Malamander - ebook
Malamander - ebook
Początek nowej przygodowej trylogii fantastycznej dla młodzieży.
W nadmorskim miasteczku Widmowy Port trwa zima. Herbert Lemon, pracownik Biura Rzeczy Znalezionych Hotelu w Hotelu Grand Nautilus, przyjmuje nieoczekiwanego gościa. To Violet Parma, której rodzice dwanaście lat temu zaginęli w hotelu w tajemniczych okolicznościach. Dziewczynka jest przekonana, że chłopiec jest jedyną osobą, która będzie w stanie pomóc jej wyjaśnić zagadkę ich zniknięcia. Aby tego dokonać, Herbie i Violet będą jednak musieli skonfrontować się ze ścigającym dziewczynę mężczyzną z hakiem zamiast dłoni oraz Malamandrem – potworem z legend, którego jaja spełniają życzenia…
Pełna tajemnic i zagadek fabuła wciągnie wszystkich miłośników fantastyki i magicznych stworzeń. Oryginalni, charyzmatyczni bohaterowie zapadną w pamięć na długo i zyskają sympatię czytelników.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8897-9 |
Rozmiar pliku: | 6,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnie byliście w widmowym porcie, nawet o tym nie wiedząc.
Kiedy tu przyjechaliście, trwało lato. Były lody, leżaki i mewa, która próbowała wykraść wam frytki. Pewnie grzebaliście z mamą w skalnych sadzawkach, a tata znalazł jakąś ciekawą muszelkę. Pamiętacie? I założę się, że kiedy wsiedliście do auta, by wrócić do domu, spojrzeliście na wiszący nad molo napis WIDMOWY PORT złożony z żarówkowych liter – i już byliście gotowi zapomnieć o całym dniu spędzonym nad morzem.
To tego typu miejsce.
Latem.
Ale spróbujcie tu przyjechać, kiedy nadciągną pierwsze zimowe sztormy, a nad molo, jak to zwykle w listopadzie, zgasną żarówki w ramionach litery Y, pozostawiając tylko krótkie I. Kiedy morska mgła zakrada się na ulice niczym olbrzymie, upiorne macki, a słone i mokre od morskiej wody wiatry trzęsą oknami Hotelu Grand Nautilus. Niewiele osób odwiedza wtedy Widmowy Port. Nawet miejscowi trzymają się z dala od plaży, gdy zapadnie zmrok, a wichry owiewają Szczękowe Skały i wrak okrętu wojennego Lewiatan, w którym, jak twierdzą niektórzy, wciąż czai się obślizgły malamander.
Ale pewnie nie wierzycie w malamandra. Zapewne myślicie, że to niemożliwe, by istniał ktoś taki jak człowiek-ryba. I nie ma w tym nic złego. Pozostańcie przy lodach i leżakach. Ta historia przypuszczalnie i tak nie jest dla was. Lepiej wyświadczcie sobie przysługę i w ogóle przestańcie czytać. Zamknijcie tę książkę i schowajcie ją do starego blaszanego pudełka. Owińcie je ciężkim łańcuchem i zrzućcie z molo do morza. Zapomnijcie, że w ogóle słyszeliście o Widmowym Porcie. Wróćcie do swojego zwykłego życia – dorośnijcie, znajdźcie sobie małżonków, załóżcie rodziny. A kiedy wasze dzieci nauczą się chodzić, spędźcie z nimi dzień nad morzem. Oczywiście latem. Przejdźcie się plażą i znajdźcie własną dziwną muszelkę. Schylcie się, żeby ją podnieść. Tyle że ta muszelka akurat do czegoś przywarła…
Przywarła do starego blaszanego pudełka.
Kłódka się oderwała, łańcuch przepadł. Czy to sprawka morza? Otwórzcie pudełko, a w środku zobaczycie…
NIC.
NIC?
Pąkle, wodorosty i coś jeszcze…
Coś w rodzaju… śluzu?
Usłyszycie za sobą jakiś dźwięk – dźwięk zbliżających się kroków. Oślizgłego, płetwiastego człapania, które jest coraz bliżej.
Odwracacie się.
Co widzicie?
Naprawdę?
