- promocja
- W empik go
Malarz światów - ebook
Malarz światów - ebook
Młody, niesłyszący malarz z niepokojem odkrywa, że jego magiczny talent rośnie, ujawniając w obrazach tajemnice innych ludzi. Tymczasem w miasteczku pojawia się zbieg, niosący ze sobą cudowne rękawice. W nadmorskiej Perle, której mieszkańcy nie chcą słyszeć o magii, jeden z nich zostaje miejscowym dziwakiem, drugi zaś uzdrowicielem. Nikt nie uwierzy głuchemu, który zna prawdę o przybyszu. Czy Bastian zdoła ocalić wszystkich, nim zapanują tu terror i śmierć? Co zrobi by to powstrzymać?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8166-443-1 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pochylił się lekko, muskając białe płótno naznaczonym farbą palcem. Wizja wypełniała jego umysł obrazami. Dotyk przywołał poczucie szczęścia. Był tylko on i to, co już wyłaniało się z pamięci, a dla niego stało się już widzialne na obrazie. Pierwszy znak farbą, podobnie jak i kolejne, został zaplanowany. Każdy następny kolor i odcień znał swoje miejsce. Kiedy malował, światło świec potęgowało w nim poczucie spokoju. Wiedział, że w środku nocy nikt go nie odwiedzi, by narzucić obowiązki, których przed chorobą nie wykonywał. Kolory oczu człowieka, którego oglądał w wizji, lśniły niezaschniętą farbą. Obraz nie przedstawiał jego twarzy, lecz w miarę, gdy było go więcej, siła przekazu stawała się coraz wyraźniejsza. On go widział i był pewien, choć sam nie wiedział, skąd jest ta pewność, że za pozornie chaotyczną paletą barw zobaczy go każdy. Zielono-błękitne oczy. Lśniący złotem i zielenią dar majaczący pośród pozornie nie mających ze sobą związku maźnięć na płótnie. Błękitny jad ‒ ukryty, niebezpieczny, przenikający istnienie. Każdy fragment twarzy został nim naznaczony. Niby niewinne błękitne i cienkie ścieżki łączyły się z kolorem skóry, barwą krwi. To sprytny kamuflaż, ukrywający pod spokojem moc, w której niemal słyszał szum błoniastych skrzydeł.
Ostatni był smutek. Porażający, przenikający na wskroś. Związany z tak druzgocącą żałobą, że wywołał w nim łzy. Szarość, czerń i biel okrywały postać całunem, na pierwszy rzut oka niewidocznym z zewnątrz. Palce nakładały ją teraz delikatnie, wieńcząc dzieło lekkim pociągnięciem tu, a czułym w innym miejscu. Jakby przepraszał, że wkracza do intymnego świata jego myśli.
Wreszcie nastąpił końcowy dotyk. Palce czuły mrowienie wolno płynące w żyłach. Nie był tym zaskoczony. Ciepło pojawiło się po raz kolejny. Miał wrażenie, że ono z każdym malowanym przez niego obrazem przenika jego ręce. Uniósł jedną z nich. Dłoń pobrudzoną kolorami penetrowało gorąco, pulsując nie tylko w krwi, ale i w każdym palcu, aż po ich koniuszki. Dostrzegł blask. Poświatę lśniącą wzdłuż konturów.
Wczuł się w to wrażenie, delektując się nim przez chwilę, nim przeniknął go nagły lęk. Kiedy to wyjdzie na jaw, nigdy więcej nie pozwolą mu malować…ROZDZIAŁ 1
Bastian tracił słuch. Powoli, lecz nieubłaganie utrata stawała się coraz większa i bardziej dotkliwa. Ciężka choroba, której omal nie przypłacił życiem, miała właśnie takie tragiczne skutki. Głuchota wprowadzała go w stan nieustannego strachu, frustracji i rozpaczy, której nikt nie dostrzegał. Zmieniała jego rodzinę. Ojciec coraz częściej reagował irytacją, kiedy musiał powtarzać słowa. A przecież prowadził bardzo popularny zajazd dla gości. Stopniowo to, co przekazał synowi, znów trafiło w jego ręce, choć Bastian liczył już dwadzieścia lat. Narastające problemy z porozumiewaniem się narzuciły rodzicowi myśl o tym, że choroba padła mu także na rozum. Nie pomogły zapewnienia córki – Alicji, że Bastian nadal jest taki, jaki był, i musi tylko mieć czas na oswojenie się z nową sytuacją.
Jakby z tym można się było oswoić…
Stopniowo pogląd Giovanniego przejęła rodzina, a potem całe otoczenie. Aż wreszcie, z czasem, miasteczko było już przekonane, że chłopak jest słabego umysłu. Ostatecznie w tym przeświadczeniu utwierdził wszystkich jego krzyk…
Niektórzy zarzekali się, że czasem słyszą, jak wrzeszczy gdzieś w ukrytych przy morzu jaskiniach. Krzyczał wtedy i krzyczał, jak niegdyś stary Maurizio – miejscowy szewc – kiedy przy niefortunnym upadku uderzył się w głowę. Od tamtej pory nigdy już nie wrócił do dawnej formy. Teraz opowiadano, że Bastian wydziera się w jaskiniach niczym chory na głowę. Widywano go, jak chodził po miasteczku niczym duch, ukrywając twarz pod kapturem czarnej kapoty.
Cecylia, matka jego ojca, zaręczała, że udało się jej go zobaczyć po jednej z tajemnych wypraw, kiedy to słyszała go w grotach. Mówiła wszystkim, że wtedy jego oczy pełne były łez, przez co rozdzierało się jej serce.
