Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mała Norymberga. Historie katów z Gross Rosen - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 września 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Mała Norymberga. Historie katów z Gross Rosen - ebook

Lato 1946 roku, Świdnica. W atmosferze sensacji do miasta przybywa transport więźniów – byłych esesmanów, obozowych katów. Wśród nich jest sześciu wartowników KL Gross-Rosen, zatrzymanych przez aliantów i sowietów w roku 1945. Rozpoczyna się żmudne śledztwo, w którym polska prokuratura próbuje im udowodnić winę. Tysiące stron dokumentów, setki świadków, godziny rozpraw i miesiące oczekiwań na wyrok. Współcześni zaczynają nazywać ten proces polską Norymbergą.

Sześć spraw i sześć życiorysów pokazuje nieznany koszmar obozu koncentracyjnego Gross-Rosen.

Homoseksualni kapo, którzy wykorzystywali nieletnich więźniów, żydowscy kapo okrutniejsi od esesmanów, sadyści pokroju Wilhelma Kunzego, którzy gotowi byli zatłuc więźnia na śmierć choćby łopatą, to tylko część wstrząsającej prawdy, jaka wyłoniła się w toku procesów świdnickich, polskiej „małej Norymbergii”.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7900-1
Rozmiar pliku: 6,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORKI

Był sierpniowy wieczór 1940 roku, gdy wyrzucili ich z ciężarówek. Zmęczeni, głodni, spragnieni, pełni lęków i z sercami złamanymi niesprawiedliwością, której doznali – mimo to jechali tu z nadzieją na lepsze jutro. Häftlingi¹. Przecież nie mogło tu być gorzej niż w KL Sachsenhausen, który uważano za obóz „wzorcowy” i który z ulgą opuścili. Głód, poniewierka, strach, upodlenie, odarcie z godności – tego już doświadczyli. Zugangi². Może Bóg przypomniał sobie o nich i zgotował im lepszy los? Gdy im powiedzieli, że jadą budować nową filię obozu, wielu przyjęło to z ulgą. Widzieli w tym szansę dla siebie. Gross-Rosen – tak brzmiała nazwa, którą zobaczyli przy wjeździe do niewielkiej wsi, gdy w podskakujących na kamieniach ciężarówkach odchylały się plandeki. Mogliby to nawet uważać za piękną wycieczkę i nowe wyzwanie, gdyby nie to, że byli w III Rzeszy, która zabrała im dotychczasowe życie i odarła ich ze wszystkiego, tylko dlatego, że zostali uznani za wrogów systemu. Halunki³. W ciężarówkach było ich 100, w tym 98 Polaków i 2 pochodzenia żydowskiego. Kiedy ich wyładowano… nie… kiedy ich wyrzucono, jak worki z ziemniakami, zobaczyli puste pola dookoła i zachodzące słońce. To była chwila, ulotna sekunda – malownicze Striegauer Berge⁴ oszałamiały. Gdy minęła, wrócił koszmar. Anton Thumann, mianowany na Lagerführera, dojechał zaraz za ciężarówkami w aucie osobowym. Pełen werwy wyskoczył z auta i dopadł trwających w zachwycie więźniów.

– _Du Scheisskopf!_ – krzyczał. – _Dummes Arschloch!_⁵ – Pejczem zaczął ich brutalnie oswajać z nową rzeczywistością. Ten stolarz z wykształcenia był tu prawdziwym władcą i mógł tworzyć swoje imperium. – _Pass auf, du kriegst gleich kalter Arsch!_⁶

Gdy po miesiącu część z nich, która cudem przetrwała, mogła wyjechać i wrócić do KL Sachsenhausen, robili to z ulgą.

Nowa filia obozu powstała przy wielkim kamieniołomie, który należał do SS. To właśnie dlatego ich tutaj ściągnięto, na Niederschlesien⁷. Darmowa siła robocza była potrzebna, by wydobywać kamień niezbędny do rozbudowy III Rzeszy – tej, która ich zniewoliła. Najtańsze rozwiązanie stanowiło zaprzężenie do pracy więźniów obozu koncentracyjnego. Gdy tu przyjechali, czekały na nich dwa baraki – bez wody, ogrzewania i miejsc do spania. Wszystko musieli zbudować sami. To było piekło na ziemi.

Friedrich Entress, jeden z pierwszych lekarzy obozowych, który pracował także między innymi w Auschwitz, mówił podczas przesłuchań po wojnie:

Warunki życia więźniów w Gross-Rosen były gorsze niż w innych obozach. Ponieważ więźniów zatrudniano w dużej mierze w kamieniołomach. Jako lekarz obozowy wiem, że prace w kamieniołomach były najcięższe. We wszystkich obozach wysyłano tam do pracy komanda karne⁸_._

Zaraz za więźniami politycznymi dojechali do Gross-Rosen więźniowie kryminalni, którzy mieli ich nadzorować, w większości Niemcy. BV-erzy w gwarze obozowej, zielone trójkąty, funkcyjni – to spośród nich wywodzili się wszyscy starsi obozowi, blokowi czy kapo. Najgorszy odpad, którego po prostu pozbyto się z ulgą z głównej siedziby Sachsenhausen. Prominenci byli zmorą pozostałych więźniów. Wprowadzili do obozu zwyczaje ze świata kryminalistów. Rządziły brutalna siła, przemoc i brak zasad. Chociaż nie… obowiązywała jedna zasada: funkcyjnym wolno było wszystko, oczywiście za zgodą SS-manów, pozostałym więźniom nic. Więzień miał czuć się upodlony, miał bezwzględnie słuchać, odgadywać oczekiwania i pracować. Gdy już nie mógł, minuty jego życia były policzone. Obozowe koło mieliło kolejne setki więźniów, które tutaj przyjeżdżały. Z daleka od ludzkich oczu, bez ustanku i bez litości.

Jeden z więźniów, który przebywał tu praktycznie od początku, opowiadał, że co jakiś do obozu wjeżdżała na koniu baronówna von Richthofen. Zmierzała do kuźni, gdzie pracujący osadzeni zajmowali się jej rasowym zwierzęciem. To musiał być widok jak z najlepszego obrazu mistrza surrealizmu. Młoda arystokratka na rasowym koniu, a wokół niej tłum upodlonych mężczyzn, którym nadano numery, by do końca pozbawić ich tożsamości. Co jakiś czas w powietrzu unosił się zapach palonych ciał tych, którzy nie dali rady lub tych, na których wydano wyrok i wykonano egzekucję. Ptaki zawracały, a ludzie udawali, że nie widzą, choć słodka, dusząca woń powodowała mdłości. Tylko że to nie był _pure nonsense_ – to była prawda. Tragicznie realny świat, który ludzie stworzyli ludziom. Prochy z ciał więźniów też nie pozostawały bezużyteczne – użyźniały okoliczne pola, które należały do ojca baronówny na koniu – Georga von Richthofena. To właśnie on postanowił wydzierżawić SS swoje ziemie, by założyło tu kolejny obóz koncentracyjny. Przedsięwzięcie okazało się na tyle udane, że w sierpniu 1941 roku decyzją Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy obóz stał się samodzielną placówką. Wcześniej odbyła się utrwalona na nielicznych zdjęciach z tego obozu wizytacja placówki. Ale Georg nie był jedynym z licznej rodziny Richthofenów, o czym przekonacie się Państwo, czytając _Małą Norymbergę_, który oddał się na usługi zbrodniczego systemu.

