Mała Europa. Szkice polskie - ebook
Mała Europa. Szkice polskie - ebook
Witamy na planecie Polska – w wyjątkowym miejscu o niezwykle bogatej historii. Jest tu pełno niespodzianek, chociaż nie wszystkie Państwa zachwycą.
Civitas Schinesghe, Lechistan, Polska... Kraj ten od ponad tysiąca lat fascynował kupców i podróżników. Kolejni władcy powiększali terytorium, zawierali przymierza i unie, za sprawą których Rzeczpospolita stała się jedną z potęg Starego Kontynentu.
Związanie się z tradycją Zachodu przez pierwszych Piastów było dziedzictwem, którego przyszło bronić potomkom Mieszków i Bolesławów. Wraz z odzyskaniem niepodległości XVII-wieczna koncepcja antemurale Christianitatis przyjęła formę walki z totalitaryzmami. Doświadczenia cudu nad Wisłą, II wojny światowej, komunizmu oraz wreszcie rok 2004 dowiodły, że miejsce Polski jest w Europie.
Spoglądając w naszą przeszłość, Norman Davies dowodzi, że w XXI wieku misją i powinnością Polski jest przewodzenie w regionie i wspieranie tych, którzy chcą dołączyć do europejskiej wspólnoty.
Niepublikowane wcześniej i zaktualizowane teksty Normana Daviesa zaskakują przenikliwością i stawiają przed Polską ponownie wyzwanie odegrania kluczowej roli w Europie.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8806-5 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Polska i jej region – ujęcie historyczne
Witamy na planecie Polska – w wyjątkowym miejscu o niezwykle bogatej historii. Jest tu pełno niespodzianek, chociaż nie wszystkie państwa zachwycą.
Polska nie jest małym krajem. Jak na standardy europejskie, gra w pierwszej lidze: nie jest największa pod względem powierzchni czy liczby ludności, ale z pewnością plasuje się powyżej średniej. Z historycznego punktu widzenia można stwierdzić, że jej rozmiar przynosił same nieszczęścia: była zbyt mała, żeby konkurować na równych warunkach z wielkimi sąsiadami – Niemcami i Rosją – lecz zarazem zbyt duża, aby zostawić ją w spokoju. Jest ona pod wieloma względami wschodnim odpowiednikiem Hiszpanii – obecnie kraju średniej rangi, kiedyś jednak znacznie potężniejszego i bardziej wpływowego. Polska – o czym już się nie pamięta – rządziła niegdyś ziemiami rozleglejszymi od kontrolowanych przez Rosję. Owszem, był czas, gdy Rzeczpospolita Obojga Narodów była największym państwem Europy.
Do jakiego regionu należy zatem Polska? Po zimnej wojnie – na podstawie wiedzy, którędy przebiegała żelazna kurtyna – wielu ludzi na Zachodzie nadal powiedziałoby: do Europy Wschodniej. W rzeczywistości historycznie Polska była bastionem cywilizacji zachodniej oraz pośredniczyła w eksporcie zachodnich idei i trendów na Wschód. Od ponad tysiąca lat zdominowana przez rzymski katolicyzm, stanowiła barierę powstrzymującą siły islamu i prawosławia. We własnych oczach, aby przywołać tu XVII-wieczne określenie, pełniła rolę _antemurale christianitatis_, czyli przedmurza chrześcijaństwa.
Pod koniec XVIII wieku Rzeczpospolita Obojga Narodów, niegdyś tak potężna, została całkowicie zniszczona i podzielona między swoich sąsiadów. W XIX wieku dwoma z trzech zaborców były wszakże Niemcy i Austria, a zatem państwa środkowoeuropejskie. Warszawa i ziemie leżące na wschód od niej zostały wprawdzie wchłonięte przez Rosję, lecz związki pozbawionego państwa narodu z Zachodem nie uległy zerwaniu. Rządzone przez Polaków wielonarodowe Królestwo Galicji i Lodomerii odegrało zaś bardzo szczególną rolę dzięki przyznanej mu przez Austrię autonomii kulturowej.
Nie ma tu miejsca, aby opisać nieszczęścia, jakich doznała Polska w czasie obydwu wojen światowych. Dość powiedzieć, że podczas pierwszej z nich nie było żadnej dużej polskiej formacji wojskowej; Legiony Józefa Piłsudskiego istniały krótko i odegrały jedynie marginalną rolę, a większość z trzech milionów polskich żołnierzy walczących w polu zabijała się wzajemnie w szeregach armii niemieckiej, austriackiej czy rosyjskiej.
Druga wojna zastała Polskę w najniebezpieczniejszym możliwym miejscu – między III Rzeszą Adolfa Hitlera a Związkiem Radzieckim Józefa Stalina. Kraj został zmiażdżony przez dwa najbardziej mordercze reżimy w dziejach Europy i stracił większą część ludności (około 18%) niż jakikolwiek inny. Ludzie Zachodu uznają zazwyczaj III Rzeszę za źródło zła nieporównywalnego z niczym innym. Mogę jednak państwa zapewnić, że Europę nękały wówczas dwa ogromne, totalitarne i dopuszczające się masowych mordów reżimy, a nie jeden. Aby opisać region, w którym skupiły się miliony zabójstw popełnionych przez nazistów i Sowietów – w tym Holokaust – amerykański historyk Timothy Snyder ukuł termin „skrwawione ziemie”. Nie jest przypadkiem, że te skrwawione ziemie pokrywają się niemal dokładnie z terenami dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
W okresie międzywojennym, czyli w latach 20. i 30. XX wieku, Polskę zaliczano często do regionu zwanego Europą Środkowo-Wschodnią, który składał się głównie z państw utworzonych lub odtworzonych na mocy traktatów zawartych w Wersalu, Sèvres czy Trianon. Po 1945 roku terminologię tę odniesiono do statusu sowieckich satelitów (w odróżnieniu od republik Związku Radzieckiego) i pozostawała ona w użyciu aż do lat 80. XX wieku. Wszystko to już jednak minęło.