Ojciec postanowił wreszcie, że zakaże chłopakowi wrzasków w jaskiniach, nie doszukawszy się w tym przyczyny ani celu. Zbyt zaabsorbowany sprawami zajazdu, miał dość plotek i spojrzeń. Wtedy jednak krzyki nagle ustały…
Giovanni uznał po licznych próbach rozmów, że coś do Bastiana dotarło i ten wreszcie pogodzi się z losem. On zaś nie mógł tego przeboleć, ale cóż miał poradzić? Nie przyjmował do wiadomości próśb żony oraz jej matki, by zabrać chłopaka na zachód, do miasta, gdzie mieszkał młody uzdrowiciel, który ponoć leczył ludzi z każdej choroby. To była kosztowna wyprawa, trwająca pewnie zbyt długo dla kogoś, kto prowadził cieszący się powodzeniem zajazd. Zbyt wiele było teraz na jego głowie, a skoro młody nie nadawał się do pracy, bo stracił na umyśle, żona i rodzina musieli mu pomóc.
Nie pozwolił nikomu na wyprawę jedynym ze statków, które niemal codziennie wpływały do portu. Alicja miała przejąć zajazd. Dziewczyna bardzo przypadła do gustu Greggowi i jego ojcu, który był burmistrzem sąsiedniego miasta. To była sprawa do przypilnowania. A tamta? Tam już wszystko jest stracone…
Tylko Bastiana trzeba kontrolować, żeby sam na statek nie wszedł, bo popłynie nie wiadomo dokąd i jeszcze gdzieś zginie.
Niech sobie dalej maluje palcami i czy czym tam chce. On mu da jakieś zajęcie od czasu do czasu, żeby chociaż trochę się przydał.
Wcześniej malowanie Bastiana było dla jego ojca kolejnym powodem do dumy. Teraz, przez technikę, którą często wybierał, stało się źródłem irytacji. Przecież palcami malują tylko małe dzieci, więc pewnie z głową Bastiana było gorzej, niż wszyscy przypuszczali. Syn rozczarował go, tracąc słuch. Zniweczył jego plany. Nieustannie dawał to wszystkim do zrozumienia. Jednak nie wprost, gdyż w głębi serca zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest to okrutne. Z początku przecież, jak tylko medyk przekazał mu prawdę, szalał z rozpaczy. Szybko jednak, w obliczu nieustających obowiązków, jego serce stwardniało. Pozornie, bo ukrywał prawdziwe uczucia pod skorupą rozdrażnienia. Dlatego nigdy nie dopuścił do siebie myśli, że wrzaski Bastiana są tak naprawdę krzykami głębokiej rozpaczy. Aż do chwili, gdy głuchota sprawiła, że ten ostatecznie przestał je słyszeć.
Bastian miał wrażenie, że życie przepływa obok. Zmiany następowały coraz szybciej. Drażnił otoczenie, kiedy jeszcze trochę słyszał, choć wtedy konieczne było po prostu nieco głośniej mówić. Szybko to wszystkich zaczęło męczyć. Jedynie Alicja się nie poddała. Młodsza o rok siostra nie ustawała w wysiłkach. Uczyła go czytać z ruchu ust. Porozumiewała się prostymi gestami. Czasem jedna czy druga babka podłapywały to i owo, ale szybko traciły cierpliwość, gdy musiały dłużej skupić swoją uwagę i czas. Dziadek Maurycy machnął na to ręką już na początku, zirytowany pierwszą próbą. I tak zostało. Bastian czuł, jak wielkie, niewidzialne dla innych pudło zamyka się wokół niego. Świat czuły na odmienność zachowywał wobec niego dystans.
Wreszcie została tylko Alicja i on. Pozostali czasem próbowali z nim mówić, lecz poglądy ojca sukcesywnie wpływały na całe otoczenie. Do tego to dziwne zachowanie i ukrywanie się pod kapturem… W ciągu kilku miesięcy z młodego człowieka mającego dobrą opinię w przymorskim miasteczku, zmienił się w odludka. Najpierw był nieszczęśliwym nastolatkiem, któremu choroba złamała życie. Wreszcie mrok, jaki zdawał się bić z jego sylwetki przemykającej po ulicach oświetlonych blaskiem słońca, sprawił, że nadano mu przydomek „dziwadło”.
Dzielił go już tylko jeden krok od tego, by mieszkańcy zaczęli się go obawiać. Jedno słowo, które trafi do niewłaściwych uszu. Plotka bez potwierdzenia. Na razie był bezpieczny, wciąż znajdując się w cieniu dobrej sławy rodziny, w której to dziadek pokonał okrutnego smoka samotnika.
Już i tak budził mieszane emocje za sprawą swoich niezwykłych rysunków i coraz bardziej zaskakujących obrazów. Jedne oraz drugie podrzucał w zajeździe i miasteczku, zdumiewając obdarowanych. Mówiono, że maluje je w jaskiniach, lecz żona piekarza szybko rozwiała te plotki:
– Chłopak potrzebuje światła do obrazów – wyjaśniła ciekawskim sąsiadom i odwiedzającym. Wskazała miejsce, gdzie go zawsze widywała. Kryjówkę, w której nie rzucał się w oczy. Na pytanie, skąd wie, czego mu trzeba, skoro sama w życiu nie malowała, odparła zaczepnie, że po ciemku to można dzieci robić, kraść albo zabijać, a nie uczciwie pracować czy tworzyć piękne rzeczy. A jego obrazy były piękne. Sama dostała jeden. I od tamtej chwili wszystko w jej życiu się układało, jak powinno. Bo co spojrzy na malunek, to takiej siły nabiera, takiej od serca, jakby świat poweselał.
Jej słowa zdziałały cuda. Bastian stał się lokalnym dziwakiem z ogromnym talentem, a jego obrazy i rysunki odkrywały ludziom piękno świata. Ich własnego, najbliższego świata. Nagle dostrzegali, że prowadzą życie niepozbawione dobrych chwil. Gromadka dzieci to nie powód do frustracji, ale duma, że są zdrowe i dokazują. Wystarczyło zrobić to czy tamto, a znalazł się czas na oddech – i w domu, i w pracy. Wystarczyło spojrzeć w oczy ukochanej osoby, aby dostrzec, czemu się z nią było. Podzielić obowiązki. Chwytać chwile… Rosła ilość wieczornych wspólnych spotkań. Grano na instrumentach, czasem śpiewano. W miasteczku pojawiło się więcej kwiatów w donicach i ogrodach. Więcej uśmiechów i miłych powitań. Na ukradkowe pojawienia się Bastiana reagowano pobłażliwie. Ot, biedny chłopak. Miejscowy dziwak, artysta. Trzeba dać mu spokój, skoro tego chce.