Przez pięć lat na wydzierżawione przez niego tereny zwieziono 125 tysięcy niewolników z całej Europy. Można powiedzieć, że byli jego sąsiadami. Sto dwadzieścia pięć tysięcy to nie jest liczba ostateczna – tylu więźniów pracownicy Muzeum Gross-Rosen doliczyli się do tej pory. Pod koniec wojny wokół głównej siedziby zaczęły powstawiać dziesiątki filii. Imperium małych piekieł – taką nazwę wymyśliła dla tego kombinatu, którego podstawową funkcję stanowiło wyniszczanie człowieka ciężką pracą, dolnośląska pisarka Joanna Lamparska. Imperium małych piekieł i wielkich tragedii, spośród których poznać możemy jedynie nieliczne.

Gdy wchodzi się na teren byłego obozu Gross-Rosen, leżącego dziś w granicach Polski, uderza cisza. Obóz po wojnie został rozebrany i powoli zarastał drzewami. Zniknęła część oświęcimska, nazwana tak z powodu koncentrowania w niej więźniów z ewakuowanego Auschwitz. Właśnie w tym obozie miały stanąć osławione piece krematoryjne z najbardziej znanego miejsca zagłady, ale na szczęście nie dojechały na czas. W latach 80. na terenie byłego obozu utworzono muzeum, które objęło opieką to miejsce i pamięć o nim. Trwają prace nad rekonstrukcją zabudowań, gromadzona jest też dokumentacja, która w formie oryginalnej praktycznie nie przetrwała. W 2017 roku podczas takich prac w rowach przeciwlotniczych natrafiono na szczątki 64 osób. Prawdopodobnie obywateli Belgii, więźniów, których przywieziono tutaj w ramach akcji _Nacht und Nebel_ (Noc i Mgła). Nie jest tajemnicą, że takich mogił w obozie i jego filiach może być więcej.

Skala popełnionych w tym miejscu zbrodni przeraża, ale gdy wchodzi się na teren byłego obozu, widać wyrównane ścieżki, przyciętą trawę i pozostałości fundamentów stojących tu kiedyś budynków. I słychać tę straszną niepokojącą ciszę. Nam, współczesnym, bardzo trudno dostrzec tutaj dramaty konkretnych ludzi i zrozumieć, co znaczą kromka chleba, niechcący wylany talerz zupy czy zepsute okulary, które uniemożliwiają przeżycie. Bo życie w obozie nie było bohaterskie. Podobnie jak śmierć. Ludzie umierali po cichu, w smrodzie, brudzie, wśród insektów i w poczuciu, że nikt się o tym nie dowie. Dlatego postanowiłam za pomocą zbioru reportaży zapełnić obóz Gross-Rosen prawdziwymi ludźmi i opowiedzieć ich historie.

Chciałabym, by każdy, kto odwiedzi potem to miejsce, przechodząc przez bramę, zauważył przy niej młodziutkiego Piotra Ponomarenkę, który zaskoczony komentuje obecność ukraińskiego szefa wartowników. Chciałabym, by zobaczył zwężające się oczy samego Aleksandra Wasnjuka, dotkniętego słowami chłopaka, i gest palcem w kierunku Piotra, który przypieczętował jego los. Powinniście zobaczyć tego samego Ponomarenkę prowadzonego w stronę szubienicy. Czy słyszcie jego płacz? Czy widzicie, jak doskakuje do niego usłużny Pippel i wykopuje mu stołek spod nóg?

Zamknijcie oczy i posłuchajcie, jak ciężarówki jadą Lagerstrasse do krematorium. Zwożą tu więźniów z wyrokami. W obozie zarządzono Blocksperre. Więźniowie mają zostać w barakach i głośno śpiewać. Za chwilę słyszą wystrzały. Liczą je, bo w ten sposób oceniają skalę dokonywanej zbrodni. Przed ścianą straceń, tam gdzie dziś stoją tablice pamiątkowe, na ziemię osuwają się ludzie. SS-mani odchodzą, a z krematorium wyskakują funkcyjni i ładują ciepłe jeszcze zwłoki na wózek. Za chwilę nad okolicą znowu unosi się zapach, który nie pozostawia złudzeń. Ponoć wieczorem zaraz obok na ławeczce pod rosnącą tam czereśnią lubił siadywać ostatni z komendantów obozu. Pewno porywały go wtedy swoim urokiem Wzgórza Strzegomskie. Gdzieś z daleka słychać słowa ulubionej piosenki więźniów _Madagaskar Lied_ o marynarzach: „ wszyscy tęsknią za domem, który chcieliby zobaczyć ponownie”. W 1943 roku nawet jej śpiewania zabroniono, bo słowa o zarazie toczącej statek, na którym utknęli marynarze, za bardzo miały się Niemcom kojarzyć z ich ówczesną sytuacją polityczną. Grała za to orkiestra obozowa. Więźniowie w jej rytm wychodzili do pracy i wracali do obozu. Ostatni raz instrumenty więźniów zagrały, gdy statek już tonął, a obóz w pośpiechu ewakuowano.

Zapełnijcie obóz moimi opowieściami. One pomogą zrozumieć, gdzie jesteśmy i jaka tragedia się tutaj wydarzyła. Niech z tej przerażającej ciszy dotrze do Was skarga tych, którzy tutaj zakończyli swoje życie. I jeśli choć jedna z osób, które przeczytają tę książkę, przystanie na terenie byłego obozu, dosłyszy ten krzyk niewolonych i mordowanych ludzi, poczuje ten charakterystyczny zapach palonych ciał, zobaczy, jak w pasiakach piątkami niewolnicy noga za nogą idą w stronę kamieniołomu, bez pewności, czy jeszcze wrócą do obozu, będę miała poczucie, że ten reportaż był potrzebny.

¹ _Häftlinge_ (niem.) – więźniowie.

² _Zugänge_ (niem.) – nowo przybyli więźniowie.

³ _Halunken_ (niem.) – łotry.

⁴ _Striegauer Berge_ (niem.) – Wzgórza Strzegomskie.

⁵ _Du Scheisskopf! Dummes Arschloch!_ (niem.) – Pierdolona głowa! Głupi dupek! Określenia zaczerpnęłam z książki Mieczysława Mołdawy (M. Mołdawa, _Gross-Rosen: obóz koncentracyjny na Śląsku_, Warszawa 1967).

⁶ _Pass auf, du kriegst gleich kalter Arsch!_ (niem.) – Uważaj, zaraz będziesz miał zimny tyłek. Źródło jak wyżej.

⁷ _Niederschlesien_ (niem.) – Dolny Śląsk.