Obecnie Polska jest otoczona przez ośmiu sąsiadów, a są to: rosyjska eksklawa Kaliningradu, następnie Litwa, Białoruś i Ukraina (wszystkie należące do historycznej Rzeczypospolitej Obojga Narodów), Słowacja i Czechy, Niemcy oraz – co ważne – Szwecja po drugiej stronie Bałtyku. Jest więc ona między innymi członkiem wspólnoty bałtyckiej. W skupionym wokół Polski regionie główna linia podziału przebiega między tymi sąsiadami, którzy są – podobnie jak ona – członkami organizacji międzynarodowych, takich jak Sojusz Północnoatlantycki i Unia Europejska, a tymi, którzy do nich nie należą.
Z tego wynika w sposób oczywisty, że kluczową rolą Polski we współczesnym świecie jest bycie przewodnikiem stada – powinna ona mianowicie wspomagać swoich partnerów w NATO i UE informacjami o potencjalnie interesujących krajach leżących dalej na wschód.
Omówię teraz pokrótce relacje z krajami na wschód od Polski, czyli spoza sfery NATO i UE, a w szczególności z Rosją oraz Ukrainą.
Im więcej dowiaduję się o niedawnych wydarzeniach w Rosji i Ukrainie, tym silniejsze jest moje przeświadczenie, że u podstaw tamtejszego konfliktu politycznego oraz wojskowego leżą sprzeczne i niemożliwe do pogodzenia wizje historii: innymi słowy, różnice między panującymi w Rosji i poza nią głębokimi przekonaniami na temat przeszłości.
Kiedy na przykład Putin mówi, że aneksja Krymu jest „aktem sprawiedliwości dziejowej”, jestem pewien, że szczerze w to wierzy. Ma w końcu na imię Władimir, podobnie jak X-wieczny władca i święty Włodzimierz I Wielki, który został ochrzczony w Chersonezie Taurydzkim na Krymie i którego Rosjanie uznają za założyciela swojego państwa. Nikt jednak nie powiedział Putinowi (a może nie chce on tego wiedzieć), że ta sama postać historyczna pod innym imieniem – Wołodymyr – jest również patronem narodu ukraińskiego. Nic dziwnego, że Władimir Putin potrafi bez mrugnięcia okiem mówić europejskim przywódcom, że Ukraina „nie jest właściwie państwem” lub że naród ukraiński „tak naprawdę nie istnieje”. Takie właśnie historyjki opowiadano jemu samemu i jego rodakom od wieków – a niepośledni udział w tym miał Rosyjski Kościół Prawosławny – ale my powinniśmy zdawać sobie sprawę, że są to tylko bajki.
Jedną z najtrwalszych przeszkód na drodze do zrozumienia tych kwestii jest fakt, że państwo rosyjskie, a później sowieckie, zachowywało niemal całkowity monopol na wiedzę historyczną, a co za tym idzie, większość zachodnich uczonych bezkrytycznie podążała rosyjskim tropem (można powiedzieć, że cenzorzy carscy i sowieccy byli pod tym względem „przewodnikami stada”). Mogę zagwarantować, że gdybyście odwiedzili wydział slawistyki na dowolnym uniwersytecie w Europie lub Ameryce i zadali tam pytanie: Czy św. Włodzimierz był Rosjaninem?, 95% uczonych spojrzałoby na was pytającym wzrokiem i odpowiedziało: Oczywiście, że tak!, lub ewentualnie: Czy to ma być podchwytliwe pytanie?
Dokładna analogia zachodzi w przypadku osoby, którą nazywamy Karolem Wielkim. Przez wieki każdemu francuskiemu uczniowi wpajano, że Charlemagne był sławnym Francuzem. Zarazem każde niemieckie dziecko słyszało w szkole, że Karl der Grosse to słynny niemiecki cesarz. Obie strony sporu są tutaj całkowicie w błędzie. Charlemagne, względnie Kaiser Karl, żył na przełomie VIII i IX wieku, zanim jeszcze powstały Francja czy Niemcy; był on Frankiem, a jego rodzimy język frankijski nie odpowiadał ani francuskiemu, ani niemieckiemu, lecz był bliższy niderlandzkiemu.
Podobne rzeczy należy powiedzieć o św. Włodzimierzu (Wołodymyrze). Żył on w epoce, gdy nie istniały Rosja czy Ukraina. Był Słowianinem i mówił językiem wschodniosłowiańskim, który był protoplastą zarazem rosyjskiego, ukraińskiego i białoruskiego. Twierdzenie, że był Rosjaninem, oznacza wywracanie historii do góry nogami. To prawie taki sam błąd jak utrzymywanie, jakoby Wilhelm Zdobywca był Anglikiem.
Wiele można byłoby mówić o wizji historii propagowanej w dzisiejszej Rosji, ale streszczę ją w postaci trzech prostych stwierdzeń (z których wszystkie uznałbym za fałszywe).
Po pierwsze, terytorium: każda prowincja, która kiedykolwiek wchodziła w skład państwa rosyjskiego, należy do Rosji z mocy prawa i jest częścią jej wiecznego dziedzictwa. Jeżeli dowolna taka prowincja przestaje należeć do Rosji, zostaje od niej „oderwana”. Jeżeli zaś państwo rosyjskie wejdzie znów w jej posiadanie na mocy traktatu lub w wyniku podboju, mówi się o „ponownym zjednoczeniu”. Zaanektowawszy Wielkie Księstwo Litewskie i wschodnie województwa Polski (które nigdy nie znajdowały się w granicach Rosji), Katarzyna Wielka kazała wybić medal z inskrypcją „Отторженная возвратих” (Przywrócić to, co oderwano). Takie podejście uniemożliwia jakąkolwiek racjonalną narrację historyczną.