Cóż, może ta historia jest jednak dla was.Rozdział 2. Hotel Grand Nautilus
Tak przy okazji – nazywam się Herbert Lemon. Niemal wszyscy mówią mi jednak Herbie. Prowadzę Biuro Rzeczy Znalezionych w Hotelu Grand Nautilus, co można poznać po mojej czapce. Ktoś mi kiedyś powiedział, że w większości hoteli nie ma kogoś takiego jak ja, ale to nie może być prawda. Co w takim razie robią w innych hotelach, kiedy coś się zgubi? I jak ludzie, którzy coś zgubili, mogą to odzyskać?
Jestem chyba trochę za młody na tak ważną posadę, ale przydzieliła mi ją sama właścicielka Grand Nautilusa, lady Kraken. Nawet pan Mollusc, kierownik hotelu, nie może się temu sprzeciwić. Oczywiście chciałby, gdyż nie cierpi wszystkiego, co nie przynosi nam zysku. Gdyby mógł postawić na swoim, zamknąłby Biuro Rzeczy Znalezionych od razu po objęciu posady kierownika, a moja mała wnęka tuż przy recepcji w holu głównym zostałaby na dobre zabita deskami. A gdyby tak się stało, nigdy nie poznałbym tej dziewczyny.
Dziewczyny, która wdrapała się przez moje okno.
Dziewczyny, która powiedziała:
– Ukryj mnie!
***
– Ukryj mnie!
Mierzę ją wzrokiem od stóp do głów. A właściwie tylko do głów, bo zahaczyła się o okienną zasuwkę, a okna piwnicy są blisko sufitu. Jeśli jest złodziejką, to nie najlepszą.
– Proszę!
Pomagam jej się wyswobodzić, choć w rezultacie zostaję prawie zmiażdżony, gdy z łoskotem wpada do środka. Na zewnątrz śnieży, więc wraz z nią do piwnicy dostaje się powiew zimy.
Podnosimy się i staję twarzą w twarz z dziewczyną w nędznym swetrze i wełnianej czapce z pomponem, naciągniętej na burzę kręconych włosów. Robi minę, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamiera, słysząc podniesione głosy dochodzące z góry. Podniesione głosy, które są coraz bliżej. Dziewczyna robi ze strachu wielkie oczy.
– Tutaj! – szepczę i ciągnę ją w stronę wielkiego kufra podróżnego, który od lat stoi w Biurze Rzeczy Znalezionych i jak dotąd nikt się po niego nie zgłosił.
Zanim zdoła cokolwiek powiedzieć, wpycham ją do środka i zamykam wieko.
Teraz głosy są tuż przy mojej wnęce – skamlący, usłużny ton pana Mollusca, który próbuje się uporać z problematycznym gościem. Chwytam kilka zgubionych bagaży, parasoli i innych gratów i rzucam je na wieko kufra, licząc na to, że będą wyglądać, jakby leżały tam od lat. Wtedy dzwonek na mojej ladzie, który służy przywoływaniu mnie na stanowisko, rozlega się niecierpliwym DZYŃ, DZYŃ, DZYŃ. Poprawiam czapkę, biegnę po schodach piwnicy do swojej wnęki i przyjmuję wyraz twarzy pytający: „Czym mogę służyć?”, jak gdyby przed chwilą wcale nie wydarzyło się nic dziwnego.
Najpierw widzę pana Mollusca, który próbuje przygładzić zaczes na łysinie.
– Jestem przekonany, że to nieporozumienie – bełkocze. – Gdyby raczył mi pan pozwolić samemu sprawdzić…
Nigdy nie widziałem nikogo, kto wyglądałby jak jego rozmówca. To mężczyzna w długim, czarnym, ociekającym wodą płaszczu marynarskim. Góruje nad moją ladą niczym przekrzywiony monolityczny posąg: jego twarz to pochmurna skała, a oczy kryją się w cieniu daszka sfatygowanej czapki kapitańskiej. Sztywnym palcem dźga przycisk mojego dzwonka, jak gdyby zadawał mu ciosy nożem. Na mój widok przestaje i wychyla się jeszcze głębiej, spowijając mnie swoim cieniem.
– Gdzie…? – mówi głosem przypominającym dwa kawałki granitu pocierane o siebie. – Dziewczyna. Gdzie?
– Ekhm – odchrząkuję i przyjmuję elegancki ton, którego oczekuje od nas pan Mollusc, kiedy rozmawiamy z gośćmi. – O kim mowa, szanowny panie?