⁸ Wszystkie zeznania świadków są autentycznym zapisem pochodzącym z akt spraw sądowych, które znajdują się w polskich archiwach. W publikacji autorka korzystała z zachowanych dokumentów sądowo-prokuratorskich spraw, które toczyły się przed Sądem Okręgowym w Świdnicy po 1945 roku. W tekście zachowano oryginalną wersję zeznań, wspomnień itp. Natomiast zeznania osadzonych (nieopisane inaczej) pochodzą z zeszytów zawierających wspomnienia więźniów ocalałych z obozu Gross-Rosen.HITLER W ŚWIDNICY, CZYLI PROLOG

– _Mützen auf!_ – ryknął na całe gardło bezrobotny kupiec i szef lokalnej komórki SA Georg Trzeciak. – Czapki z głów!

Sto pięćdziesiąt osób karnie wyjęło spod marynarek brunatne czapki. Zaraz potem sięgnęli po pałki. Ustawili się w zwarty szereg i równo ruszyli na zdezorientowanych ludzi. W największej sali widowiskowej w mieście w hotelu Volksgarten doszło do regularnej bijatyki miejscowych oddziałów SA z socjaldemokratami. Był rok 1929. Z całej okolicy do niewielkiej Świdnicy (wtedy niemieckiego Schweidnitz) zjechali narodowi socjaliści. To był czas, gdy zmierzali do władzy. Akty terroru bojówkarzy hitlerowskich stały się chlebem powszednim. Szczegółowo je planowano i reżyserowano. W Schweidnitz zaczęło się od prowokacji NSDAP we wrześniu 1929 roku. Narodowi socjaliści zorganizowali swoje zebranie w miejscu spotkań socjaldemokratów i obrażali ich podczas niego. Ci dali się sprowokować i – co dziś brzmi może trochę naiwnie – kilka dni później zaprosili na spotkanie redaktora naczelnego wałbrzyskiej gazety „Bergwacht” – posła Carla Wendmutha. Narodowym socjalistom nawet takie wydarzenie mogło posłużyć za pretekst. Na spotkanie przyszło 800 osób. Socjaldemokraci nie wiedzieli, że wśród nich znajdował się zakamuflowany oddział SA. Hitlerowcy ściągnęli do miasta nawet karetkę z pielęgniarką z pobliskiego Freiburga (dziś Świebodzice). Odczekali kwadrans i po tym, jak ich lider Trzeciak ryknął _Mützen auf!_, rzucili się na zdezorientowany tłum. Bilans zebrania był ponury – 50 rannych, w tym 13 ciężko, i zrujnowany lokal. Sprawą zajął się prokurator, który na podstawie zebranych dowodów skierował do sądu akt oskarżenia przeciwko 15 członkom NSDAP. Zarzucał im przede wszystkim naruszenie pokoju krajowego, celowe zerwanie zebrania i uszkodzenia ciała. Proces ruszył 3 grudnia przed świdnickim sądem. Być może nikt by o nim nie usłyszał, gdyby nie obrońca narodowych socjalistów. Do Świdnicy z Monachium przyjechał bowiem sam dr Hans Frank. W tym czasie był on czołowym obrońcą członków NSDAP w całej Republice Weimarskiej. To właśnie on powołał na świadka w tej sprawie samego Adolfa Hitlera⁹.

Wizyta Adolfa Hitlera w Schweidnitz. Obok przyszłego Führera stoi dr Hans Frank.
// Fot. Zbiory Horsta Adlera

Do dziś jest w Świdnicy takie miejsce, które nie pozwala zapomnieć o tych wydarzeniach. By zobaczyć tę niespotykaną rzecz, trzeba dojść do centrum miasta, prosto pod budynek Sądu Okręgowego, który – jak przystało na taką instytucję – zachwyca majestatycznością, potęgowaną przez elewację z czerwonej cegły. By wejść do gmachu, trzeba pokonać kilka stopni i otworzyć ciężkie drewniane drzwi, zmagając się z wielką mosiężną klamką. Już w tym momencie dotykamy historii, nie zdając sobie z tego sprawy, ale by zrozumieć jej wagę, musimy wejść dalej. Przechodząc przez hol, powinniśmy się kierować na wprost, a następnie wejść marmurowymi schodami prosto na drugie piętro. Na samym końcu nieco przyciemnionego korytarza, który osobiście podczas swojej dziennikarskiej pracy pokonywałam niezliczoną ilość razy, znajdują się kolejne drewniane drzwi. Przeciętny Kowalski wejdzie za nie tylko wywołany przez Wysoki Sąd, ale gdy już będzie miał taką możliwość, powinien wygodnie zasiąść na widowni, tak mniej więcej pośrodku, a następnie podnieść głowę do góry i obejrzeć sufit. Po chwili dotrze do niego, co ogląda, i… się nie pomyli. „Widzisz?”– zapytał kiedyś kolega, fotograf Tomasz, szturchając mnie lekko. Byliśmy razem na jakimś procesie sądowym i Tomasz bacznym okiem wyłowił szczegół, który wbił mnie w sądową ławkę. Myślał chyba, że nie widzę, więc pstryknął zdjęcie sufitu i pokazał mi je w przybliżeniu. „Niemożliwe” – pomyślałam i zapewne zrobiłam bardzo zdziwioną minę, bo Tomek pokiwał do mnie głową przytakująco, żeby rozwiać moje wątpliwości. „Serio?” – spytałam bezgłośnie. „Serio…” Nad głowami mieliśmy sufit pokryty regularnymi… swastykami. Ułożone w zgrabny wzorek otaczały ścianę pokaźną wstęgą. Zdałam sobie wtedy sprawę, że jestem właśnie na tej sali rozpraw, na której w latach 30. XX wieku przesłuchiwano Adolfa Hitlera. Człowieka, który już niebawem miał się ogłosić Führerem i zniszczyć otaczający go świat. Tego, jak to się stało, że mimo upadku faszyzmu i kilku innych wydarzeń po drodze symbole faszyzmu przetrwały, i to w polskim sądzie, pewnie nie da się wyjaśnić. Ozdabiają te same ściany, na których dziś wisi polski orzeł. Gdy Adolf Hitler stał pośrodku tej sali, na ścianie _vis-à-vis_ niego musiał wisieć orzeł Republiki Weimarskiej – czarny z zadartym do góry czerwonym dziobem. Mierzyli się wzrokiem, a Hitler zapewne już wtedy nie wróżył mu niczego dobrego. Niebawem zastąpił go czarnym ptakiem z nieproporcjonalnie rozpostartymi skrzydłami, trzymającym w szponach swastykę otoczoną wieńcem – złowrogą „gapą”.