Weźmy na przykład Krym. Jest on historyczną ojczyzną wyznających islam Tatarów krymskich i został podbity przez Rosję (która zmusiła Imperium Osmańskie do zrzeczenia się Chanatu Krymskiego) dopiero w 1783 roku. Następnie stał się ulubionym miejscem wypoczynku rosyjskich carów i arystokratów, którzy budowali swoje pałace oraz wille między innymi w Jałcie na samym czubku półwyspu, a jego wielkie porty, jak Sewastopol, zamieniono w bazy rosyjskiej Floty Czarnomorskiej. Krym oderwał się od Rosji w 1918 roku, bolszewicy „odzyskali” go w 1920 roku, po czym w 1941 roku ponownie znalazł się pod okupacją – tym razem Niemców, którzy planowali go przekształcić w tak zwaną kolonię gocką. Ludność półwyspu stała się w przeważającej mierze rosyjska dopiero w 1944 roku po tym, jak Stalin przymusowo deportował stamtąd wszystkich Tatarów pod fałszywym zarzutem kolaboracji z nazistami. W 1954 roku został on przekazany Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej przez Rosyjską Federacyjną Socjalistyczną Republikę Radziecką – dokonał tego Nikita Chruszczow, który podobnie jak Breżniew był Rosjaninem pochodzenia ukraińskiego. Trudno jednak powiedzieć, czy na koniec tej skomplikowanej historii Krym przysługuje Rosji, czy też Ukrainie.
Po drugie, tożsamość etniczna: Słowianie wschodni są w wizji rosyjskiej łączeni w jedną narodowość. Zwyczaj ten ma korzenie w carskiej, a nie sowieckiej praktyce, ale dziś wydaje się powracać. Mieszkańcy Ukrainy określali samych siebie tradycyjnie jako „Rusinów”. Podobnie czynili mieszkańcy Białorusi. Jednak w XVIII wieku rząd carski zaczął nazywać wszystkich mieszkańców tego regionu „Rosjanami”. Wymyślono wówczas następujące etykietki: „Wielkorosjan” dla Moskali, „Białorosjan” zamiast Białorusinów oraz „Małorosjan” w odniesieniu do Rusinów z Ukrainy. To właśnie ta kradzież tradycyjnej tożsamości sprowokowała sprzeciw w Ukrainie, gdzie pewne grupy zaczęły nazywać się „Ukraińcami”. Jeżeli ktoś przyjmował etykietę Ukraińca, czynił to dlatego, że nie chciał być określany jako „mały” czy drugorzędny Rosjanin, który doskonale się czuje pod butem moskiewskim lub petersburskim.
Najbliższą analogią, jaka przychodzi mi tu do głowy, są Holendrzy, których po angielsku określa się mianem _Dutch_. Korzenie _Dutch_ (niderlandzki) i niderlandzkiego _Duits_ (niemiecki) są takie same jak słowa _deutsch_ (niemiecki), jest to zatem przypadek podobny do Rusinów z dawnej Rusi Kijowskiej, którymi władał św. Włodzimierz (Wołodymyr), a ich język wyrastał z tego samego pnia co rosyjski. Polityczną próbę utożsamienia Rusinów z Rosjanami można byłoby porównać do aroganckiego stwierdzenia jakiegoś rządu niemieckiego, że wszyscy Holendrzy to tak naprawdę Niemcy. Odwiedzając Amsterdam czy Rotterdam, trudno mieć wątpliwości co do tego, że język niderlandzki to nie to samo co niemiecki, a Holandia nie jest częścią Niemiec. Tak samo każdy powinien wiedzieć, że Rusini i Rosjanie (choć spokrewnieni) to dwa różne narody, a Ukraina nie jest częścią Rosji. Czy jest to jasne?
Po trzecie, historia II wojny światowej i dzisiejsza pozycja Rosji jako państwa będącego oficjalnym następcą Związku Radzieckiego. Wszyscy powinni sobie zdawać sprawę, że Armia Czerwona była najważniejszym zwycięzcą II wojny światowej w Europie. Mimo powszechnego błędu polegającego na myleniu Sowietów z Rosjanami faktem historycznym jest jednak, że stalinowska Armia Czerwona stanowiła wielonarodową formację wywodzącą się z 15 republik i złożoną z ponad 50 narodowości. Nie była to armia Rosjan, podobnie jak armia brytyjska nie składa się wyłącznie z Anglików.
W ostatnich latach te ważne rozróżnienia uległy jednak zatarciu, a Federacja Rosyjska przywłaszczyła sobie zwycięstwo Armii Czerwonej jako własne. Zarazem dokonuje się rehabilitacji Stalina, bagatelizując lub wybaczając wszystkie jego liczne zbrodnie na tej podstawie, że był on wielkim przywódcą i ojcem „wielkiego zwycięstwa”. Rosja będzie świętować to zwycięstwo 9 maja. Każdego, kto sprzeciwi się rosyjskiej narracji, uzna się za faszystę, a o wszystkich innych krajach, które przyczyniły się w 1945 roku do triumfu koalicji alianckiej, zostanie powiedziane niewiele.
Najmniej będzie się mówić o roli odegranej w tym kontekście przez Ukraińców, mimo że ich liczba w szeregach Armii Czerwonej była nieproporcjonalnie duża. Nie będzie się też wspominać, że niemiecki Wehrmacht zajął całą Ukrainę, a tylko niewielki skrawek Rosji. I broń Boże, by ktokolwiek śmiał szerzyć herezje, że Auschwitz wyzwoliła ukraińska dywizja wchodząca w skład I Frontu Ukraińskiego. Wszyscy wiedzą, że gdy tylko Ukraińcom zdarzy się zrobić coś dobrego, zawsze należy ich wtedy określać mianem Rosjan.