– To nasze życie naprawił – mawiali niektórzy. – Ten nasz mały świat…
Ale Bastian miał też swoje humory. Nieoczekiwanie robił różne złośliwości. Szczególnie upodobał sobie tych, którzy uprzykrzali życie innym.
– Dupek! – podsumował go kiedyś miejscowy rozrabiaka, którego Bastian pociągnął za bluzkę, aż tamten upadł na plecy prosto na przyszykowany wcześniej worek cebuli, przewrócony w tym celu. Upadek, choć bolesny, nie rozbił mu głowy, ponieważ Bastian nie chciał go uszkodzić, choć mały gnojek na to zasługiwał po tym, jak kopnął zabawki swojej siostry, wywołując tym jej płacz. Bastian nie znosił złego traktowania kobiet, nauczony szacunku do tych w rodzinie i otoczeniu. Na przezwisko zareagował pogardliwym spojrzeniem, odczytując je z ruchu warg nie pierwszy i nie ostatni raz. To spłoszyło chłopca.
O to zaszczytne miano Bastian starał się niemal równie często, jak często malował, czyli codziennie. Zaczął od oblania gnojówką Grina, miejscowego stolarza, słynącego z fachu w ręku, ale i silnej pięści, której ślady nieraz widziano na twarzy jego żony, a czasem i na ciałach dwójki małoletnich synów. Grin lubił wypić po robocie, wówczas szybko tracił kontrolę nad zachowaniem. Bastian wściekł się pewnego razu, widząc go w środku nocy w trakcie kolejnej awantury. Nikt nie reagował. Sąsiedzi dopiero namawiali się do działania, nikt nie chciał być pierwszą osobą, która przy tym oberwie. Bastian zebrał do wiadra wyrzuconą za oborą Grina słomę ze świeżo rozlaną po wieczornym sprzątaniu gnojówką, czym oczywiście nie zajmował się pan domu, lecz jego żona. Bez wahania otworzył drzwi domostwa, w którym odbywał się dramat. Nie słyszał krzyków Marietty ani jej dzieci. Sprawnie uniknął wymierzonego w siebie ciosu, następnie kopniakiem wyrzucił Grina z domu i na oczach zdumionych sąsiadów użył przygotowanego wcześniej wiadra. Zaskoczonego i wściekłego mężczyznę przytrzymał na ziemi, przyciskając go butem. Potem, kiedy upewnił się, że ten skupia na nim całą uwagę, pogroził mu palcem. Gest mający w sobie coś z dziecinnej przekory, tracił ją w blasku jego gniewnego spojrzenia, w którym na moment pojawiły się refleksy kilku kolorów. Następnie puścił Grina i odszedł w mrok.
Handlarz rybami za nieświeży towar dostał od niego z liścia wyjątkowo śmierdząca rybą. Niemiła podróżniczka niesłusznie mająca pretensje do jego matki o brudną pościel oberwała w twarz wodą z trzymanego przez niego dzbana.
Chłopcy kradnący warzywa na polach zostali odeskortowani do domu właściciela upraw, gdzie na progu wszystko grzecznie oddali.
Te wszystkie sytuacje sprawiały, iż Bastian często „słyszał”, że jest dupkiem, co całkowicie ignorował.
Jego obrazy sprawiały, że patrzono na te zachowania z pewną pobłażliwością albo rezygnacją. Aż razu pewnego nazwano go inaczej. Nowy przydomek natychmiast przylgnął do niego, choć znaleźli się i tacy, co nieco się z niego wyśmiewali, nie do końca rozumiejąc, co oznacza.
Nazwano go Bastianem – Malarzem Światów.
Przyglądał się codziennemu działaniu zajazdu. Właśnie podawano obiad. Pogoda i drzewa rosnące przed oknami dużej jadalni pozwalały na podanie posiłku na zewnątrz. Wszystkie stoliki zajęto. Zajazd Pod Smokiem, posiadający stosowny szyld z groźnym, czerwonym smoczydłem przed wejściem do głównego budynku, był sławny daleko poza obręb Pięciu Morskich Miast. Wśród nich wyrastało miasteczko Perla, które wyróżniało się rosnącym portem i związanym z nim targowiskiem. Bastian nie pamiętał, czy kiedykolwiek wolne zostały więcej niż dwa pokoje. Położony wysoko zajazd zapewniał niezapomniany widok na niedalekie miasteczko, port, sięgając aż po Marazon – sąsiadującego z nimi siedliska. Bezmiar wód otwierający się dla podróżnych patrzących z okien zajazdu zasłaniały częściowo drzewa, dając niezbędny cień w czasie panujących tu upałów. Lecz wystarczyło stanąć przy barierce obok stolików lub wyjść za bramę, aby zobaczyć wiele. Rodzina zalecała ostrożność, gdyż w okolicznych lasach położonych w niewysokich górach tego rejonu nie brakowało dzików, a i o inne zwierzęta nie było trudno.
W tej chwili uwagi Bastiana nie zaprzątało jednak myślenie o bestiach ani o szyldzie zajazdu upamiętniającym smoka pokonanego przez jego dziadka. Malował, ukryty w cieniu drzewek oliwnych rosnących obok zajazdu.
Goście właśnie spożywali obiad, więc jego obowiązki chwilowo trwały w zawieszeniu. Po opuszczeniu stolików miał wszystko posprzątać i poustawiać. Zmywaniem zajmowała się Marina, która była jego muzą w tej chwili.
