- W empik go
Malarz - ebook
Malarz - ebook
Młody Artur pracuje w jednej z dużych firm w Vancouver i jest bardzo dumny ze swojej kariery zawodowej. Mimo dostatniego, spokojnego życia czuje jednak, że coś mu umyka, że nie potrafi być szczęśliwy... Wkrótce za sprawą wypadku samochodowego oraz pewnego wydarzenia sprzed kilku wieków, które trudno uznać za zbieg okoliczności, trafi do miejsca, gdzie nauczy się w zupełnie nowy sposób postrzegać wszystko, co go otacza. Przekona się, że aby żyć w zgodzie z samym sobą, wystarczy zamknąć oczy i odrzucić cielesną otoczkę – to wszystko, co gromadzimy wokół siebie, a co tak naprawdę stanowi tylko kolejne niepotrzebne przedmioty... W tej niesamowitej podróży w głąb siebie towarzyszy mu tajemniczy starzec posiadający zadziwiającą mądrość życiową, nazwany przez Artura mistrzem – Malarzem.
Ta pełna refleksji nad miejscem człowieka we współczesnym świecie powieść zmusza do zatrzymania się i zadania pytań, na które trudno jest znaleźć prostą odpowiedź. W jaki sposób określić wartość życia? Co zrobić, by rozbudzić w sobie odwagę, która pozwoli otworzyć się na nieznane? Jak wiele trzeba doświadczyć, by docenić cud stworzenia?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-164-0 |
Rozmiar pliku: | 900 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WIOSKA UKRYTA BYŁA wśród lesistych wzgórz. Zaledwie kilka dachów i kopułka starodawnego kościoła niczym wyspy wynurzały się spomiędzy listowia. Codziennie rano półsenny kapłan z cichą modlitwą pociągał za sznury, a wtedy porośnięta lasem kotlina wypełniała się brzękiem dzwonów. Wieś już się przebudziła, ludzie krzątali się jak mrówki i uroku tej powszedniości nawet nie zauważali. Nikt nie wiedział, że właśnie w tym momencie w niebie od śpiewu dzwonów przebudziły się anioły i siedząc na chmurach, oglądały poranne ożywienie w wiosce. Anioły wtórowały w niebie śpiewnym modlitwom kapłana w pełnej harmonii z biciem dzwonów i próbowały policzyć, ilu wiernych podąża do kościoła.
Ludzie szybko robili znak krzyża, wychodzili w pośpiechu i po zabłoconych ulicach zmierzali do domu, do szkoły, do stodoły, niektórzy zaś na pole albo w las. Wieś wypełniona była białym dymem z pieców, który jak mgła ją zasłaniał. W takiej chwili patrzący z daleka mógłby nawet nie zauważyć, że ktoś w ogóle przebywa w tej otoczonej lasem kotlinie. A ludzie z tej kotliny rodzili się, żyli – marząc o wielkich miastach z ich jasnymi światłami, bogatymi sklepami, gdzie nie ma zabłoconych ulic, a praca nie jest tak ciężka i monotonna. „Tam, w mieście – mówili – ludzie mogą sobie spacerować po czystych, pięknych ulicach, jeść kolacje w luksusowych lokalach i czuć się swobodnie: nikt nikomu w niczym nie przeszkadza i nikt nikogo nie zna…”TAJEMNICE LEŚNEGO DOMKU
A TYMCZASEM BARDZO, bardzo daleko od doliny, drogą przebiegającą przez bezbrzeżne lasy odległej Kanady, jechał Artur. Jego spojrzenie od czasu do czasu padało na las zabarwiony na jednostajnie niebieski kolor i pociemniałe niebo, które całe swoje piękno pozostawiły na szkłach jego okularów. Żelazny rumak warczał na zakrętach i do wtóru z muzyką wydobywającą się z głośnika zagłuszał dźwięki lasu.