Na koniec zachęcam do krótkiej refleksji nad tym, co różni Ukraińców od Rosjan. Są to narody braterskie, o wspólnych korzeniach, ale z bardzo odmiennym bagażem doświadczeń.
Istotnym czynnikiem jest religia. Ludność Rusi Kijowskiej najpierw wyznawała wywodzące się z Bizancjum prawosławie, a później przyjęła unicki grekokatolicyzm. Ilekroć jednak do Ukrainy wkraczały wojska moskiewskie, jej mieszkańców zmuszano do porzucenia tradycyjnej wiary i uznania zwierzchności kontrolowanego przez państwo Patriarchatu Moskiewskiego.
Kolejnym czynnikiem jest historia polityczna. Ukrainą przez wiele stuleci rządziło Wielkie Księstwo Litewskie albo Korona Królestwa Polskiego, a jej zachodnimi częściami Austro-Węgry. Moskale i Rosjanie przybyli tam relatywnie późno. Nie twierdzę przy tym, że rządy litewskie, polskie czy austriackie były okresem szczęśliwości; mówię tylko, że miały zupełnie inny charakter.
I wreszcie brutalny, krwawy ucisk. Żaden kraj nie ucierpiał pod ciężką ręką Rosji bardziej niż Ukraina. Kiedy po raz pierwszy ogłosiła ona niepodległość w latach 1918–1921, jej aspiracje zostały brutalnie stłumione przez bolszewików. W latach 30. XX wieku, które pochłonęły miliony ofiar, Ukraina była najpierw celem przymusowej kolektywizacji, a następnie sceną klęski głodu – przejawu stalinowskiego terroru skutkującego katastrofą o rozmiarach podobnych do Holokaustu. W czasie II wojny światowej padła ofiarą nazistowskich okrucieństw, ale też straszliwie ucierpiała w wyniku stalinowskiej kampanii spalonej ziemi i masowych deportacji. Można byłoby opowiadać dalej, lecz w ogóle nie dziwi fakt, że większość Ukraińców – niezależnie od tego, jakim językiem mówią – nie chce być rządzona przez Moskwę.
Tak naprawdę Ukraina ma co zawdzięczać Władimirowi Putinowi. Przez długi okres po 1991 roku wielu jej mieszkańców miało słabe poczucie swojej tożsamości. To jednak właśnie się zmienia. Z każdym przypadkiem infiltracji Ukrainy przez rosyjskie zielone ludziki, z każdym kawałkiem terytorium odrywanym przez Putina i z każdą jego obelgą pod adresem przywódców kraju, których nazywa on faszystami, narasta niechęć i oburzenie. Niemal przy okazji Władimir Putin buduje wśród Ukraińców poczucie narodowości i ten fakt zmienia historyczne równanie.
W dniu 24 lutego 2022 roku widmowa wojna Putina przeszła w inwazję na pełną skalę. Po wielomiesięcznych zapewnieniach, że „Rosja w żadnym razie nie zaatakuje”, Kreml złamał dane całemu światu słowo w spektakularny sposób – przez granice Ukrainy od północy, wschodu i południa wlało się około 200 tysięcy rosyjskich żołnierzy wspieranych przez tysiące czołgów, samolotów oraz dział. Wszystkich uczestników inwazji pobłogosławił prawosławny patriarcha Cyryl, kolega Putina z KGB; każdemu wręczono też wątpliwej próby esej autorstwa Wielkiego Historyka i mundur galowy na spodziewaną paradę zwycięstwa w Kijowie. Rosjanie doznali jednak ogromnego szoku. Zacięty opór stawiła im armia ukraińska, która wkrótce okazała się sprawniejsza i bardziej zdeterminowana. Ponieśli straszliwe straty – idące w dziesiątki tysięcy – a parada zwycięstwa się nie odbyła.
W ciągu następnych sześciu miesięcy siły rosyjskie były zmuszone się przegrupować i ponownie przemyśleć założone plany. Najeźdźcy porzucili ofensywy na Kijów i Charków, koncentrując ogień na Donbasie, zdobyli ruiny Mariupola oraz wystawili się na kontratak w Chersoniu. Morale i wartość bojowa ich oddziałów nadal pozostawiały jednak wiele do życzenia. Nie udawało się utrzymać dyscypliny. Żołnierze dopuszczali się wszelkiego rodzaju zbrodni wojennych i okrucieństw wobec ludności cywilnej. Chociaż rosyjska artyleria potrafiła obracać w gruzy całe miasteczka i dzielnice większych miast, nie radziła sobie piechota, wzmacniana jednostkami z Buriacji i Czeczenii. 85% terytorium Ukrainy pozostało poza zasięgiem okupantów.
Ukraińcy zyskali jednak czas na dozbrojenie, uzupełnienie strat i reorganizację sił do celów przyszłych kontrataków. Stworzono plany budowy milionowej armii obywatelskiej. Zachód, w szczególności USA, dostarczył ogromne ilości broni i amunicji – wsparcie wojskowe dla rządu prezydenta Wołodymyra Zełenskiego dorównało finansowemu, gospodarczemu oraz politycznemu. Na Morzu Czarnym zatopiono rosyjski okręt flagowy Moskwa. Z użyciem snajperów oraz dronów udało się zlikwidować kilkudziesięciu generałów i pułkowników najeźdźczej armii. Systemy artylerii rakietowej średniego zasięgu HIMARS pozwoliły zaatakować kilkadziesiąt strategicznych składów amunicji oraz baz wojskowych napastnika. Rosyjskie działania w Donbasie stanęły właściwie w miejscu, a rannych i zabitych wciąż przybywało.