Rozrzucone w pozornym chaosie pudełeczka z farbami szybko stawały się jego celem w niespotykanej, jemu tylko znanej kombinacji. Zanurzał palce w pośpiechu, od czasu do czasu wycierając je dla pewności. Szybkie pociągnięcia po płótnie ukazywały stopniowo kontury dziewczyny trzymającej coś w ramionach, a siła przekazu wyzierała z każdego nadanego jej odcienia. Łatwo dało się ją poznać po sukience ukrytej pod fartuchem i czepku na niesfornych, ciemnorudych włosach, próbujących teraz wydostać się na wolność. Twarz, choć nie miała szczegółowych rysów, zachowała kształt lekko zadartego nosa i piegów. Portret kończył się na rękach trzymających coś z nakazaną przez umysł ostrożnością. To, co najważniejsze, ujawniało się w kolorystyce postaci przesyconej ciepłem. Delikatny różany, słoneczna toń, błękit nadziei, zieleń wiosny… Pomiędzy nimi przebijały tonacje pomarańczy oraz tajemniczość oliwek. Był nawet granat, choć wydawał się lekko ponury, dopóki jego cienkie wstęgi konturami nie ujawniły magii jego istnienia.
Obraz wybuchał w jego dłoniach paletą kolorów szczęścia i troski zarazem, a świat zanikał, daleki przez ciszę, odsunięty przez wizję, aż to, co miało zostać wykonane, przestało zupełnie mieć znaczenie. Liczył się sposób ułożenia ramion, dłoni obejmujących coś, co sprawiało, że twarz promieniowała radością. Jeszcze pustych dłoni, lecz już przygotowanych, by przyjąć to, co miały przytulić.
Nagle, kiedy miał przejść już do tego, co było obejmowane z taką miłością, zobaczył jedną z tych dłoni na swojej. Przez moment, kiedy jeszcze ciepły blask w palcach nie zamarł pod wpływem zaskoczenia, zobaczył tę rękę w postaci nałożonych kolorów, pastelowego blasku smug małych i wielkich, długich i krótkich. Potem oprzytomniał. Była prawdziwa.
Wtedy uniósł głowę, napotykając jej pełne zaskoczenia zielone oczy.
– Skąd wiesz? – zapytała Marina, na wszelki wypadek starannie składając słowa. – Skąd to wiesz, Bastian? O dziecku?
Jeszcze go nie namalował, lecz to jej wystarczyło, by rozpoznać, co takiego trzyma w ramionach. Jej oczy iskrzyły podnieceniem pomieszanym z nutą zaskoczenia, gdy tak na niego patrzyła. Promieniała urodą przetykaną promieniami słońca, wnikającymi przez korony drzew nad ich głowami.
Jako artysta zamarł, chłonąc w zachwycie tę chwilę. Po chwili opamiętał się na tyle, by niepewnie wzruszyć ramionami.
Marina była jego przyjaciółką, nie chciał, żeby źle odebrała jego spojrzenie.
Dziewczyna przyjrzała się mu z iskierką wesołości w oczach. Dzięki kobiecej intuicji łatwo zrozumiała to zmieszanie. Zresztą uczucia Bastiana, odkąd stracił słuch, były widoczne jak na dłoni dla każdego, kto poświęcił choć chwilę, aby go zrozumieć.
– Chłopiec? – zapytała cicho, podobnie jak wcześniej, by nikt postronny nie usłyszał. – Czy dziewczynka?
Naturalne wydało jej się, że skoro już wie o tej tajemnicy, będzie pewnie wiedział więcej. Było w nim coś takiego – w orzechowych oczach o łagodnym zarysie, w całej twarzy i na brodzie pokrytej krótkim zarostem, okolonej nieco za długimi, niesfornie skręcającymi się lokami – jak gdyby tkwiła w nim aura wiedzy, do której nie miała wstępu. Oczy patrzyły na nią spojrzeniem, które budziło sympatię, ciepłym i skupionym na niej. Jako przyjaciel nigdy jej nie zawiódł. Bolała nad tym, jak stopniowo odsuwał się od ludzi.
Bastian się zastanowił. Widział oczyma wyobraźni to, co jeszcze nie zostało namalowane.
Wzruszył lekko ramionami. Bo niby jak inaczej miałby jej to przekazać? Szkoda mu było trochę fragmentu papieru, za który słono płacił Haviemu – nieco zwichrowanemu właścicielowi niewielkiej drukarni. Niecierpliwie wyciągnął z jej ręki rysunek, by pośpiesznie domalowywać barwy palcami umaczanymi w farbach o błękitnej i fioletowej tonacji. Uklękła obok niego na trawie, przyglądając mu się w milczeniu. W mgnieniu oka znalazł się w świecie kolorów przedstawiających emocje i marzenia. Oderwany od zewnętrznego świata, poświęcał jedynie uwagę temu, by łączyły się, wpadały na siebie bądź przenikały według jemu tylko znanego klucza. Aż wreszcie sięgnął po pędzel, jedyny, którego czasem używał. Niezbyt gruby, ale przez innych artystów pewnie od razu zostałby odrzucony. Dla niego nie miało to znaczenia. Nie utrzymywał kontaktu z malarzami. Bywało czasem, że zanurzał ostry koniec jakiegoś napotkanego patyka. Cierpliwie nakładał nim farbę, aż kończył to, co zamierzał przedstawić. Pędzel przemawiał do jego zmysłów lepiej. Operował nim na wiele sposobów, krótkim dotknięciem, śmiałą linią. Tak jak tego potrzebował.
W ramionach kobiety szybko pojawiły się kontury niemowlęcia zawiniętego w przeplataną barwami tka ninę. Tony błękitu i fioletu w jasnych odcieniach przenikały się z bielą. Ładnie kontrastowały z różem skóry malucha i lekko zaznaczonymi rudymi włoskami. Dodatkowo wiosenna zieleń w zestawieniu z kolorami matki płynącymi wokół dziecka sprawiały, że Marina wpatrywała się w obraz z rosnącym zachwytem.
– Nie widziałam jeszcze, żeby ktoś tak malował – powiedziała cicho, bardziej do siebie, wiedząc, że Bastian nawet nie widział, że otwiera usta. – To chłopiec…
Uśmiechnęła się. Jan, jej narzeczony, ucieszy się z tej wiadomości.