Artur nigdy nie był w tej dalekiej osadzie i nawet o niej nie słyszał. Sam urodził się i wychował w hałaśliwym mieście. Ciemnobrązowe oczy spoglądały spod podłużnych brwi przenikliwie i badawczo. Był wysoki, miał jasną cerę i lekko kręcone czarne włosy. Chociaż nie narzekał na swoją pracę i lubił swoje miasto, to góry przy każdej okazji wywabiały go z Vancouver. W pojedynkę albo z kolegami, których nie miał zbyt wielu, chętnie się tam wyprawiał. Nic nie działało na niego tak kojąco i urzekająco jak przebywanie na łonie przyrody sam na sam z rozgwieżdżonym niebem. Tylko tam czuł się wolny i tylko wtedy mógł marzyć. Tylko w górach mógł całymi godzinami siedzieć koło swojego namiotu przy ognisku i wpatrywać się w taniec płomieni. Powietrze w górach było czyste i lekkie, widać było linię horyzontu, której nigdy nie przekroczył i nie przekroczy. A w nocy… Tutaj noc była inna – niczego nie przesłaniała, tylko opadała z nieba i tuliła się do jego namiotu. Starczyło spojrzeć w górę, by powróciło dzieciństwo. Gwiazdy mocno płonęły w przestworzach, urzekały, zniewalały umysł, udaremniając myślenie. Artur mógł godzinami tak leżeć i patrzeć w ich stronę, by w końcu uścisnąć wyciągniętą do niego rękę nocy, aż drzemka zamykała mu oczy i otwierała senne widowiska. Często śniło mu się, że jego namiot odrywa się od ziemi i wraz z planetami płynie doliną nieba. Otwierał wejście i widział, jak z rozżarzonych węgli z ogniska pod samo niebo rozsypują się iskry. Jak jarzące się gwiazdy odpływają gdzieś i znikają. Nie było takich wolnych dni, których Artur nie poświęciłby górom.
I oto właśnie tamtego dnia, jak zwykle, wziął namiot i trochę najpotrzebniejszych rzeczy, powkładał je do samochodu i wyruszył w podróż. Nigdy nie planował trasy z wyprzedzeniem. I tym razem nie uczynił wyjątku – wolał, aby o wyborze decydował przypadek. Po prostu jechał nieznanymi mu dotąd drogami, skręcając to w prawo, to znów w lewo. Zdarzało się, że cały dzień był w drodze. Siedział za kierownicą, aż pojawiała się urzekająca tajemnicza wyspa – mająca zazwyczaj kształt góry – i przywoływała go do siebie tylko jemu wiadomym znakiem.
Dzień był pochmurny i droga pokryła się pierwszymi kroplami deszczu. Jechał wzdłuż meandrującej rzeki. Teraz był już bardzo daleko od swojego miasta i coraz rzadziej widział przejeżdżające obok samochody.
Zdawało się, że wszystko jest w porządku, dopóki na jednym z zakrętów – jak to często bywa, w najmniej odpowiednim momencie – usłyszał dzwonek telefonu. Rozejrzał się, szukając komórki. Wystarczyła jedna chwila, by utracił kontrolę. Artur zdał sobie sprawę, że to już koniec. Momentalnie zamilkły wszelkie dźwięki – nie słyszał już ani telefonu, ani głośnej muzyki z radia. Tylko głęboko w mózgu echo uderzeń serca.
Pole jego widzenia błyskawicznie zawęziło się do jednego punkcika… Stracił przytomność. Samochód staczał się do wąwozu, łamiąc drzewa, aż natknął się na stary dąb. Gdyby ten dąb nie zatrzymał pojazdu, ten wpadłby do rzeki płynącej na dnie doliny.
* * *
– Nauczycielu, tu posadzę moje ostatnie drzewo. – Jakieś mocne wewnętrzne przekonanie zabrzmiało w głosie Jahii.