Pod koniec lata na horyzoncie majaczyło widmo przedłużającej się wojny na wyniszczenie. Rozwiały się nadzieje na zdobycie choćby połowy Ukrainy. Szanse Rosjan na zainstalowanie marionetkowego rządu w Kijowie w żadnym momencie nie były duże. Podobnie jednak nie dało się szybko zrealizować deklarowanego przez Ukraińców celu wyparcia najeźdźców z całego terytorium kraju.
Pewna była tylko jedna rzecz. Napaść Putina na Ukrainę uczyniła dla poprawy stosunków polsko-ukraińskich więcej niż jakiekolwiek wydarzenie od ponad wieku. Zadawniona niechęć i bolesne wspomnienia minionych konfliktów nie zniknęły we mgle niepamięci – zmyła je ogromna fala współczucia. Przez południowo-wschodnią granicę Polski przeszły dwa, a potem trzy i cztery miliony uchodźców – głównie kobiet oraz dzieci – a wielu z nich przyjęto do polskich domów. Lokalne organizacje zdziałały cuda. Rząd polski dostarczył Ukrainie broń i pieniądze, a jej obywatelom dał dostęp do usług społecznych; udzielił też ogromnego wsparcia logistycznego przy transporcie pomocy międzynarodowej i zmobilizował do działania NATO (sam pakt został zaś wzmocniony przystąpieniem Szwecji oraz Finlandii). Polacy instynktownie czują, że ich ukraińskich sąsiadów spotyka głęboka niesprawiedliwość – taka, jakiej często doznawała Polska. W obliczu dużej liczby przybyszów niewątpliwie pojawią się tarcia i napięcia, lecz głęboko zakorzenione uczucie współczucia wobec bliźniego raczej nie osłabnie. Wszyscy w Polsce oraz całym regionie przypomnieli sobie, jak wygląda twarz wroga i do jak straszliwych czynów jest on zdolny.Ruszaj na wschód, chłopcze!
Latem 1967 roku, będąc świeżo po ślubie i po przyjęciu na studia podyplomowe na Uniwersytecie Jagiellońskim, wyjrzałem przez okno naszego krakowskiego mieszkanka, a to, co zobaczyłem, uradowało moje serce. Na ulicę zajechał mianowicie zgniłozielony morris minor kombi, który w jednej chwili otoczyła gromadka podekscytowanych chłopców. W krainie trabantów, wołg i polskich fiatów ten uroczy samochodzik z Cowley robił furorę, a ręcznie wykonana drewniana konstrukcja nadwozia przywodziła na myśl egzotyczne wojaże. Na inspekcję naszego kawałka dawnego Cesarstwa Austro-Węgierskiego przybył Robert Evans, przyszły profesor królewskiej katedry w Oksfordzie.
Obecnie Kraków jest regularnym celem turystycznych wypadów. Codziennie lądują tu odrzutowce z Wielkiej Brytanii, zwożąc hordy miłośników zwiedzania i amatorów wódki, którzy zaliczają Wawel, a potem wędrują średniowiecznymi uliczkami, wybierając coś dla siebie z szerokiej oferty kościołów, galerii oraz knajp. Urządzane przez nich wieczory kawalerskie bywają tak uciążliwe, że w witrynach restauracji w Rynku pojawiły się wywieszki „NO ENGLISH WELCOME”.
W 1967 roku było jednak inaczej. Kraje położone po niewłaściwej stronie żelaznej kurtyny popadły w jeszcze głębszą izolację niż przed wojną, kiedy to brytyjski premier mógł traktować je lekceważąco jako odległe krainy, „o których nic nie wiadomo”. Z psychologicznego punktu widzenia Kraków mógł równie dobrze znajdować się na innej planecie: w 700-tysięcznym mieście mieszkały w sumie trzy osoby posługujące się od urodzenia językiem angielskim. Spotykaliśmy się w specjalnej czytelni Klubu Międzynarodowej Prasy i Książki, gdzie po okazaniu zagranicznego paszportu można było na zmianę czytać jeden, mocno zniszczony i nieaktualny, egzemplarz „Timesa”. Chadzała tam starsza angielska wdowa, amerykański geolog zajmujący się ostukiwaniem skał w Tatrach i ja.
Nie licząc okazjonalnych gości, na krakowskim uniwersytecie anglojęzycznego historyka nie było od roku akademickiego 1946/1947, kiedy to pod zapadającą kurtyną zdołał się prześlizgnąć Kanadyjczyk Peter Brock. Brock, który miał później napisać wiele prac na temat pacyfizmu, był kwakrem i uczniem innego Kanadyjczyka – Williama J. Rose’a (1885–1968), swego czasu dyrektora londyńskiej Szkoły Studiów Słowiańskich i Wschodnioeuropejskich (SSEES). Sam Rose – laureat stypendium Rhodesa i absolwent oksfordzkiego Magdalen College – zapoznał się z regionem po tym, jak w 1914 roku internowano go jako obywatela wrogiego państwa. Pierwszą wojnę światową spędził w przyjemnym odosobnieniu w domu polskiego pastora protestanckiego w Cieszynie na Śląsku Austriackim, stając się w rezultacie jednym z nielicznych ludzi z zewnątrz, którzy pojęli osławioną kwestię cieszyńską. Wezwany na konferencję pokojową w Paryżu, przybył akurat w chwili, gdy rozeszła się wieść, że armia czechosłowacka zajęła siłą cały Śląsk Austriacki; był to początek konfliktu, którego kulminacja nastąpiła podczas kryzysu monachijskiego. Zanim jednak do tego doszło, Rose w 1929 roku doktoryzował się na Uniwersytecie Jagiellońskim, broniąc pracę o XVIII-wiecznych reformatorach oświaty. Byłem zatem trzeci po Rosie i Brocku.