Bastian skończył dzieło. Jeszcze chwilę wpatrywał się w nie, chłonąc kolory, sycąc spragnione serce miłością.
Marina wyczuła smutek podkreślony zgarbioną nieco sylwetką. Dotknęła jego ramienia, chcąc pocieszyć, podziękować. Wtedy czar prysł.
Bastian położył jej na kolanach obraz mieniący się śladami wilgoci. Potem w pośpiechu pozbierał rozrzucone farby i pędzel. Nim otrząsnęła się z zaskoczenia, zerwał się gwałtownie i zniknął w czeluści budynku.
Gdyby nie obraz w blasku i cieniach gorącego popołudnia, pomyślałaby, że może jej się to przyśniło. Tak prędko powróciła realność, jak szybko on pojawił się w fartuchu, by posprzątać na stołach na zewnątrz. A przecież nawet trawa, na której jeszcze przed chwilą siedział, nie zdążyła się podnieść!
Bastian skupił się na swoim zajęciu, ani raz nie spoglądając w jej stronę.
Wstała, ostrożnie trzymając prezent, raz po raz zerkając na niego w zachwycie. Budził w niej tyle ciepła. Tyle słońca, tyle nadziei. Po raz pierwszy dotknęła brzucha, gdzie ukrywało się to maleńkie życie, które wkrótce będzie trzymać w swoich ramionach.
Przechodząc obok chłopaka, zatrzymała się na chwilę, by musnąć jego ramię w niemym podziękowaniu. Tym razem się nie bronił. Zatrzymał się jedynie. Dopiero gdy odeszła, pozwolił sobie na uśmiech.ROZDZIAŁ 2
Perla, leżąca na skałach nad brzegiem morza, była najstarszym miasteczkiem w swoim regionie, jednym z pięciu całkowicie niezależnych od nikogo siedlisk. Nie było króla władającego tą krainą, a mieściny żyły ze sobą w mniej więcej dobrych stosunkach. Malowniczo wznoszące się na skale domy zachwycały niejednego podróżnego, który przybywał tu powozem, pieszo czy też statkiem do prężnie działającego portu. Nieustannie zachwycała swoim romantycznym położeniem wszelkich artystów. Kupcy chętnie sprzedawali towary na jarmarku działającym od późnej wiosny do jesieni. Burmistrz dbał o społeczność liczącą niecałe czterysta osób, choć dla postronnego obserwatora ze względu na napływ podróżnych ta liczba mogła się wydawać dużo większa. Dobrobyt mieszkańców powoli wzrastał, odkąd udało się pokonać smoka samotnika. Pamiątką po tym zdarzeniu był posąg ustawiony pośrodku placu położonego niedaleko morza. Niegdyś osiadło tu kilka rodzin z innego świata, nadając miejscu swoją nazwę, która przylgnęła do niego na zawsze. Obecnie zasiedlały je także rodziny z kilku krain. Ród Giovanniego należał do najstarszych, podobnie jak ród burmistrza i parę innych. Był jednym z najbardziej szanowanych.
Perla szczyciła się jeszcze jednym: w tym miejscu nie było ani śladu magii. Wszystko, co udało się dotąd osiągnąć mieszkańcom, stało się dzięki ich uporowi i pracy. „Nie to, co w innych krainach” – jak mawiali miejscowi. „Tam są czary, klątwy, boginie, demony, wiedźmy. My mamy od tego spokój”. Nawet niezwykłe obrazy Bastiana tłumaczono jego talentem.
Duży zajazd położony na wzgórzu przeciwległym do miasteczka zawsze huczał od gości. Nic dziwnego, bowiem znajdował się przy jedynej drodze, którą dało się zjechać w dół konno lub powozem. Wprawnym piechurom zostawały dzikie ścieżki i niewielki most przez rzekę, która wiła się, również przepływając przez miasteczko. Widoki z okien zajazdu zapierały dech w piersiach niezależnie od tego, na którą stronę wychodziły. Z jednej strony rozpościerało się morze. Niezbyt wysokie góry porośnięte były lasami wśród skał. Goście uwielbiali zajazd Pod Smokiem i polecali go innym, kolejnym. Cała rodzina brała udział w prowadzeniu go, mając do pomocy jeszcze kilka osób.
Bastian o świcie dokończył rysunek rękawic. Obraz ten pojawił się w jego śnie, natrętnie domagając się realizacji. Rękawice bez palców. Ze smoczej skóry… Czuł, że czegoś tam brakowało. Po dodaniu kropli ciemnej cieczy spływającej po skórze, która jej nie wchłaniała, przyjrzał się rysunkowi z niepokojem w sercu. Krew… Teraz szkic był już pełną historią, lecz jedyne, co Bastian o nim wiedział na pewno, to że krew pojawi się tam w niedalekiej przyszłości.
Nie rozumiał skąd ma tę pewność ani dlaczego jego grafiki lub obrazy przestały być już tylko odskocznią od rzeczywistości. Przed chorobą stanowiły rosnącą pasję. Teraz, kiedy przez odsunięcie od dawnego życia zyskał więcej czasu, jego talent zaczął rozwijać się w nieoczekiwany sposób. Jakby wcześniej trwał w ukryciu, choć już wtedy, przed chorobą, śnił o tym, co chciałby przedstawić. Teraz jego wewnętrzny świat ożywał w obrazach. Ten rysunek zaś zwiastował morderstwo.
Do jaskini ukrytej w skale nad brzegiem morza dało się dostać, schodząc niczym po stopniach i progach. Wysoki Bastian pomagał sobie chwytami, zwinny niczym kozica. Ludzie przeciętnego wzrostu musieli radzić sobie, zsuwając się na własnym siedzeniu. Jaskinia była wysoka i łączyła się z systemem mniejszych lub większych zagłębień oraz wnęk, o których nic nie wiedział, podobnie jak mieszkańcy Perly. Wszedł tylko do dwóch z nich. Pierwsza, od strony morza, nie odróżniała się zbytnio od innych. Ale tylko do niej można się było dostać lądem. Prowadziło tam również zejście do morza, od jej wewnętrznej strony. Czasem lubił tam siedzieć pogrążony w ciemnościach. Z tego miejsca często skakał, żeby zanurkować.