Usta mężczyzny, które wyglądają ni mniej, ni więcej jak szeroka, odwrócona do góry nogami litera V w otoczeniu ociekającej wodą, żółtej jak kość brody, otwierają się z sykiem. Zauważam, że na brodzie znajdują się kawałki wodorostów, które zwisają też ze sfatygowanych mosiężnych guzików płaszcza. Ten człowiek pachnie tak, jakby zaraz miało się wydarzyć coś strasznego.
– GDZIE?
Głośno przełykam ślinę. Nic na to nie poradzę. Jestem tylko chłopcem z Biura Rzeczy Znalezionych. Nie przeszkolono mnie na takie sytuacje.
– Ależ, szanowny panie – mruczy kierownik hotelu. – Jestem przekonany, że wyjaśnimy tę sprawę. Co właściwie pan zgubił?
Mężczyzna wycofuje się znad lady w mojej wnęce i patrzy z góry na pana Mollusca. Podnosi prawą rękę, którą do tej pory skrywał pod płaszczem. Pan Mollusc cofa się przestraszony, gdy zauważa, że w miejscu, w którym powinna znajdować się dłoń, widnieje wielki, żelazny bosak zakończony długim, połyskującym szpikulcem.
– Dziewczynę – mówi mężczyzna.
O panu Molluscu można powiedzieć wiele, ale nie to, że nie wie, kiedy się wycofać. W tym wypadku, skoro nie ma szans na wygraną ze zwalistym intruzem, postanawia przejść na jego stronę. Zwraca się zatem przeciw mnie.
– Herbercie Lemonie! Czy ukrywasz tam jakąś dziewczynę?
Teraz obaj patrzą na mnie z góry.
Kręcę głową. Moja mina wyrażająca pytanie: „Czym mogę służyć?” się rozpływa, więc w zamian próbuję niewinnie się uśmiechnąć.
– Nie – wyduszam z siebie piskliwym głosem. Nie znoszę, gdy to się zdarza. – Nie ma tu żadnych dziewczyn. Absolutnie żadnych.
I wtedy z piwnicy za moimi plecami rozlega się delikatny łoskot. Brzmi dokładnie tak, jakby ktoś, kto ukrywa się w kufrze podróżnym, próbował wygodniej się ułożyć.
O-o.
Brodaty marynarz otwiera usta z triumfalnym burknięciem. Z impetem popycha drzwi do mojej wnęki i odsuwa mnie pod ścianę, kierując się do piwnicy. Kuli się, gdy schodzi na dół, w całości wypełniając klatkę schodową, i garbi plecy pod niskim sufitem.
Biegnę za nim. I to wcale nie dlatego, że jestem odważny. Po prostu nie wiem, co innego robić.
Marynarz staje na środku piwnicy i aż strach do niego podejść. Widzę, jak patrzy na kałużę stopniałego śniegu pod otwartym oknem. Widzę, jak odwraca głowę i śledzi wzrokiem mokre ślady prowadzące prosto do kufra. Torby i parasole, które na niego rzuciłem, spadły. Teraz równie dobrze mógłby nad nim wisieć wielki migoczący znak obwieszczający: „HAA-LOO! ONA JEST TUTAJ!”.
Pan Mollusc zbiega za nami, widzi to wszystko i robi się purpurowy ze złości.
– Herbercie Lemonie! Muszę natychmiast…
Nie dowiaduję się jednak, co „musi natychmiast”, przez to, co marynarz z bosakiem zamiast ręki robi dalej. Unosi bowiem szpikulec i z przerażającym trzaskiem wbija go głęboko w pokrywę kufra. Wyrywa go, obróciwszy kilka razy, i znów wbija. Pokrywa kufra bezradnie pęka, dokoła fruwają odłamki drewna. Wieko zaczyna rozpadać się na kawałki. Mężczyzna odzrywa ostatnie opierające się części sprawną ręką i widzi w środku…
Nic!
Właściwie to nie do końca nic. Pośród szczątków znajdują się bardzo zaskoczony zamieszaniem pająk i wełniana czapka z pomponem. Patrzę, jak pająk ucieka, i myślę sobie, że bardzo chciałbym do niego dołączyć. Teraz została już tylko czapka. Bez dwóch zdań jest to ta sama kolorowa czapka, którą miała na głowie tamta dziewczyna. Ale oprócz tego nie ma po niej śladu.
