za rok sprzedasz je za 1100, twój zysk wyniesie 100 złotych, czyli rentowność inwestycji to 10%. Ten przykład jest oczywisty. Wyliczenie przestaje być oczywiste, kiedy chcemy obliczyć rentowność dla okresów dłuższych lub krótszych niż rok. Weźmy znowu inwestycję z roczną rentownością 10%, ale tym razem trzymaną przez dwa lata. Po roku będziesz miał tak jak poprzednio 1100 złotych. Po drugim roku przybędzie ci natomiast 10% od kwoty 1100 złotych, czyli tym razem 110 złotych (nie 100 jak w pierwszym roku). Inwestycja, która przynosi 10% rocznie sprawi, że po dwóch latach z 1000 złotych zrobi się 1210, a po trzech 1331 złotych. Widać, że po kilku latach ten proces naliczania odsetek od odsetek kumuluje się do całkiem dużych kwot. Tak działa mechanizm, który finansiści nazywają procentem składanym, a który sam Albert Einstein określił jako „największe matematyczne odkrycie wszech czasów” .
W tej książce wielokrotnie zauważysz, że przywiązuję wagę do pozornie małych różnic w stopach zysku. Będę szczegółowo analizował, że jedna inwestycja zapewnia 2%, a inna 4% zysku ponad inflację. Na pierwszy rzut oka może ci się wydawać, drogi czytelniku, że to jest dzielenie włosa na czworo i nie ma różnicy, czy wybierzesz 2%, czy 4%. Kiedy jednak mówimy o inwestycji na 20 lat, wtedy procent składany zaczyna przeczyć intuicji. Przy stopie zysku równej 2% zainwestowany 1000 złotych przyniesie po 20 latach 486 złotych zysku. Jeżeli ta stopa wyniesie 4%, będzie już 1191 złotych, natomiast przy 6% rocznie na końcu zyskamy 2207 złotych. Jak widzisz, naprawdę drobne różnice w stopach zysku przekładają się w dłuższych okresach na ogromne różnice finansowe. Dzieje się tak właśnie dzięki działaniu procentu składanego.
Burton Malkiel, autor doskonałej książki o inwestowaniu A Random Walk Down Wall Street przytacza przykład naiwnego Indianina, który w 1624 roku sprzedał cały obszar wyspy Manhattan za 24 dolary. Ten przykład jest dobrze znany i podaje się go często jako przykład skrajnej głupoty i braku rozeznania w rzeczywistej wartości aktywów. Kiedy jednak weźmiesz pod uwagę procent składany, okazuje się, że ów Indianin nie zrobił wcale takiego złego interesu. Gdyby wtedy zainwestował te 24 dolary na 6% rocznie (tyle średnio wynosiła stopa procentowa w USA), w wyniku kumulacji odsetek do 2021 roku jego praprawnuki dysponowałyby majątkiem przekraczającym 250 miliardów dolarów! A pamiętaj, że sprzedawał lasy i mokradła, których wartość trudno porównywać z obecnym w pełni uzbrojonym i zabudowanym terenem dzisiejszego Manhattanu. Czy więc naprawdę był to taki zły interes?
Istnieje zasada, która pozwala w przybliżeniu obliczyć działanie procentu składanego bez odwoływania się do złożonej matematyki. Nazywa się ją „zasadą 72”. Okazuje się, że jeżeli podzielisz liczbę 72 przez stopę zysku (wyrażoną w procentach), dowiesz się, po ilu latach inwestycja podwoi swoją wartość. Na przykład inwestycja ze stopą zysku 10% podwoi swoją wartość po około 7 latach, bo 72 podzielone przez 10 daje w przybliżeniu 7 (a dokładnie 7,2).
Znajomość procentu składanego będzie nam też potrzebna do porównywania różnych inwestycji i sprawdzania, ile zysku faktycznie przynoszą. Zawsze używam do tego Excela, bo przy inwestycjach trzy- lub czteroletnich obliczenia stają się arytmetycznie już dość trudne, a nie mam umiejętności mojego kolegi Łukasza, który w pamięci oblicza pierwiastki z liczb sześciocyfrowych. Weźmy przykład inwestycji, która będzie co jakiś czas pojawiała się w tej książce, czyli czteroletnich obligacji skarbowych indeksowanych inflacją. Zostały one tak „sprytnie” skonstruowane, że w pierwszym roku inwestowania mają bardzo niskie oprocentowanie, a dopiero w kolejnych latach staje się ono wyższe od inflacji. Weźmy przykład sytuacji, w której inflacja wynosi 10% rocznie. Wtedy w pierwszym roku oprocentowanie wynosi mizerne 2,3%, a w kolejnych 11% (stopa inflacji 10% powiększona o stałą wartość 1%, czyli tak zwaną marżę) ² .
Wartość przykładowej inwestycji w obligacje czteroletnie
Rok
Oprocentowanie
Wartość na koniec roku
1
2,3%
1023,00 zł
2
11%
1135,53 zł
3
11%
1260,44 zł
4
11%
1399,09 zł
Skąd wzięły się wartości w ostatniej kolumnie tabeli? Kwotę 1023 złotych otrzymaliśmy, dodając 2,3% do początkowej wartości inwestycji (1000 złotych). Potem w kolejnych latach powiększamy poprzednią wartość inwestycji o oprocentowanie. W drugim roku musimy więc do kwoty 1023 złotych dodać 11% – i tak co roku. Warto zauważyć, że te przyrosty nie są takie same, lecz stają się co roku większe, w miarę jak rośnie wartość inwestycji ³ .
Jak teraz obliczyć, ile faktycznie wynosi roczna stopa zysku i czy jest ona wyższa od inflacji? Żeby się tego dowiedzieć, musimy na chwilę założyć, że wszystkie zyski inwestujemy ponownie (czyli reinwestujemy) z tą samą stopą zysku ⁴ . Teraz trzeba odrobinę zacisnąć zęby i przeprosić się z matematyką ze szkoły średniej. Zaczynamy od podzielenia końcowej wartości inwestycji (1399,09 złotych) przez jej wartość na początku, czyli przez 1000 złotych. Otrzymana liczba 1,399 mówi, że inwestycja „urosła” nam nieco poniżej 1,4 raza. Z otrzymanej liczby 1,399 trzeba teraz obliczyć pierwiastek czwartego stopnia, bo tyle wynosi okres inwestycji liczony w latach. Jeżeli ktoś uważał na matematyce, wie, że w naszym przypadku pierwiastek czwartego stopnia jest tym samym, co podniesienie liczby do potęgi ¼. Używając Excela trzeba wpisać formułę „=B2^(1/4)”, oczywiście przy założeniu, że nasza liczba 1,399 jest w komórce B2. Wynik to 1,086, co oznacza, że średnia stopa oprocentowania obligacji skarbowych wyniosła zaledwie 8,6%. Jak widzisz, faktyczne oprocentowanie tych „indeksowanych inflacją” obligacji jest znacznie niższe niż dziesięcioprocentowa inflacja z naszego przykładu. Ten sposób obliczania średniej stopy zysku z inflacji warto opanować i umieć go wykonać w Excelu. Dzięki temu nauczysz się porównywać różne inwestycje i znajdować te, które przynoszą największy zysk.