Sala sądowa Sądu Okręgowego, w której przesłuchiwano Hitlera. Na suficie wyraźnie widać zdobienia swastykami.
// Zbiory autorki, fot. Agnieszka Dobkiewicz

Atmosfera na sali też musiała być inna. W niczym zapewne nie przypominała sennej scenerii dzisiejszych procesów. Adolfa Hitlera do Świdnicy niemal wnieśli na rękach jego „wyznawcy”. Ubrany w niezbyt elegancki jasny garnitur, nie do końca przypominał bojówkarza w mundurze, którego znamy z archiwalnych zdjęć. To był prawdopodobnie jego pierwszy przyjazd na Dolny Śląsk, więc wzbudził entuzjazm. W sądzie stawił się jako świadek 14 grudnia 1929 roku. Gdy wszedł na salę, oskarżeni naziści podnieśli się z ław i stali przez cały czas jego przesłuchania. Chłonęli każde słowo Hitlera. Głośno wyrażali aprobatę dla jego tez, wobec czego sędzia pozostawał bezradny. Przed sądem przywódca NSDAP wyjaśniał, że nie założył organizacji antypaństwowej, i zaprzeczał, by miał z użyciem siły zwalczać państwo niemieckie. Oddziały SA były – jak mówił przed świdnickim sądem – jedynie ochroną dla członków jego partii, których przed terrorem partii socjaldemokratycznych nie chroniło państwo. Na łamach „Wrocławskiego Tygodnika Katolickiego” w 1962 roku przytoczono fragmenty przesłuchania Führera. Sędzia spytał go: „Zawód świadka?”. Hitler odpowiedział: „Działacz polityczny”. Sędzia: „Pytam o zawód wyuczony”. Hitler: „Artysta malarz”. Sędzia: „Gdzie świadek ukończył studia malarskie?”. Hitler: „O ile sobie przypominam, żaden z prawdziwych artystów nie zniekształcał talentu studiami…”.

Narodowi socjaliści uwięzieni w 1929 roku w Schweidnitz. Jak widać, humory im dopisują.
// Fot. Zbiory Horsta Adlera

Mimo ewidentnej winy świdnickich bojówkarzy sąd skazał jedynie siedmiu z nich, a dziewięciu całkowicie uwolnił od zarzutów. Ostatecznie czterem spośród tych siedmiu zamienił kary pozbawienia wolności na niewielkie grzywny. Sędzia odrzucił tezę, że bójka w świdnickiej restauracji była zaplanowana i że naruszono nią pokój krajowy. Bojówkarzy SA skazano więc jedynie za zerwanie legalnego zebrania. Przed budynkiem sądu na przywódcę narodowych socjalistów czekał rozentuzjazmowany tłum. Na zachowanych zdjęciach widać żar w oczach mieszkańców uchwyconych w kadrze. Spojrzenie Hitlera wyraża wielką radość. Obok niego stoi zadowolony młody adwokat Hans Frank.

O wydarzeniach w Świdnicy pisał m.in. „Völkischer Beobachter”. Proces wzbudził wiele emocji. Nazizm rodził się w bardzo entuzjastycznej atmosferze i w blasku fleszy.
// fot. Archiwum Edmunda Nawrockiego/Muzeum Dawnego Kupiectwa w Świdnicy

Od wyroku odwołały się obie strony i 12 czerwca 1930 roku Hitler po raz drugi przybył do Schweidnitz. Narodowi socjaliści przyjęli go z jeszcze większym entuzjazmem niż poprzednio. Przed sądem zebrał się 200-osobowy tłum i doszło do starć z policją. Hitlerowcy pojawili się w mundurach, mimo że w noc poprzedzającą proces zakazano ich noszenia członkom organizacji niepaństwowych. Bojówkarze ostentacyjnie odłożyli więc pałki, zdjęli mundury i bili się z policją półnadzy. Kilka dni później wydano wyrok, w którym skazano wszystkich oskarżonych. Wizyta Hitlera w mieście przełożyła się jednak na wzrost nastrojów pronacjonalistycznych w całym regionie. W wyborach do parlamentu miejskiego NSDAP, która wcześniej nie miała tam przedstawicieli, otrzymała cztery mandaty. Jednym z radnych został Georg Trzeciak, ten sam, który w 1929 roku w hotelu Volksgarten okrzykiem _Mützen auf!_ dał znak do walki. Gdy w 1932 roku z mandatu radnego zrezygnował Hellmuth Herda, jego miejsce zajęła Elisabeth (Ilse) von Reibnitz, siostra zmarłego asa lotnictwa Manfreda von Richthofena. Słabość tej rodziny do Hitlera i jego zbrodniczych idei, choć dziś wstydliwie pomijana, stanowiła fakt. Była ona licznie skoligacona, a jej członkowie posiadali majątki w całej okolicy. I właśnie na terenie jednego z takich majątków w 1940 roku, zaledwie 10 lat od opisanych wydarzeń, założono obóz koncentracyjny KL Gross-Rosen. Na placu za drutami kolczastymi pod napięciem miała przez kilka lat trwać gehenna tysięcy ludzi z całej Europy. Później ich prochy były wysypywane dla użyźniania gleby na pola uprawne Richthofenów, w tym przypadku kuzynów Ilse i Manfreda. Gdy w 1945 roku hitlerowcy przegrali II wojnę światową, świat czekał trudny sprawdzian. Ludzi odpowiedzialnych za niespotykane okrucieństwo – nie tylko obozy koncentracyjne, ale i masowe egzekucje, łapanki, eksperymenty medyczne, grabieże dzieł sztuki i dóbr narodowych, a w końcu roboty przymusowe – należało ukarać. Na mocy układów między państwami powołano Międzynarodowy Trybunał Wojskowy, który miał osądzić głównych przestępców wojennych. Na miejsce jego pracy wybrano Nürnberg – Norymbergę, miasto w Bawarii, kulturalną i gospodarczą stolicę Frankonii. Nie bez powodu. Za czasów III Rzeszy miasto stało się ważnym ośrodkiem ruchu nazistowskiego. Narodowi socjaliści uczynili je miejscem swoich zjazdów. Tutaj też w 1935 roku uchwalono ustawy norymberskie, skierowane przeciwko Żydom. To było „miejsce sprawców”, jak ujął to Ulrich Maly, burmistrz miasta, dlatego właśnie tutaj ich sądzono. Proces w Norymberdze trwał od 20 listopada 1945 roku do 1 października 1946 roku, kiedy to zapadł wyrok skazujący 12 oskarżonych na karę śmierci. Jednym z nich był Hans Frank – ten sam, który w 1929 roku bronił w Świdnicy bojówkarzy SA. Trzy lata później z tego okręgu został on także posłem do Reichstagu. Po procesie w Świdnicy szybko awansował, a gdy rozpoczęła się II wojna światowa, mianowano go generalnym gubernatorem okupowanych ziem polskich. Kiedy uciekał z Krakowa 17 stycznia 1945 roku, los sprawił, że znów przypomniał sobie o Świdnicy. Kazał tutaj wysłać część dzieł sztuki, które zrabował z Polski. Skarby w Świdnicy rozmieszczał nie kto inny jak znany bojówkarz SA – Georg Trzeciak, który w międzyczasie zmienił nazwisko na Trenk i został nadburmistrzem miasta. Sam Frank zatrzymał się wówczas w Seichau (Sichowie koło Jawora), właśnie w majątku Richthofenów, gdzie przywieziono trzy kolejne wagony kosztowności. Jawor znajduje się zaledwie 35 kilometrów od Świdnicy. Stąd Frank uciekł do Bawarii i 4 maja został zatrzymany. Z historią tej ucieczki jest nierozerwalnie związana jedna z największych tajemnic II wojny światowej – sprawa zaginięcia obrazu Rafaela Santiego _Portret młodzieńca_. Był on częścią kolekcji Czartoryskich i Hans Frank ukradł go wraz z _Damą z łasiczką_ Leonarda da Vinci oraz _Krajobrazem z miłosiernym Samarytaninem_ Rembrandta i wywiózł z Polski. Te dwa ostatnie dzieła mistrzów znaleziono przy nim po aresztowaniu. Do dziś nikt nie wie, co się stało z _Portretem młodzieńca_.