Powolnym, ostrożnym ruchem Bosakoręki nadziewa ją na swój szpikulec. Odwraca się i z miną jak chmura gradowa podtyka mi czapkę pod nos. Jakimś cudem zdobywam się na odwagę, by nie zacząć piszczeć, gdy wyciągam po nią rękę.
– To tylko czyjaś zguba – mówię. – Przyniesiono ją… yyy… dziś rano. Nie zdążyłem jeszcze opatrzyć jej metką, to wszystko.
Zapada chwila ciszy, po której Bosakoręki wydaje z siebie ryk – grzmiący, bezsłowny wyraz furii. Zaczyna przeczesywać piwnicę, zamachując się na boki wielkimi rękami. Torby, płaszcze, czapki i cała zagubiona menażeria – w tym przedmioty, które leżały tu nietknięte niemal od zawsze – fruwają dookoła, a ja przewracam się na schody. Mężczyzna dostaje szału, próbując znaleźć dziewczynę. Ale mu się to nie udaje.
Dziewczyna zniknęła.Rozdział 3. Violet Parma
W końcu Bosakoręki wychodzi. Pan Mollusc też, mówiąc wcześniej:
– Niech no tylko lady Kraken się o tym dowie!
Podnoszę z podłogi jakiś odłamek. To kawałek kufra. Będę tęsknił za tym starociem – był tu, odkąd pamiętam. Pewnie i tak nikt by po niego nie wrócił, ale nie lubię, kiedy rzeczy przepadają na zawsze.
– Hej – mówię na tyle głośno, na ile zdołam się odważyć. – Jesteś tu?
Cisza.
Podchodzę do okna. Powinienem je zamknąć – w piwnicy zrobiło się zimno jak w lodówce – ale postanawiam zostawić je delikatnie uchylone. Padający śnieg zastąpiła skradająca się morska mgła, która snuje się przed oknem pionową smugą. Niczym duch.
Dziewczyna naprawdę uciekła, choć kto mógłby się jej dziwić? Na wszelki wypadek zostawiam wełnianą czapkę na parapecie w widocznym miejscu.
Zabieram się do sprzątania, ale nie jest mi wesoło patrzeć na porozrzucane zgubione przedmioty i wkrótce padam zniechęcony na fotel. I tak jest już za późno, żebym wykonał swoją pracę porządnie. Wpatruję się w małe okienko w piecyku na drewno i widzę, że pierwsza szczapa wesoło się pali. Jako pracownikowi biura przysługuje mi piecyk i kilka polan dziennie. Oczywiście pan Mollusc nie jest z tego zadowolony, ale musi to przełknąć, bo tak zarządzono, kiedy lady Kraken przejęła hotel, i tak już chyba zostanie. Właścicielka mówi, że służy to temu, by znalezione rzeczy były suche i gotowe do odbioru w takim stanie, w jakim trafiły do biura. Oznacza to, że zimą jest mi tu bardzo przytulnie, a płomień w okienku płonie radośnie i błogo, i…
– Będziesz tam spał całą noc? – odzywa się czyjś głos, a ja natychmiast przytomnieję.
Dziewczyna siedzi po drugiej stronie piecyka z wełnianą czapką w dłoni. Unosi brew. Pewnie wyglądam idiotycznie, gdy próbuję poprawić swoją czapeczkę – gumka zaplątała mi się wokół ucha.
– Jak długo tu siedzisz? – pytam.
Zauważyłem, że okienko piwnicy jest teraz zamknięte.
Dziewczyna wzrusza ramionami, a ja mam okazję po raz pierwszy dokładnie się jej przyjrzeć. Ma ciemnobrązowe oczy i jasnobrązową buzię otoczoną burzą kręconych włosów, które nie dają się okiełznać. Wygląda, jakby była mniej więcej w tym wieku co ja, więc ma około dwunastu lat, choć biorąc pod uwagę to, że mój wiek określono na oko, trudno mieć pewność. Bystrymi, rozbawionymi oczami przygląda się temu, jak próbuję ją ocenić.