Nocą zszedł do jaskini, by uspokoić nerwy po ostatnich zdarzeniach. Niepokojące rękawiczki ze smoczej skóry, do tego kolejne starcie z ojcem, którego znów rozdrażniła jego przypadłość. Nic dziwnego, odwracał głowę w trakcie wydawania poleceń, przez co Bastian wychwytywał tylko część słów, w efekcie nic nie rozumiejąc. Do tego to ożywienie w związku z przyjęciem zaręczynowym Alicji… Za kilka dni przyjmie pierścionek od Gregga – syna burmistrza miasta Marazon. Bolało go to. Nie chciał być świadkiem owego wydarzenia z wielu powodów. Ojciec zdecydował, że główne prawa do zajazdu przejmie jego siostra. Stało się tak po tym, jak stracił słuch. W zarządzaniu miał jej pomagać narzeczony, o którym słyszał, że miewa szalone pomysły. Podobno kiedyś przebrał konia za jednorożca, owijając go najpiękniejszą zasłoną z sypialni rodziców. Następnie przywiązał zwierzęciu do czoła róg wyrzeźbiony z drewna tylko po to, by siedzieć na nim pod oknem Alicji i recytować wiersze. Któż inny wpadłby na pomysł, by pomalować swoje długie włosy w połowie na czerwono? Po to jedynie, aby potem dumnie paradować u boku wybranki?
Alicja jednak go uwielbiała – ku ubolewaniu Bastiana utrzymując, że zapanuje „nad tym wariatem”. Twierdziła, że Gregg ma wprawdzie głowę pełną fantazji, lecz nie brak mu też rozumu. Brat musiał wierzyć jej na słowo, jako że prawie go nie znał.
Tak więc tej nocy Bastian miał powody, by szukać odosobnienia. Zszedł, jak zwykle, zamierzając usiąść na kamieniu w swej jaskini, by pogrążyć się w ponurych rozmyślaniach.
Prawie był już na miejscu, kiedy jego but stanął na czymś, co sprawiło, że ześlizgnął się, o mały włos nie wpadając do wody, w której nie brakowało kamieni i skał.
W świetle księżyca poznał powód niefortunnego upadku. Siedząc, pochwycił tę rzecz, zbliżając ją do oczu, aby lepiej się jej przyjrzeć. Natychmiast poczuł, jak wstrząsa nim dreszcz.
Trzymał w dłoniach skórzaną rękawiczkę. Co więcej, poświęcając ostatnio tyle uwagi temu tematowi, był pewien, że jest to rękawiczka ze smoczej skóry, nie żadnej innej. Rękawiczka bez palców. Z jego wizji…
Wychylił się nieco, zaglądając do wnętrza kryjówki. Ten odruch prawdopodobnie ocalił mu życie. W środku zastał dwóch mężczyzn z pochodniami, gorączkowo przeszukujących jaskinię. W pewnym momencie jeden z nich chwycił drugiego gniewnie za poły, najwyraźniej mu grożąc. Jego twarz odbiła światło pochodni, a w uchu błysnęła ozdoba. Bastian z ruchu jego warg wyczytał tylko odpowiedź:
– Jedna rękawica uzdrowiciela też wystarczy!
Poczuł niemal, jak krew ścina mu się w żyłach. Pełen zaskoczenia i lęku wycofał się pospiesznie. Na górze zerknął jeszcze w stronę jaskini. Obcy szybko znaleźli porzuconą przez niego zgubę.
Palce zaczęły go mrowić. Dłonie chciały dotknąć farb, pędzla, czegokolwiek, by ujawnić obrazy pojawia jące się teraz w jego głowie. Mroczne, wypełnione okrucieństwem. Rozpacz i płacz. Blask na końcach palców był niczym poświata. Szybko objął całe dłonie. Musiał namalować! Musiał to namalować! Natychmiast!
Niczym szaleniec wpadł do pracowni urządzonej w szopie obok zajazdu. Ledwie nadążał za gonitwą myśli. Zapalić świece! Dużo świec! Mnóstwo świec! Wszystkie, jakie miał!
Wkrótce w pomieszczeniu zrobiło się bardzo jasno. Ogniki oświetliły wnętrze. Niczym światło latarni zalśnił centralnie ustawiony obraz, na pierwszy rzut oka będący chaosem kolorów, wśród których dominowała zieleń pomieszana ze złotem i błękitem. Lecz wystarczyło mgnienie, a on natychmiast stawał się jednością, ujawniając postać młodego mężczyzny o zielono-błękitnych oczach, otoczonego złotą aurą. Pomiędzy pociągniętymi palcami i pędzlem kolorami odsłaniały się i tony ponure, żałobne, budzące smutek. Zdradzające warstwy niesłychanego cierpienia naznaczonego krwią i śmiercią. Spojrzał na niego raz, wiedząc, że musi dokończyć przerwaną wizję ukrytą wewnątrz pozornie topornego portretu niemal dorównującego mu wielkością. Kolory lśniły jak żywe, niczym setki mniejszych i większych strumieni. Skrzyły się blaskiem, który otaczał jego dłonie.
Obrazowi brakowało dwóch szczegółów. Zdawał się zmieniać tony na jego oczach, lecz spojrzenie mężczyzny z portretu wciąż było łagodne. Zupełnie jakby chciał wyrazić tym, że nie jest zły. Ale brakowało w nim czegoś.
Z początku nie mógł rozpoznać tej wizji. Aż wreszcie jego ręce odnalazły drogę, niczym w transie sięgając po tony i cienie uzyskiwane na palecie i płótnie.