Razem z Frankiem w Norymberdze na śmierć skazano 11 osób¹⁰. Wyrok wykonano w nocy z 15 na 16 października 1946 roku. Hermann Göring wykorzystał nieuwagę straży więziennej i o północy popełnił samobójstwo w swojej celi. Siedmiu oskarżonych skazano na kary pozbawienia wolności, w tym na dożywocie Rudolfa Hessa, Walthera Funka i admirała Ericha Raedera. Twórca Hitlerjugend Baldur von Schirach i główny architekt Albert Speer zostali skazani na 20 lat więzienia, były minister spraw zagranicznych i tzw. protektor Czech i Moraw Konstantin von Neurath na 15 lat, a wielki admirał oraz ostatni z łaski Hitlera (po jego samobójstwie) „prezydent” Rzeszy Karl Dönitz na 10 lat więzienia. Były kanclerz rządu Republiki Weimarskiej, który ułatwił Hitlerowi przejęcie władzy w ówczesnych Niemczech, Franz von Papen, zwany „diabłem w cylindrze”, bankier Hjalmar Schacht oraz Hans Fritzsche, prawa ręka Goebbelsa, zostali uwolnieni.

Po dojściu Hitlera do władzy włodarze Schweidnitz nadali mu honorowe obywatelstwo i przemianowali plac, przy którym znajdował się Sąd Okręgowy na Adolf-Hitler-Platz. Na zdjęciu obchody urodzin przyszłego Führera w 1932 roku.
// Fot. Zbiory Horsta Adlera

W stan oskarżenia postawiono nie tylko przywódców III Rzeszy, których schwytano lub wzięto do niewoli, ale także członków organizacji uznanych za przestępcze, jak Gestapo, SS i SD, NSDAP oraz Naczelne Dowództwo Wehrmachtu (OKW), Sztab Generalny i rząd Rzeszy.

W latach 1946–1948 przed amerykańskimi trybunałami wojskowymi toczyło się jeszcze 12 procesów przeciwko oskarżonym przestępcom wojennym tzw. drugiego stopnia. Były to na przykład proces I, tzw. sprawa lekarzy, proces VI, tzw. sprawa IG Farben, czy proces X, tzw. sprawa Kruppa¹¹.

Dziś już mało kto pamięta, że procesy zbrodniarzy odbywały się też w Polsce, będącej jedną z głównych aren rozgrywającego się dramatu historycznego. W całym kraju przed sądami w dużych ośrodkach miejskich sądzono aresztowanych przestępców, a nieco później także tych przesyłanych z zagranicy. Dotyczyło to również przestępców z KL Gross-Rosen na Dolnym Śląsku, których zatrzymywano na terenie całego kraju. Gdy znalazłam niewielką notatkę prasową, która dała początek tej książce, chciałam sprawdzić, co stało się z zatrzymanym i opisanym w niej mężczyzną. Tak trafiłam do Muzeum Gross-Rosen, które z pieczołowitością dba o to, co zostało po byłym obozie koncentracyjnym działającym na tym terenie podczas wojny, oraz o pamięć jego ofiar. Gdy zaczęłam przeglądać archiwa, odkryłam coś zaskakującego. Od 1946 do 1949 roku w niewielkiej Świdnicy odbyło się aż 55 procesów zbrodniarzy wojennych. Ściągnięto tutaj setki świadków z całej Polski, a w sądach poświęcono na ich przesłuchania setki godzin. Przez trzy lata przed świdnickim Sądem Okręgowym sądzono kapów, wachmanów, SS-manów i wszelkiej maści zwyrodnialców. Co ciekawe, gros procesów dotyczyło też kobiet, bowiem w końcowej fazie funkcjonowania w Gross-Rosen powstało wiele filii żeńskich. Kobiety zmuszano do pracy w obozach na rzecz Wielkiej Rzeszy na równi z mężczyznami, a robiły to inne kobiety – strażniczki. Proces przeciwko załodze Gross-Rosen nigdy się nie odbył. Za zbrodnie w obozie nie skazano też żadnego z komendantów – trzech, a być może czterech, jak wskazują najnowsze badania osób zajmujących się historią obozu. Gdy opowiedziałam bliskiej osobie o tym, co odkryły przede mną grossroseńskie archiwa, i o skali tego, co się w Świdnicy po wojnie działo, stwierdziła: „To była mała Norymberga!”.

⁹ E. Nawrocki, _Z dziejów Świdnicy_, Świdnica 1998, s. 61.

¹⁰ Skazano Wilhelma Fricka, Hermanna Göringa, Alfreda Jodla, Ernsta Kaltenbrunnera, Wilhelma Keitla, Joachima Ribbentropa, Alfreda Rosenberga, Fritza Sauckla, Arthura Seyssa-Inquarta, Juliusa Streichera oraz – zaocznie – Martina Bormanna, jednego z najbliższych współpracowników Hitlera, którego los nie był jeszcze wtedy znany.

¹¹ Łącznie objęły one 177 oskarżonych (było ich 185, ale 4 popełniło samobójstwo, a 4 poważnie zachorowało, tak że ich sprawy nie doszły do skutku).ROZDZIAŁ I

MORCHARDT – TRAMWAJARZ Z BUKOWINY

On mnie gwałcił

Osiemnastoletnia Renate Seidel szła powoli po skąpanym w pierwszych w tym roku promieniach słońca Wałbrzychu. Krok za krokiem. Gdy znalazła się na ostatniej ulicy dzielącej ją od celu podróży, nagle gwałtownie zawróciła. Jakby w ciągu jednej chwili zmieniła zdanie co do tego, gdzie chce się udać. Niestety źle oszacowała odległość do ściany najbliższej kamienicy i zderzyła się z nią boleśnie, aż zakręciło się jej w głowie. Oparła się czołem o zimny mur i poczuła ulgę. Otrzeźwiło ją to. Rześkie kwietniowe powietrze spowodowało, że odetchnęła pełną piersią. Chwilę jeszcze postała oparta o kamienicę. Niewiele osób zwracało na nią uwagę. Świat dookoła odbudowywał się po wojnie. Była Niemką, a Niemców na tej ziemi, po wojnie, którą właśnie przegrali, uważano za intruzów. Od dwóch lat żyli w niepewności i strachu. Walczyli o przeżycie, choć wynik wojny zdeterminował ich dalsze losy. Musieli się z tym w końcu pogodzić. Renate i jej 16-letni brat także, choć oni skrywali jeszcze jedną mroczną tajemnicę. Dziewczyna miała opowiedzieć o niej za moment na milicji. Bała się i wstydziła. Najchętniej by uciekła. Uświadomiła sobie jednak, że jeśli nie zdobędzie się na odwagę, oprawca wciąż będzie jej dotykał… Jego wstrętne oczy nadal będą pożądliwie na nią spoglądać, a jego ręce zachłannie obmacywać jej młode ciało… W końcu odwróciła się zdecydowanym ruchem i szybko poszła przed siebie.