Jest ubrana w przyduży płaszcz i zauważam, że to jedna z zagubionych rzeczy. Buty ma własne, ale wyraźnie nie nadają się na zimę i są całe przemoczone. Widzę, że ogień nieco przygasł, więc dorzucam kolejną szczapę.
– Jesteś…? – zaczynam, ale ona kręci głową, więc próbuję raz jeszcze: – A może…? – Ale ona tylko się śmieje.
– Nie, nic z tych rzeczy – odpowiada. – Nie jestem złodziejką i zdecydowanie nie jestem gościem tego hotelu.
Muszę mieć zdezorientowaną minę, bo uśmiecha się do mnie.
– Ale wiem, kim ty jesteś – mówi. – Jesteś Herbert Lemon, słynny chłopiec z Biura Rzeczy Znalezionych w Hotelu Grant Nautilus.
– Słynny?
– Przynajmniej dla mnie. Przejechałam setki kilometrów, żeby się z tobą spotkać, Herbercie…
– Herbie – przerywam jej, w końcu poddając się w kwestii czapki i ściągając ją z głowy.
– Bo uważam, że jesteś jedyną osobą na świecie, która może mi pomóc.
– Naprawdę? – odpowiadam, drapiąc się po głowie. – Jak to?
– Zgubiłam się – tłumaczy. – I chcę, by mnie odnaleziono.
***
O Hotelu Grand Nautilus krąży wiele historii, ale jest jedna, o której powinienem powiedzieć wam od razu. Zdarzyło się to dwanaście lat temu, a więc kilka lat przed tym, zanim się tu pojawiłem, nie można mnie więc uznać za świadka ani nic w tym rodzaju. To historia o porzuconym dziecku, które tu znaleziono i którego rodzice rozpłynęli się w powietrzu, o dziwnych światłach widocznych z brzegu, o policjantach przeszukujących okolicę wzdłuż i wszerz. Znaleziono tylko dwie pary butów – jedną męską i jedną damską – ustawione równo na murze portowym, a oprócz tego ślady na piasku prowadzące od muru do brzegu morza.
To smutna historia.
Na piasku były też inne ślady – odciski o dziwnych kształtach, jakby coś, co ma płetwy, próbowało wyczołgać się z wody. Przypływ przyszedł jednak, zanim ktokolwiek zdołał je sfotografować, więc ta część historii nie znalazła się w gazetach.
Prawdę mówiąc, nie jest to opowieść, a raczej legenda. Osoba, która prowadziła wtedy Biuro Rzeczy Znalezionych, została w nią na krótko zaangażowana, ale maleńka dziewczynka nie jest czymś, co można opatrzyć etykietką i odłożyć na półkę w hotelowej piwniczce, więc ją zabrano i więcej nikt o niej nie słyszał.
Aż do teraz…
***
– No dobra, od najpierw coś sobie wyjaśnijmy – mówię do dziewczyny, bo chyba wiem, do czego to wszystko zmierza. – Nawet jeśli jesteś tym legendarnym dzieckiem, które w końcu dorosło, to naprawdę nie rozumiem, jak mogę ci pomóc. Zajmuję się zagubionymi rzeczami, nie ludźmi. Tobie potrzeba… detektywa czy coś.
– Ale czy twoja praca nie polega na tym, by znajdować właścicieli zagubionych przedmiotów? Jak ci się to udaje?
– Czasem mam różne wskazówki…
– No właśnie! Wskazówki – powtarza po mnie. – Więc jesteś detektywem, a ja – kolejną wskazówką.
Opieram się na fotelu i krzyżuję ramiona na piersi.
– To tak nie działa. Mówiąc o wskazówkach, chodziło mi o metki i identyfikatory. Albo jak ktoś wydrapie swój numer telefonu na spodzie walizki. Wydrapał ci ktoś gdzieś numer telefonu? Nie? No to sama widzisz…
– Ale mam to – odpowiada dziewczyna, sięga pod swój kosmaty sweter i wyciąga złożoną na pół pocztówkę zawieszoną na wstążce wokół szyi. Ściąga ją i mi podaje.
Po jednej stronie znajduje się rysunek małpy w cylindrze. A może to szympans? Tak czy inaczej, nie jest to zwyczajna małpa lub szympans, ponieważ od pasa w dół wygląda jak ryba. Na drugiej stronie dostrzegam napisaną maszynowo serię liter i liczb.