Trudno powiedzieć, co dokładnie popchnęło mnie w stronę Europy Wschodniej, gdyż większość moich pierwszych zainteresowań nie dotyczyła tego tematu. Po ukończeniu szkoły średniej spędziłem rok na Uniwersytecie w Grenoble, w Oksfordzie jako specjalny przedmiot wybrałem prowadzony przez Marjorie Reeves kurs o epoce Dantego, a moją pierwszą stałą posadą było nauczanie języka francuskiego w szkole St. Paul’s. Pracę tę dostałem zupełnym fuksem. W szkole prowadzono równolegle rozmowy kwalifikacyjne na dwa różne stanowiska: historyka i romanisty. Portier skierował mnie przez pomyłkę do niewłaściwej poczekalni, gdzie nawiązałem pogawędkę z panem z Lycée Français. Nie miałem pojęcia, że kierował on rekrutacją na stanowisko nauczyciela francuskiego, które w rezultacie mi zaoferowano.
Nieustannie wzywał mnie jednak wschód. Już w 1955 roku pojechałem na szkolną wycieczkę w Alpy Austriackie. Przewodnikiem naszej grupy po lodowcu Dachstein był żołnierz Wehrmachtu, który przeżył zarówno Stalingrad, jak i Gułag, a to, co miał do opowiedzenia, było porywające. Celem kolejnego wyjazdu była Jugosławia Tity – dziwna kraina, słoneczna, a zarazem pełna mrocznych tajemnic z przeszłości. W 1959 roku, podczas moich pierwszych wakacji jako studenta Magdalen College, dołączyłem zaś do przyjaciół ze szkoły średniej, aby odbyć wielką podróż z Boltonu nad Bosfor i z powrotem. To była zaiste szalona wyprawa. Wylicytowaliśmy za grosze oryginalnego jeepa willysa i potrzebowaliśmy tylko celu. Trasę wybrałem ja: zgłębiałem właśnie Gibbona i chciałem zobaczyć „drugi Rzym” na własne oczy. Generalnie nie mieliśmy pojęcia, co czeka nas po drodze. Byliśmy jedynymi podróżnymi na uderzająco pustej szosie z Wiednia do Budapesztu, a do bram żelaznej kurtyny dotarliśmy pojazdem noszącym wciąż oznakowanie „US ARMY”. Mogliśmy łatwo zniknąć bez śladu. Od policji i żołnierzy roiło się zwłaszcza na Węgrzech, więc nie powinno dziwić, że to tam wkrótce zgarnęli nas czterej ponurzy panowie w czarnych skórzanych płaszczach. Wyrażając podziw dla pięknego miasta Manchester, zaprowadzili nas na zaplecze jakiejś jadłodajni, w której rozbrzmiewała romska muzyka. Gdy wszyscy zasnęliśmy po doprawionych czymś drinkach, jeep został bez wątpienia rozkręcony do ostatniej śrubki, a nasze bagaże przeszukano.
Gdy wróciłem do Oksfordu, zapisałem się na bezpłatne lekcje języka rosyjskiego, które na tamtejszej politechnice zorganizowało wydawnictwo Pergamon Press Roberta Maxwella. Kiedy na czwartym roku zacząłem uczyć się pedagogiki, władałem już tym językiem na tyle biegle, że dawałem sobie radę z prostymi rosyjskimi tekstami i napisałem krótką rozprawkę na temat nauczania historii w ZSRR w świetle sowieckich podręczników. Mimo silnego piętna, jakie ideologia odcisnęła na tych książkach, doszedłem do wniosku, że tamtejsi uczniowie otrzymują równie obszerne wprowadzenie do historii jak my.
Kolejny przełomowy moment nastąpił podczas mojej pracy w St. Paul’s. Kiedy uczący w tej szkole nauczyciel rosyjskiego ciężko zachorował, na zastępstwo wyznaczono mnie. Żeby sprostać wyzwaniu, dwa razy w tygodniu jeździłem na rowerze na wieczorne zajęcia w Ealing Technical College (obecnie TVU), gdzie do egzaminów maturalnych z tego języka przygotowywała wesoła pulchna emigrantka. Pochodziła ona z Harbinu w Mandżurii i opowiadała nam, że car powierzył jej ojcu kierowanie Koleją Transsyberyjską.
W tym momencie zainwestowałem już zbyt wiele czasu i wysiłku, żeby się wycofać, więc zapisałem się na intensywny kurs języka rosyjskiego w Cambridge. Równie ważne jak lekcje, na które uczęszczałem, okazało się wszakże miejsce, gdzie mnie zakwaterowano. Zaledwie kilka lat wcześniej zmarł G.M. Trevelyan, a jego okazały wiktoriański dom przy West Road w Cambridge podzielono na studenckie kwatery. Znajdujący się na parterze gabinet, w którym mnie umieszczono, został przekształcony w kawalerkę z drzwiami balkonowymi wychodzącymi na ogród. W przedpokoju nadal wisiało wyblakłe zdjęcie, na którym wybitny uczony siedział w cieniu jabłoni, a sztafety pokojówek i asystentów donosiły mu herbatę, ciasto oraz książki z pobliskiej biblioteki. Stwierdziłem, że może warto rozważyć karierę historyka.
Po Cambridge kolejnym przystankiem był Uniwersytet w Sussex, gdzie namówiono mnie do studiowania drugiego kierunku. W epoce sputnika Ministerstwo Edukacji doszło do przekonania, że język rosyjski jest przyszłością, i zaoferowało wsparcie finansowe nauczycielom, którzy chcieliby się przekwalifikować na jego nauczanie. Moi nauczyciele tego języka w Sussex – Sergei Hackel i Clive James – byli doskonali; dobrze wspominam też konsultacje z Beryl Williams, która udzielała mi porad w zakresie studiów historycznych. Niemniej niektóre aspekty tej edukacji szwankowały. Brakowało mi pieniędzy, polski gospodarz, od którego wynajmowałem kwaterę w Hove, ganił mnie za wybór języka rosyjskiego, a ja sam straciłem sporo czasu, ucząc się polskiego z wydanej w 1940 roku używanej książki _Polish Grammar for British Officers_ (Gramatyka polska dla brytyjskich oficerów). Spacerując pewnego dnia po promenadzie, zebrałem się na odwagę, aby zagadnąć starszą parę, która rozmawiała w słowiańsko brzmiącym języku. Jak się okazało, trafiłem na poetę Antoniego Słonimskiego z żoną, którzy odwiedzali znane im sprzed wojny miejsca. Słonimski zasugerował mi, że właściwym miejscem, aby zdobywać wiedzę o Europie Wschodniej, jest ona sama. Zostałem jeszcze jakiś czas w Brighton, aby zdać egzaminy magisterskie, a następnie z pomocą British Council wyruszyłem na wschód.