Wreszcie wokół postaci ujawniły się dłonie ‒ blade, lecz o wyraźnie widocznych konturach. Sięgały po niego, czasem zaciśnięte w pięści, jakby mu grożąc. Było ich dużo. Obraz lśnił blaskiem postaci, wokół której gromadziło się pożądanie, chciwość i żądza mordu, a dłonie jakby chciały wydrzeć mu samo serce. To był pierwszy brakujący element.
Bastian usiadł umazany na twarzy farbami o wielu kolorach, kiedy to pośpiesznie dotykał jej, zastanawiając się przez moment, co jeszcze powinien przedstawić. Blade dłonie wyłaniały się z nicości, pojawiały zewsząd. To nie był koniec. Teraz Bastian umył ręce, by naprędce sięgnąć po rysunek rękawic. Widział je. Czuł dotyk niezwykłej skóry. Obrazy w jego głowie pojawiły się natychmiast. Porzucił szkic, sięgając po czyste karty. Chwycił ołówek.
Wiele godzin później, kiedy świt zajrzał przez okna, zmęczony do granic Bastian położył się wśród rozrzuconych wokół siebie rysunków. Część z nich malowana była czarną farbą, gdyż w ten sposób chciał podkreślić dramatyczny przebieg wydarzeń mający swój finał na malunku, którego tworzenie ostatecznie pozbawiło go sił.
Zaledwie złożył pośród nich głowę, kiedy poczuł podmuch świeżego, chłodnego jeszcze powietrza. Ktoś otworzył drzwi.
Zbyt zmęczony, by sprawdzić, kto go odwiedził, zapadł w sen bez obrazów, pozbawiony wizji.
Widok, jaki zastał jego ojciec po tym, jak wkroczył do środka, wywołał u niego wstrząs. Wszędzie wokół dopalały się świece. Wypalone ogarki walały się na wszystkim wokół, a pomiędzy nimi leżały rysunki. Pędzel z czarną farbą spoczywał na ostatnim z nich, tuż obok ręki skulonego we śnie syna. Ten właśnie rysunek wstrząsnął Giovannim najbardziej. Zimna twarz mężczyzny podcinającego gardło drugiemu została oddana bardzo precyzyjnie. Ofiara krwawiła z rany czarną krwią, wyraźnie zaskoczona atakiem. Giovanni spojrzał na obraz przedstawiający otwartą torbę na ramię. Wyraźnie dostrzegał w niej fiolki różnej wielkości, zwój opatrunku, jakieś narzędzia nieznanego mu zastosowania. Widział podobną u miejscowego medyka. A więc ofiara również jest medykiem. Tylko dlaczego? Pomiędzy nimi, jakby mniej istotne, w chronologicznym porządku leżały szkice ołówkiem oraz te malowane czernią, tworząc mrożącą krew w żyłach historię napaści. Kolejny obrazek przedstawiał pięść zaciśniętą na rękawiczkach.
Nad głową syna, na podłodze, ujrzał te rękawice pokryte delikatnym wzorem. Teraz plamiła je krew, jakby ich właściciela pobito, a on, broniąc się, zabarwił je swoją posoką.
Spojrzał na początek, pierwszy szkic. Potem na kolejne.
Nocą morderca zaczaił się na medyka idącego od strony pałacu w remoncie (świadczyły o tym drewniane fragmenty rusztowań i zabite deskami okna bez szyb). Wyrwał mu torbę z rąk, omal nie wysypując zawartości. Chwycił swój łup – rękawice. Następnie poderżnął ofierze gardło, by nie zdradziła jego tożsamości.
Dlaczego te rękawice były tak ważne? Do kogo należały? Co też go napadło, żeby skreślić coś tak odrażającego?
Szybko powróciło poczucie rzeczywistości. Jest świt, a ten przygłup siedział tu całą noc i malował! Jakim cudem weźmie się teraz za jakąkolwiek pracę?!
Znów musi zatrudnić pomoc na dziś, jak zawsze, gdy ktoś zachorował. Znów musi za to zapłacić. Do tego czekają go wydatki na świece, płótno, farby. Musi. Obiecał, że będzie to robił w zamian za to, na co nie pozwolił. Miał odłożoną niezłą sumkę dzięki podjętej niegdyś decyzji, lecz w zamian żona wymusiła na nim, by Bastianowi nigdy nie zabrakło farb, kart czy płótna. Skoro zamykał mu świat, miał mu zapewnić to, co syn zawsze uwielbiał robić.
Dzięki temu zajazd się rozwinął, a Bastian mógł sobie malować, co tylko zechciał.
Ale takie coś? Ogarnęła go nagła złość. Głupi chłopak! Nawet Alicja, zupełnie mijająca się z tradycją kobiet z tej rodziny i nosząca spodnie, była godna zaufania. To jednak było niczym wobec tego, co przez ostatnie trzy lata wyprawiał Bastian. Wszystko to coraz częściej wprawiało go w rozdrażnienie połączone z poczuciem winy. Wkrótce ta nerwowość i frustracja pozostały w nim na stałe, gasząc na dobre wrażliwość oraz poczucie humoru.
Giovanni miewał chwile, kiedy obwiniał Bastiana o to, że uległ chorobie, tracąc przy tym słuch. Obciążał go winą, by zaraz potem zmieniać front i winić za obecny stan rzeczy zły los. Utracił przyszłego, dobrze rokującego w prowadzeniu zajazdu partnera, który kiedyś powinien przejąć po nim interes. W zamian za to otrzymał jedynie namiastkę ‒ godną pożałowania tępą postać malującą te swoje obrazki.
Nie dostrzegał jego talentu, a tylko to, co mu zabrano – pożytecznego zastępcę, zdolnego ogarnąć zajazd w razie jego choroby lub śmierci. Malowanie nie było mu do tego potrzebne, zaś kontakt wymagał zbyt dużego wysiłku.
Złościło go, że nie mógł się nawet wyżalić Marii – żonie i matce ich dzieci ‒ z powodu tej jednej tajemnicy i podjętej z jej powodu rok temu decyzji. Od tego czasu zmieniło się jeszcze więcej niż wtedy, kiedy Bastian zaczął tracić słuch. Nie wszystko okazało się dobre.