Spoglądam na dziewczynę, ponieważ znam tę pocztówkę. Nie chcę jej jednak tego mówić, żeby nie zaczynać od nowa tematu detektywa.
– To leżało w mojej kołysce – mówi dziewczyna. – Kiedy znaleziono mnie w jednym z pokoi hotelowych. Na pewno coś o tym wiesz, Herbercie.
– Poważnie, mów mi Herbie – rzucam, oddając jej pocztówkę. – Tylko pan Mollusc nazywa mnie Herbertem.
– Kim jest pan Mollusc?
– Okropnym człowiekiem, który wyrzuci cię na mróz, kiedy cię tu znajdzie. I mnie pewnie też.
– Nie chciałeś raczej powiedzieć „jeśli”?
– Już raz prawie cię znalazł – odpowiadam na to. – I przez ciebie moją piwnicę zdemolował jakiś człowiek z bosakiem zamiast ręki. Więc dzięki, ale zostanę przy „kiedy”.
Dziewczyna ma zawiedzioną minę.
– Czyli nie podejmiesz się mojej sprawy?
– Sprawy? Sprawy? – Z niedowierzaniem kręcę głową. – Moje sprawy to walizki pełne niewypranej bielizny. Możesz tu dziś przenocować. Na zewnątrz jest strasznie zimno…
Dziewczyna uśmiecha się od ucha do ucha.
– …ale ja nie podejmuję się żadnych spraw i nie widzę, jak mógłbym ci pomóc.
– Tak przy okazji, na imię mi Violet – mówi dziewczyna, chwytając mnie za rękę i mocno nią potrząsając. – Violet Parma. I po prostu wiem, że jeśli jest ktoś, kto może mi pomóc, to tą osobą jesteś ty, Herbie.
Jakby nic do niej nie dotarło! Patrzę, jak ściąga cienkie buty i siada przy piecyku. Na zewnątrz przestał padać śnieg, a na szybie okienka pojawił się szron. Chcę ją zapytać o Bosakorękiego. Chcę ją zapytać, co się z nią działo przez te wszystkie lata. Przychodzi mi jednak na myśl, że Violet Parma może być głodna. Jednak zanim spróbuję się tego dowiedzieć, zauważam, że dziewczyna zasnęła na stercie płaszczy na podłodze.
Stwierdzam, że chyba też powinienem się położyć – mam w piwnicy składane łóżko – gdy nagle ktoś dzwoni dzwonkiem na ladzie biura. Ten dźwięk o tak późnej porze jest czymś zupełnie nieoczekiwanym i serce prawie wyskakuje mi z piersi. Wkładam czapeczkę i na paluszkach idę na górę do wnęki, ale nikogo tam nie ma. Na ladzie leży za to złożony liścik, który jest zaadresowany do prowadzącego Biuro Rzeczy Znalezionych Hotelu Grand Nautilus. Czyli innymi słowy: do mnie.
Otwieram go.
Drogi Herbercie Lemonie,
proszę natychmiast zjawić się w moim pokoju.
Z poważaniem
Lady Kraken
Z trudem przełykam ślinę. Nie mogę nic na to poradzić. Lady Kraken nigdy nikogo nie wzywa do siebie bez powodu. Hotel pracuje jak sędziwa, ale dobrze nasmarowana maszyna, a pan Mollusc dostarcza więcej wazeliny, niż potrzeba. Każdy trybik w tej maszynie – od kierownika po pokojówkę – zna swoje miejsce i w odpowiedni sposób kręci się wokół konkretnych obowiązków.
Albo zostaje od nich odsunięty.
„Niech no tylko lady Kraken się o tym dowie” – powiedział wcześniej pan Mollusc.
Wygląda na to, że już do tego doszło.
Trochę trzęsie mi się ręka, kiedy wystawiam na ladę plakietkę z napisem ZAMKNIĘTE. Spoglądam w stronę recepcji, która o tak późnej porze jest pusta, i zauważam swoje odbicie w jednym z zabytkowych luster. Obciągam przód mundurka o intensywnym morskim kolorze z dwoma rzędami miedzianych guzików, i staram się wepchnąć pod czapkę niesforne włosy. Próbuję nie myśleć o tym, że może to być ostatni raz, gdy mam ją na głowie.
Następnie wsiadam do majestatycznej mosiężnej windy hotelowej.