Do tego momentu historia Polski ledwie majaczyła na horyzoncie moich zainteresowań. W Oksfordzie nie organizowano w ogóle wykładów na jej temat, a mój opiekun naukowy A.J.P. Taylor wydawał się mieć niepoparte gruntowną wiedzą, lecz bardzo wyraziste poglądy o tym kraju. Przyjęte przez niego założenia i sympatie, jakie żywił, ukształtowała – jak w przypadku większości Brytyjczyków z jego pokolenia – niepowstrzymana fala sowieckiej propagandy okresu wojennego. Kilku kolegów, którzy też zajmowali się zagadnieniami słowiańskimi, miało babcie z Wilna lub Odessy, ale ja nie, a Polskę widziałem tylko raz w życiu. Krótka wycieczka zorganizowana przez wydział pedagogiki wystarczyła jednak, by rozpalić moją ciekawość. Niecałe dwie dekady po wojnie przekonałem się zarówno o głębi mojej niewiedzy, jak i o tym, jakich starań gotowe są dokładać komunistyczne reżimy, aby zatrzeć przeszłość. W pamięci utkwiło mi szczególnie jedno zdarzenie. Zabrano nas do Warszawy, aby pokazać imponujący pomnik Bohaterów Getta, ale nikt nie potrafił nam wyjaśnić, dlaczego Niemcy zrównali z ziemią całą stolicę, a nie tylko getto. Zasypana pytaniami przewodniczka spłonęła rumieńcem i w końcu przyznała, że polecono jej nie wspominać o powstaniu 1944 roku. Następnie zaprowadziła nas do dużego parku, aby opowiedzieć całą historię konspiracyjnym szeptem. W Warszawie nie było pomnika upamiętniającego wydarzenie, które spowodowało całkowite zniszczenie miasta. Jak się wkrótce przekonałem, nie chodziło tylko o powstanie warszawskie. Do tematów tabu należały też klęska Armii Czerwonej Lenina w 1920 roku, wymordowanie przez Stalina całego kierownictwa Komunistycznej Partii Polski w latach 1937–1938, zbrodnia katyńska w 1940 roku, masowe deportacje w latach 1940–1941, brutalna aneksja wschodnich województw Polski oraz powojenna likwidacja Polaków, którzy służyli w brytyjskich siłach zbrojnych. Ta historyczna kopalnia złota czekała na kogoś, kto zacznie ją eksploatować.
Szczególna mgła niedopowiedzeń spowijała kwestie żydowskie. O niemieckich obozach zagłady usłyszałem w Magdalen College od Martina Gilberta, który pod koniec lat 50. XX wieku odbył pionierską wyprawę badawczą do Treblinki. Jednak oksfordzki wydział historii nie zdążył jeszcze wprowadzić zagłady Żydów do programu nauczania, a zagraniczni goście, tacy jak ja, którzy zdołali zobaczyć Auschwitz oraz Majdanek na własne oczy, byli karmieni wyrywkowymi i mylnymi informacjami. Wmawiano nam na przykład, jakoby sam obóz w Auschwitz pochłonął cztery miliony istnień ludzkich, co było niemożliwe; słyszeliśmy, jak te cztery miliony opisywano jako pozbawione twarzy „ofiary faszyzmu”; zacierano też ważne rozróżnienie między obozami zagłady a obozami koncentracyjnymi. Przed publikacjami Sołżenicyna mało kto domyślał się, że „wyzwoliciele Auschwitz” prowadzą własny system obozów koncentracyjnych.
Kiedy przybyłem na Uniwersytet Jagielloński, ta szacowna (założona w 1364 roku) instytucja prowadziła rozpaczliwą walkę z próbami politycznej ingerencji w jej działanie. Teoretycznie wszystko kontrolowali zajmujący stanowiska na uczelni funkcjonariusze komunistyczni oraz agenci tajnej policji. W praktyce takie zakusy reżimu były niweczone przez różne – jawne i tajne – formy działalności wywrotowej. Moja pierwsza przełożona profesor Celina Bobińska nie kryła swojego przywiązania do marksizmu-leninizmu i w żaden sposób nie zdradzała swoim zachowaniem, że jej ojca rozstrzelano w ZSRR podczas stalinowskich czystek. Nie była lubiana i kolega ze studiów podyplomowych od razu mnie przed nią ostrzegł. Z kolei starszy już wówczas wiekiem profesor Henryk Wereszycki, którego w 1951 roku publicznie potępiono podczas oficjalnej kampanii skierowanej przeciwko „reakcyjnym historykom burżuazyjnym”, w tajemniczy sposób nadal pozostawał na stanowisku i uciął sobie ze mną miłą pogawędkę. W Związku Radzieckim już dawno zniknąłby bez śladu. Przyjazny dyrektor Instytutu Historii profesor Józef Gierowski, który należał do rządzącej partii komunistycznej, pisał właśnie rozdział o Polsce Sasów do przygotowywanego przez Uniwersytet Cambridge nowego wydania powszechnej historii nowożytnej i poprosił mnie o przetłumaczenie tekstu. Jego zastępca profesor Henryk Batowski, który przygarnął mnie, gdy uciekłem od Bobińskiej, był staromodnym historykiem dyplomacji ze Lwowa. Przeszedł przez hitlerowskie obozy, ale ustrzegł się ukąszenia marksistowskiego. Wszyscy wspólnie chronili najbardziej narażonego na prześladowania doktora Wacława Felczaka – specjalistę od Węgier, który w czasie wojny służył jako aliancki kurier i dopiero niedawno wyszedł z komunistycznego więzienia. Kiedy zadałem doktorowi Felczakowi znaczące pytanie: „Co będzie z Polską?”, chwycił mnie za ramię, wyprowadził na zewnątrz i odpowiedział jednym słowem: „Przetrwamy”.