Młody referent Urzędu Bezpieczeństwa siedział za biurkiem. Przed nim stała maszyna do pisania, w którą stukał z mozołem, mrucząc pod nosem poszczególne słowa: „Protokół przesłuchania… świadka… 4 kwietnia 1947 roku… Wałbrzych… Oficer śledczy… Miejskiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Wałbrzychu… Referent Klajman Mieczysław…”. Wyraźnie zmęczony, odetchnął ciężko. Poprawił się na niewygodnym krześle i poluzował krawat. Przed nim siedziała młoda Niemka, która się nie odzywała. Patrzyła w ziemię, a na kolanach miała małą torebkę, którą nerwowo ściskała.

Klajman chrząknął cicho, ale nie zareagowała. Zapalił więc lampę na biurku i skierował ją na dziewczynę. Ostre światło żarówki padło wprost na jej twarz. Próbowała się schować w cieniu. Ubek chrząknął raz jeszcze i zapytał sucho:

– Imię?

– Renate – odpowiedziała po niemiecku zdrętwiałymi wargami. Była przerażona. Miała opowiadać młodemu mężczyźnie o strasznych rzeczach, które ją spotkały. – Seidel Renate. Córka Martina – powtórzyła.

– Rok urodzenia? – pytał dalej Klajman, który płynnie władał znienawidzonym językiem.

Widział zdenerwowanie Niemki, ale pozostawał niewzruszony. Gdy w 1939 roku do jego rodzinnej Pilicy na Śląsku weszli Niemcy, utworzyli tam po dwóch latach getto. Zagoniono do niego wszystkich Żydów z miasteczka. Wśród nich byli Judka i Rywka¹², jego rodzice.

– Trzynastego marca tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku – odparła ledwo słyszalnie.

Potem kolejno podała, że urodziła się w Liegnitz¹³ w województwie wrocławskim, co ubek skrzętnie dopisał, była biuralistką, ma skończone 8 klas szkoły powszechnej, jest panną narodowości niemieckiej, w wojsku nie służyła, karana nie była, zameldowana jest w Lignicy na ulicy Środkowej 46.

– Stosunek do stron?

Klajman kończył wypełniać kwestionariusz, a przy okazji pomyślał, że jest od dziewczyny starszy zaledwie o trzy lata. W wałbrzyskim Urzędzie Bezpieczeństwa pracował od lipca 1945 roku. Najpierw był wartownikiem, a później awansował na referenta terenowego. Za biurkiem siedział dopiero od kilku miesięcy.

– Obcy – wyszeptała Renate.

Referent wprawnym ruchem wyjął kartkę z maszyny i zakłócając panującą ciszę, wkręcił kolejną. Znowu odchrząknął, rozciągnął ścierpnięte ręce, aż strzeliły mu palce dłoni, i znowu zaczął pisać.

– W jakich okolicznościach obywatelka przyjechała do Rysinowa i z kim? – spytał w rytm wystukiwanych słów.

– W październiku tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Mówił nam obywatel Morchardt Jakob, to znaczy mnie i mojemu bratu Wernerowi, że wie, gdzie znajduje się nasza matka, i czy chcielibyśmy do niej pojechać. Gdy Werner i ja się zgodziliśmy, zawiózł nas do Rysinowa¹⁴, w powiecie wałbrzyskim, gdzie zamieszkaliśmy u obywatelki Agnes Brokuf. Okazało się, że obywatel Morchardt zupełnie nie wie, gdzie matka się znajduje. W jakim celu nas tu przywiózł, nie wiemy.

Renate patrzyła, jak mężczyzna mozolnie zapisuje wypowiadane przez nią słowa.

– Jak obywatel Morchardt obchodził się z wami i jak was traktował?

Nagle padło pytanie, którego Renate obawiała się najbardziej. Nerwowo poruszyła się na krześle.

– Przez cały okres przebywania z nim w Rysinowie byłam… byłam… jak w… więzieniu – odpowiedziała cicho i zamilkła.

Klajman zapisał zdanie i patrzył na nią wymowne. Dziewczyna siedziała nieruchomo i głośno przełykała ślinę. W końcu wydusiła z siebie:

– Nie pozwalał mi z nikim rozmawiać i z nikim się widzieć, tylko chodziłam do pracy… Po dwóch, trzech miesiącach… po przyjeździe do Rysinowa… On… on… zgwałcił mnie… i… zmuszał mnie… często… do wspólnego współżycia płciowego… z nim… bił mnie… bił mnie… Często… kłuł szpilkami i zmuszał mnie do klęczenia całymi nocami. Brata… brata mojego… również często bił bez powodu…

Oryginalny rozkaz zatrzymania Jakoba Morchardta. Prawdopodobnie wydała go Renate Seidel, którą regularnie gwałcił.
// fot. Archiwum IPN

Słowa Niemki wciąż nie wzbudzały w śledczym większego zainteresowania. Bez emocji stukał w maszynę i nie zwracał uwagi na Renate. Gdy skończył, zadał kolejne pytanie:

– Co obywatelka może powiedzieć o jego działalności za czasów niemieckich?

Dziewczyna cicho dopowiedziała:

– Morchardt Jakob był w SS i pracował jako Arbeitsführer w obozie w Fünfteichen, powiat Oława. Pracował również jako SS-man w Gross-Rosen, lecz jaką tam pełnił funkcję, tego nie wiem. Straszył zawsze ojca mojego Martina Seidela zamieszkałego w Lignicy ulica Środkowa 46, że go wtrąci do obozu koncentracyjnego.

Śledczy pytał dalej:

– Jakim nazwiskiem posługiwał się obecnie Morchardt?

– Podawał się wszędzie jako Seidel, gdyż podawał się za naszego ojca. Dokumentów jednak na Seidel nie posiadał.

„Nie posiadał” – zapisał powoli Klajman, wyraźnie już zmęczony przesłuchaniem.

– Co może obywatelka dodać o osobie Morchardta? – spytał referent, który marzył, by Niemka nie chciała więcej nic dodać.

– Więcej dodać w tej sprawie nie mogę – odpowiedziała Renate z ulgą, wdzięczna, że przesłuchanie się skończyło.