Rodzina powoli odsuwała się od siebie. Nagle pojawił się nawał obowiązków, natłok gości. Pozornie nie było już czasu na to, by spędzić razem więcej niż chwilę.
Obiad z okazji zaręczyn miał stać się okazją do powrotu dawnych zwyczajów. Tymczasem Bastian najwyraźniej znów robił wszystko, aby zepsuć jego poukładane plany. Chwycił go za ramię, chcąc obudzić.
– Co ty wyprawiasz?! – warknął do niego wściekle. – Musisz malować takie okropne rzeczy? Co z tobą? Chcesz nam narobić kłopotów?! Zrujnować zaręczyny twojej siostry? Tego chcesz?!
Bastian widział gniew malujący się na twarzy rodzica. Rozpoznał też słowa, pomimo wielkiego znużenia. Jego stosunek do ojca przeszedł już dawno w stan pogardy pomieszanej ze starannie ukrywanym żalem. Czasem przeradzał się on w lśniące niespodziewanie łzy, wyrażające więcej niż jakiekolwiek słowa.
Ten człowiek go odrzucił. Przyswojenie sobie tego bolesnego faktu zajęło Bastianowi rok ‒ najbardziej bolesny rok w życiu. Jak miał mu wytłumaczyć to wszystko? Jego wyraz twarzy szybko zmienił się w prosty przekaz: „I tak nie będziesz chciał zrozumieć”.
Giovanni nie był idiotą, ignorował tylko zbyt wiele, pochłonięty własnym żalem do świata i syna. Bez trudu odgadł to spojrzenie. Ostatnio często je widział.
– Spal te potworności i weź się do roboty! – syknął gniewnie. – Wiem, że gdzieś tam w głowie czają się jeszcze resztki rozumu, bo patrzeć to ty umiesz, wredoto! – rzucił mu w twarz. – Nie obchodzi mnie, czy dasz radę to zrobić! Wstań i przydaj się do czegoś, zamiast malować te… bohomazy!
Bastian zerwał się, uwalniając ciało z uścisku ojca. Zgarnął puste pojemniczki po farbach do koszyka, następnie wcisnął mu go gniewnie w dłoń.
– Mam ci jeszcze kupować farby, żebyś malował dalej?! – Giovanni nie wytrzymał. – Sprzątnij stajnie, a potem sam ruszysz do miasteczka, gdzie wszystko kupisz! Wymazałeś wszystkie, to sobie spraw nowe, artysto z podwórka! I nie waż się brać żadnego konia! Pójdziesz na nogach!
Zamierzał mu raz jeszcze nakazać spalenie czarnych obrazków, kiedy nagle ich kłótnię przerwał głos:
– Jeśli mowa o koniach, to ja chętnie zapłaciłbym za dwa – rzekł ktoś męskim głosem. – Przypłynąłem właśnie do portu i polecono mi ich poszukać w tym zajeździe. Ponoć zawsze macie rezerwowe konie, panie Caren. Tak powiedziano mi w Perle.
Bastian nie słyszał głosu. Kiedy jednak ojciec się obejrzał, zagadnięty przez nieznajomego, także spojrzał w stronę przybyłego. Zbladł gwałtownie, patrząc na znajomą twarz.
Ojciec obejrzał się na niego szybko, wykorzystując tę chwilę, by zapanować nad emocjami. Bastianowi to wystarczyło. Giovanni także rozpoznał twarz z jego rysunku. Twarz człowieka, który zamordował medyka dla rękawic.
Bastian powoli ruszył do przodu, zamykając drzwi do swojej pracowni, by wnętrze nie zwróciło uwagi przybyszów, podczas gdy jego ojciec wciągnął ich w pogawędkę o koniach. Mordercy z rysunku towarzyszył drugi. Sądząc po podobieństwie, mógł to być jego brat.
Przeszedł go dreszcz, kiedy ich mijał. Powoli opanowywał go lęk, jakiego w swoim życiu nigdy nie odczuwał. Podświadomy strach człowieka, który czuje, że grozi mu śmierć, w dodatku taka, jakiej nigdy by sobie nie wyobraził. Żyjąc w swym bezpiecznym świecie nagle napotkał zło, które potrafiło zniszczyć w jednej chwili to, co dotąd wydało mu się nie do poruszenia. Ten człowiek już mu nie odpuści. Wyczuwał w nim zagrożenie w podobny sposób, jak Bastian czuł rosnącą obawę.
Morderca obejrzał się za nim. Giovanni szybko zbył zachowanie syna uwagą o jego przypadłości. Tym razem jednak przeczucie mówiło mu, że to nie wystarczy. Ten człowiek już coś podejrzewał, a to oznaczało, że życie Bastiana znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Nagle wszystko inne przestało już mieć znaczenie: jego konflikt z synem, tajemnica, którą przed nim ukrywał… To wszystko stało się mniej istotne wobec faktu, że ktoś zagraża jego dziecku. Musiał pozostać czujny. Brak było dowodów na poparcie historii z rysunków Bastiana. Na razie nic się nie działo. Ten człowiek nie ma podstaw do obaw. Bastian musi być ostrożny.
Świadomość tego, że na podłodze pracowni syna wciąż leżą rysunki ujawniające oblicze mordercy, że ktoś wie o jego zbrodni, sprawiała, że Giovanni z trudem panował nad zdenerwowaniem.
Bastian zaczekał, aż ojciec odwróci uwagę przybyszów, zabierając ich do stajni. Okrężną drogą, klucząc między budynkami, wrócił do pracowni.
W pośpiechu pozbierał prace, zamykając je w skrzyni, którą ukrył w najciemniejszym miejscu. Klapa w podłodze prowadziła do starej, nieużywanej piwniczki. Wrzucił ją tam.
Nie miał pojęcia, jak długo pozostaną tam ukryte, chroniąc tajemnicę. Miał gorzkie przeczucie, że nie potrwa to długo.