Osobą, która wywarła na mnie największy wpływ, nie był jednak historyk, lecz biolog – mój ukochany teść. Marian Zieliński był chodzącym muzeum, a zarazem człowiekiem ogromnej odwagi i uczciwości. Urodził się w 1904 roku w Galicji jako syn wiejskiego nauczyciela. W 1920 roku urwał się ze szkoły i ruszył ze swoimi niepełnoletnimi kolegami do Warszawy, aby zaciągnąć się do wojska i wypędzić bolszewickich najeźdźców. Jesienią 1939 roku został aresztowany przez gestapo i był torturowany. Wojnę spędził jako więzień Dachau oraz Mauthausen. Do domu wrócił na wpół żywy w 1945 roku, ale od razu aresztowało go stalinowskie NKWD i poddało torturom za to, że przeżył Dachau. Jego cierpienia pod nazistowską i sowiecką tyranią były odbiciem w miniaturze losów całego kraju, a jego odpowiedź na pytanie: „Co było gorsze?”, stanowiła dla mnie objawienie. W 1949 roku podczas zebrania kadry naukowej wyśmiał ulubionego pseudogenetyka Stalina Trofima Łysenkę, za co dożywotnio usunięto go z zawodu. Rozmowy na temat jego przygód podczas wojny polsko-bolszewickiej, która w podręcznikach historii nie figurowała, dostarczyły mi świetnego tematu do badań.
Po trzech latach spędzonych bez przerwy za żelazną kurtyną wróciłem do Anglii, aby skonsultować z A.J.P. Taylorem mój dylemat, czy doktorat robić w Krakowie, czy w Oksfordzie. A.J.P., który zawsze traktował mnie pobłażliwie, powiedział: „Norman, doktoraty są dla drugorzędnych naukowców; powinieneś napisać książkę”. Właśnie ta rada dała początek mojej karierze akademickiej. _Orła białego, czerwoną gwiazdę_ napisałem podczas stypendium naukowego w St Antony’s College. Publikacja tej książki zwiększała moje szanse na stanowisko wykładowcy w Londynie, a jej sukces, który zawdzięczałem przede wszystkim przychylnej recenzji Michaela Howarda, dał mi pewność potrzebną, aby pisać dalej.
Dwie dekady później wydawnictwo Oxford University Press szukało autora, który zmierzyłby się z zupełnie nową wersją oksfordzkiej historii Europy (tom pod tym tytułem spod pióra wielebnego Terne’a L. Plunketta przeszedł w latach 20. XX wieku zupełnie bez echa). Nastała wtedy epoka Gorbaczowa, a znakomity redaktor działu historycznego OUP Ivon Asquith nalegał, aby Europie Wschodniej zapewnić należne jej miejsce obok zachodniej części kontynentu. Wywołał tym konsternację wśród niemal wszystkich uczonych w Oksfordzie, którzy zaliczali się do badaczy historii Europy. Przez dekady zimnej wojny przyzwyczaili się oni ignorować wszystko, co leżało na wschód od Łaby, z chwalebnym wyjątkiem Roberta Evansa rzadko opanowali więcej języków europejskich i, jak powiedzieliby Polacy, nie wiedzieli, gdzie Rzym, a gdzie Krym. W rezultacie wszyscy preferowani kandydaci Ivona odpadli, a on sam niechętnie musiał zwrócić się do specjalisty OUP od spraw polskich. Najważniejsze pytanie, jakie mi zadał, brzmiało: „Czy historycy Polski wiedzą cokolwiek o Europie Zachodniej?”. Wymamrotałem kilka słów o polskim papieżu, o polskim renesansie, reformacji i oświeceniu, a także o tym, że Polska była upragnionym kąskiem wszystkich – od Szwedów i Prusaków po Austriaków, Francuzów oraz Niemców. Więc owszem, badacze historii Polski muszą mieć jakieś pojęcie o Zachodzie. Być może wspomniałem nawet, że na czele Gwardii Cesarskiej pod Waterloo stał polski pułk szwoleżerów. W każdym razie zlecono mi napisanie książki, decydujący o polityce wydawniczej delegaci uniwersytetu oksfordzkiego wyrazili zgodę, a po dziewięciu latach ciężkiej pracy _Europa. Rozprawa historyka z historią_ liczyła 1365 stron i ważyła półtora kilograma.
Kiedy byłem studentem, moja matka, widząc, jak zagłębiam się w dziwnych zagranicznych książkach, wyraziła opinię, że Wiedeń, Grenoble i Florencja, nie mówiąc już o Oksfordzie, to raczej nietypowe kierunki wyjazdów. Gdy wsiadłem z przyjaciółmi do jeepa, aby ruszyć nim do Stambułu, niemal umarła z przerażenia. Kiedy więc wybierałem się drugi raz za żelazną kurtynę, uznała za swój obowiązek interweniować. „Czy nigdy nie przyszło ci do głowy zająć się słoneczniejszymi okolicami?” – zapytała. Miała rację. Na emeryturze pójdę za jej radą. W końcu w Czarnogórze nie brakuje słońca.
Lipiec 2011 roku