Miała nadzieję, że koszmar jej ostatnich miesięcy też. Gdy wychodziła z budynku UB, mocne kwietniowe słońce ogrzało jej twarz. Wystawiła ją w stronę promieni i zamknęła oczy. Po rozgrzanej skórze popłynęły łzy.

Klajman, który ją przesłuchiwał, w czasie gdy ona wychodziła z budynku, sięgnął po słuchawkę telefonu i pokręcił korbą.

– Połącz mnie z naczelnikiem – rzucił krótko, gdy po drugiej stronie zgłosił się dyżurny.

Wiedział, że właśnie rozpoczyna śledztwo w sprawie zbrodniarza wojennego. Gwałt na Renate Seidel w ogóle go nie interesował.

Wienerschnitzel na Ringplatz

Przez ulice Czerniowiec przejechał tramwaj. Wysiadł z niego zaledwie 20-letni Jakob Morchardt. Mężczyzna od kilku dni pracował w Miejskim Zakładzie Tramwajów. Musiał być bardzo dumny, bo w Czerniowcach linię tramwajową uruchomiono zaledwie dwa lata przed jego urodzeniem, już w 1897 roku. I od tej pory w mieście działała tylko jedna linia numer 1 o długości całych 8 kilometrów. Kursował nią wagon marki Kijów z kilkoma charakterystycznymi okienkami, w których powieszono zasłonki. Po drewnianych schodkach wchodzili do niego panowie w kapeluszach, eleganckich garniturach i z laseczkami oraz panie w długich sukniach. Tramwaj jeździł na linii między dworcem kolejowym Volksgarten a rzeką Prut. Gdy przejeżdżał przez czerniowiecki Ringplatz, dzwonił tak głośno, że sklepikarki ze straganów otaczających rynek odruchowo patrzyły w jego stronę. Zaledwie w ubiegłym roku skończyła się I wojna światowa i Austro-Węgry się rozpadły. Czerniowce nadal jednak nazywano małym Wiedniem Wschodu. Rozkwitłe w państwie Habsburgów miasto, leżące w Bukowinie Północnej, we wschodniej Europie, było wyjątkowo piękne. Jego wielokulturowość sprawiała, że stanowiło azyl dla Ukraińców, Niemców, Węgrów, Polaków, Rusinów, Żydów, Ormian czy Turków. Na placu Centralnym, gdzie spotykało się ze sobą siedem ulic, codziennie słychać było najróżniejsze języki świata. Na przesiąkniętej etosem pogranicza Bukowinie mogło w spokoju współżyć kilkanaście grup etniczno-wyznaniowych. W 1919 roku, gdy Morchardt zaczął pracować jako tramwajarz, ten świat się kończył. Choć jeszcze na dawnym Ringplatz w restauracjach przy dźwiękach walców spożywano Wienerschnitzel – kawałek cielęciny panierowanej w bułce tartej, usmażony na maśle, podawany z dodatkiem sałatki ziemniaczanej, który był jednym z ostatnich symboli umierającej rzeczywistości.

Tramwaj „Kijów” jeździł po Czerniewicach od 1897 roku. Właśnie takim tramwajem jeździł po mieście Jakob Morchardt, zanim przystał do nazistów…
// Fot. Skaerman (lic. CC BY-SA 3.0)

Czerniowce w tym czasie, podobnie jak cała Bukowina, stanowiły już część Rumunii. Teresa z domu Milecki i Jakob Morchardt, którzy spłodzili Jakoba juniora, po wielu latach bycia obywatelami cesarstwa stali się teraz mieszkańcami Wielkiej Rumunii, choć nadal zachowali obywatelstwo niemieckie. Tak wpisano im w dokumentach. Chociaż jeszcze tego nie wiedzieli, w 1914 roku, gdy oddano śmiertelny strzał do austriackiego następcy tronu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, wielka historia po raz pierwszy wkroczyła w ich spokojne życie. W 1914 roku, rok po tym, jak ich syn skończył szkołę powszechną, wybuchła wojna światowa, nazywana wtedy jeszcze wielką wojną. Jakob miał jednak inne problemy. Kryzys sprawił, że nie mógł znaleźć pracy i do 1916 roku utrzymywali go rodzice. Dopiero gdy rozpoczął 17. rok życia, powołano go do wojska. Jego kraj walczył po stronie Niemiec z Rosją, Wielką Brytanią i Francją, a sojusz ten Europa nazwała ententą. Początkowo szala zwycięstwa przechylała się na ich stronę, ale w 1916 roku C.K. Monarchia poniosła wielkie straty. W końcu Austro-Węgry, poskładane z wielu narodów, rozpadły się jak puzzle, które ktoś niechcący strącił ze stołu. 1918 rok był czasem wielkiego chaosu. Morchardt, który w wieku 20 lat wrócił do Czerniowiec z frontu, musiał poczuć ukojenie. Miasto, choć ostatecznie przypadło jednak w udziale Rumunii, niewiele się zmieniło. Życie toczyło się w nim powoli, jak tramwaj Morchardta po czerniowieckich torach. Czas odmierzał zegar miejski umieszczony na 50-metrowej wieży, który wybijał każdą godzinę. Jedynie Ringplatz nazywał się teraz Piața Unirii.

Ale historia ponownie upomniała się o swoje 21 lat później. Ten czas Morchardt przepracował uczciwie jako motorniczy. Codziennie wsiadał do tramwaju, codziennie przemierzał nim tę samą drogę, codziennie woził panie w zdecydowanie krótszych już sukniach i panów, którzy porzucili swoje laseczki i meloniki. Gdy wybuchła II wojna światowa, miał 40 lat i nie wiedział, jak bardzo znowu zmieni się jego życie. W Rumunii dyktatorską władzę objął faszystowski przywódca generał Ion Antonescu, który pozwolił hitlerowcom wkroczyć do swojej ojczyzny. Stanął z nimi w jednym szeregu. Rumunia straciła zadeklarowaną w 1939 roku neutralność i wzięła udział w wojnie Niemiec z Armią Czerwoną. W kraju rozszalały się demony antysemityzmu. Życie straciło kilkaset tysięcy Żydów. Rumuńscy żołnierze posiłkowali armię niemiecką. W pewnym momencie co trzeci wcielony do Waffen-SS był volksdeutschem właśnie z tego kraju. Jakob Morchardt też porzucił swój tramwaj i zaciągnął się do wojska. Posiadał przecież narodowość niemiecką. A jako obywatel Austro-Węgier nauczony został szacunku do władzy.