Często zaskakiwał innych swoimi nieoczekiwanymi decyzjami. I nawet teraz, mając swoje lata, nie przestawał myśleć i działać w sposób niezrozumiały dla wielu osób. Ale nie dla jego Nauczyciela, który dobrze go znał i nauczył go mnóstwa rzeczy. W oczach Jahii pojawił się chytry błysk – jak gdyby przemyśliwał jakiś sekretny plan. Ludzie w jego wieku zazwyczaj nie mają tak błyszczących oczu, ich spojrzenie na ogół bywa smutne i znużone. Ale Jahia miał płomienne czarne oczy i sokoli wzrok. Pod tradycyjnym indiańskim strojem można było dostrzec szerokie barki, świadczące o jego wielkiej sile w młodzieńczych latach. Rzeczywiście – był najlepszym myśliwym i najsilniejszym mężczyzną w całym swoim plemieniu. Zastarzałe blizny na żylastych rękach mówiły o jego odwadze i o czasach, kiedy sam jeden mógł stoczyć walkę z łosiem, wilkiem, a nawet niedźwiedziem.
– Dlaczego tutaj, Jahia? Ciężko mu będzie tak wisieć nad tą rzeką.
– Jego owoce rzeka poniesie w dolinę. Wiele z nich dotrze do brzegu i nasiona wykiełkują.
Nauczyciel uśmiechnął się, jak zawsze, swoim przyjaznym uśmiechem.
– Widzę, że potrzebujesz dobrego owocu: na skalistym brzegu wykiełkują tylko mocne nasiona.
Mówiąc to, podał Jahii żołądź, który staruszek wziął drżącą ręką i troskliwie zagrzebał w ubogiej ziemi.
– O, spójrz, on tutaj bardzo się przyda. Na pewno się przyjmie. Dęby są silne, wyrośnie ich cała dolina. Pewnego dnia przekonasz się, że tu właśnie jest jego miejsce.
Jahia przechadzał się ze swoim mistrzem po tych górach po raz ostatni.
Usiadłszy na krawędzi skalnego urwiska, rozmawiali o czymś ważnym. Kiedy skończyli, Jahia przyprowadził do Nauczyciela swojego małego towarzysza.
– Niech Momo zostanie z tobą. Podarunków się nie zwraca, ale on przestał być podarunkiem. To mój nieodłączny przyjaciel, którego chcę pozostawić pod twoją opieką.
Nauczyciel przytulił Moma, który odtąd miał mu przypominać o latach przyjaźni z Jahią. Potem życzyli sobie pomyślności, a Nauczyciel obiecał, że już nie powróci w to miejsce. Stary Jahia, podobnie jak wszyscy Indianie, czuł i rozumiał ziemię. Wiedział, że jego czas już się zbliża, więc postanowił pozostać na tym urwisku nad rzeką, w miejscu, gdzie posadził swoje ostatnie drzewo. A Nauczyciel dotrzymał obietnicy: przez długi czas nie przychodził na to wzniesienie. Myślami tylko widział olbrzymi dąb, który przez całe lata wypełnia rzekę setkami żołędzi. A one dopływają do dalekich łąk – jak to zapowiedział Jahia – dając życie dolinom.
Kiedy od tamtego czasu minęło już wiele lat, Nauczyciel kilka razy z rzędu miał ten sam sen. Widział siedzącego pod dębem Jahię. Siedział tak samo jak zwykle. Wyglądało tak, jakby osłaniał ramionami potężne drzewo. Milczał i się uśmiechał. Nauczyciel próbował rozszyfrować ten sen, ale nie udawało mu się to aż do tego dnia, gdy poszukując Moma, zobaczył kota siedzącego na rozbitym samochodzie.
Momo, tak jak wszystkie koty, często gdzieś przepadał, ale zawsze przed zmrokiem powracał. Kiedy nie pojawiał się przez dwa dni z rzędu, to też był jakiś znak: Nauczyciel natychmiast udał się w stronę urwiska nad rzeką. W milczeniu patrzył na roztrzaskany samochód, a potem na pilnującego go Moma – i wreszcie pojął znaczenie wszystkich znaków. W zmiażdżonym aucie uwięziony był młody człowiek, którego zdarzało mu się widywać w górach już wiele miesięcy temu.