Syndrom Morchardta, czyli samotność SS-mana

Czy Jakob Morchardt, osadzony 3 kwietnia 1947 roku w Urzędzie Bezpieczeństwa w Wałbrzychu, wspominał dobre czasy, gdy jeździł tramwajem marki „Kijów” po czerniowieckich ulicach? Czy zasypiał kołysany do snu przywoływanym z zakamarków pamięci jednostajnym głosem wydawanym przez pojazd, w którym spędził praktycznie całe dorosłe życie? Czy słyszał czerniowiecki zegar, który odmierzał godziny monotonnego życia? Czy rozumiał, co takiego się stało, że niespodziewanie on, urzędnik cesarski, stał się zbrodniarzem wojennym więzionym tysiąc kilometrów od swojego domu? Jego pierwsze przesłuchanie, którego zapis zachował się w archiwach, pochodzi z 30 kwietnia 1947 roku. Niewykluczone, iż wcześniej nie interesowano się Morchardtem. Wszystko wskazuje na to, że wydała go gwałcona i bita przez niego 18-letnia Renate.

Jakoba Morchardta, kiedyś tramwajarza z Czerniowiec, po wojnie robotnika rolnego z Rysinowa, przesłuchiwał oficer śledczy Władysław Ciapuła. Niemiec od razu przyznał mu się, że od 1941 do 1945 roku należał do niemieckiej formacji SS.

– We wrześniu tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku zgłosiłem się ochotniczo na wyjazd do Niemiec, tam skierowano mnie do miasta Glate¹⁵, gdzie zostałem zatrudniony w fabryce drzewnej w charakterze robotnika. W maju tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku fabryka przeniosła mnie do takiej samej pracy do miasta Pomerece koło Szczecina¹⁶, w którym pracowaliśmy do października tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku. Trzynastego października tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku zostałem poddany badaniu lekarskiemu wraz z innymi robotnikami, a w dniu dwudziestego trzeciego października zostałem odesłany do Oranienburga. Przeszedłem tam dwutygodniowe szkolenie wojskowe, a następnie dano mi mundur formacji niemieckich SS oraz karabin i wysłano mnie wraz z innymi do obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. O tym, że zaciągnięto mnie do SS, dowiedziałem się dopiero z chwilą założenia munduru. Początkowo mówiono nam, że zostaliśmy przydzieleni do specjalnych „batalionów wartowniczych” – mówił Ciapule Morchardt.

Retoryka stosowana przez tramwajarza z Czerniowiec obowiązywała przez kolejne dziesięciolecia. Konsekwentnie używali jej ci, którzy stali się elementami zbrodniczego systemu i musieli za to odpowiedzieć przed sądem. Niemiecki naród dotknęły zbiorowa niewiedza i niepamięć, a niektórzy borykają się z nimi do dziś.

W październiku 2019 roku, nieco ponad 70 lat po przesłuchaniu Morchardta, przed sądem w Hamburgu w Niemczech zeznania składa inny mężczyzna – Brunon D. W tej chwili to już 92-latek. Prokurator oskarża go o współudział w zamordowaniu ponad 5 tysięcy osób. Nie, nie ponad 5 tysięcy osób. Dokładnie 5230. Za tą liczbą kryją się przecież tysiące żyć więźniów obozu koncentracyjnego Stutthof, leżącego na obszarze Żuław Wiślanych. Liczbę ofiar tej fabryki śmierci szacuje się na 65 tysięcy osób. Proces, który rusza 70 lat po zakończeniu wojny, wart jest upamiętnienia, bo to być może jeden z ostatnich takich procesów zbrodniarzy niemieckich przed sądem. Bruno D. był strażnikiem właśnie w KL Stutthof. Nie przyznaje się jednak do zarzucanych mu czynów. Mówi, że został zmuszony do pełnienia służby jako obozowy strażnik. Obrońca podkreśla, że jego klient nie wstąpił do SS dobrowolnie, a do służby w obozie został oddelegowany. Czy nie to samo powiedział tramwajarz z Czerniowiec w 1947 roku?

Proces Brunona D. ze szczegółami relacjonują niemieckie media. Na łamach „Der Spiegel”, który zaczęto wydawać dokładnie w tym roku, kiedy sądzono Morchardta, podaje się, że 92-latkowi jest przykro, że musiał znosić w obozie to, co robiono tam ludziom. Jest mu też przykro, że musiał służyć w takim miejscu grozy. Wolałby pracować jako wyszkolony piekarz w kuchni Wehrmachtu, ale mu tego odmówiono. Nie widział jednak żadnego sposobu, aby pomóc tym, których nękano. „Obrazy nędzy i przerażenia prześladowały mnie przez całe życie”. Dziennikarze pisma cytują szokujące słowa SS-mana. „Próbowałem to stłumić, nie mogłem z nikim o tym rozmawiać, byłem zupełnie sam, byłem zależny od siebie, nie miałem domu, rodziców, rodzeństwa”.

SS-man przed europejskim sądem naprawdę podkreśla swoją samotność w obozie i piszą o niej media. I dalej – Bruno D. od początku próbuje „wyprzeć wszystko”, a mimo to wyznaje potem: „ zdjęcia nie opuściły mojej głowy. Widziałem wiele ciał”. Ale swądu palonych w krematorium zwłok jakimś dziwnym trafem nie pamięta. Inny strażnik w latach 60. opisuje to tak: „Dym spalonego mięsa był tak silny, że nie można było znieść służby na wieży strażniczej”_._

– W obozie musiało być czuć zapach palonych ciał – przyznaje w sądzie 92-latek. – Jednak ja tego już nie pamiętam.

W pamięci utkwiły mu za to ciała, które więźniowie w pasiakach rzucali jedne na drugie na ciężarówki.

– Jak wyglądały te ciała? – dopytuje sędzia prowadzący rozprawę.

– Były wychudzone.

I dodaje, że jest mu „strasznie przykro”.

– Co czułeś? – pyta też Brunona D. sędzia, gdy ten mówi o wizycie w krematorium. – Panie D., kiedy to zobaczyłeś, co myślałeś, co tam czułeś?

– Nie mogę nic więcej powiedzieć, nie pamiętam, okrucieństwem było to oglądać.

W „Der Spiegel” przytoczone zostaje także oświadczenie wydane przez SS-mana w trakcie procesu. Podkreśla w nim, że zawsze trzymał się z dala od narodowego socjalizmu, a do obozu wsadzono go jako strażnika, ponieważ miał chore serce i nie nadawał się do walki na froncie.

– Jaki byłby użytek, gdybym odszedł, znaleźliby kogoś innego – przekonuje sąd. Zapewnia też, że jest dumny z tego, co robił w życiu. Osiem miesięcy pobytu w Stutthofie po prostu wymazał z pamięci.

To samo mówił śledczym Morchardt:

– Będąc w Gross-Rosen, byłem wyłącznie wartownikiem.

_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_

¹² Choć Judka i Rywka to imiona żeńskie, takie dane figurują w aktach personalnych Klajmana w IPN.

¹³ Przesłuchujący wpisał Lignicy.

¹⁴ Rysinowa – zapis oryginalny z protokołu. Wszystko wskazuje na to, że powinno być Rusinowa (niem. Reussendorf) – dziś dzielnica Wałbrzycha, na jego południowo-wschodnich obrzeżach.

¹⁵ Być może chodziło o Glatz, czyli Kłodzko.

¹⁶ Być może chodzi o Pomeranię, czyli Pomorze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: