Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Małe, duże - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
26 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Małe, duże - ebook

Powieść uhonorowana nagrodą World Fantasy, która przyniosła autorowi światową sławę.

Pełna baśniowych fantazji opowieść o rodzinie Drinkwaterów, mieszkańcach Edgewood.

Do krainy leżącej na pograniczu wizji i realności przybywa młodzieniec Smoky Barnable, by poślubić Daily Alice. Najpierw jednak razem będą musieli odbyć niebezpieczną podróż po pełnym cudów świecie, w trakcie której odnajdą wiele skarbów i napotkają najdziwniejsze istoty.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66712-66-9
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

II

Zwró­ci­li­ście pew­nie uwagę, że mię­dzy tymi dwoma sło­wami nie sta­wiam myśl­nika.
Piszę _coun­try house_, a nie _coun­try-house_. To zamie­rzony zabieg.

V. Sac­kville-West

Daily Alice obu­dziła się jak zawsze, kiedy słońce padło na nią przez wschod­nie okna, dźwię­cząc jak muzyka. Sko­pała z sie­bie wzo­rzy­stą koł­drę i przez pewien czas leżała naga w dłu­gich prę­gach słońca, budząc się doty­kiem, odnaj­du­jąc swoje oczy, kolana, piersi, rudo­złote włosy – wszystko na miej­scu, gdzie je zosta­wiła. Potem wstała, prze­cią­gnęła się, otarła resztki snu z twa­rzy i uklę­kła przy łóżku w kwa­dra­tach słońca. Jak co dzień rano, odkąd nauczyła się mówić, zmó­wiła modli­twę:

_Wielki, piękny, cudny Świe­cie,_

_Niech cię zdobi cudne kwie­cie,_

_Niech Cię wody opły­wają,_

_W modrą suk­nię ubie­rają_⁵_._

_Gotycka łazienka_

Po odpra­wio­nych modłach nachy­liła wyso­kie sto­jące lustro, kie­dyś nale­żące do jej pra­babci, żeby mogła przej­rzeć się w nim od stóp do głów. Zadała mu to samo pyta­nie, co zwy­kle, i dziś rano dostała wła­ściwą odpo­wiedź. Cza­sami lustro odpo­wia­dało wymi­ja­jąco. Wło­żyła długi brą­zowy szla­frok, prze­wią­zała go paskiem, obró­ciła się szybko na pal­cach, tak że postrzę­pione brzegi szla­froka zatań­czyły jak frędzle, i wyszła ostroż­nie na jesz­cze chłodny kory­tarz. Minęła gabi­net ojca i słu­chała przez krótką chwilę, jak jego stary reming­ton wystu­kuje przy­gody myszy i kró­li­ków. Otwo­rzyła drzwi do pokoju swo­jej sio­stry, Sophie. Sophie leżała zagrze­bana w pościeli, z pasmem zło­tych wło­sów w roz­chy­lo­nych ustach, a jej śpiące dło­nie zaci­skały się w piąstki jak u nie­mow­laka. Poranne słońce aku­rat zaj­rzało do jej pokoju i Sophie poru­szyła się na łóżku, nie­za­do­wo­lona. Więk­szość ludzi, gdy śpi, wygląda dziw­nie, obco, jakby nie byli sobą. Śpiąca Sophie była bar­dzo sobą. Lubiła spać i mogła spać wszę­dzie, nawet na sto­jąco. Daily Alice stała tam chwilę i przy­glą­dała się sio­strze, zasta­na­wia­jąc się, jakie Sophie prze­żywa przy­gody. Choć i tak prze­cież póź­niej miała się dowie­dzieć ze szcze­gó­łami.

Na końcu zakrę­ca­ją­cego po kole kory­ta­rza znaj­do­wała się gotycka łazienka, jedyna w całym domu z wanną dosta­tecz­nie dla Alice długą. Do tego naroż­nika domu słońce jesz­cze nie dotarło, witra­żowe okna łazienki były cią­gle mroczne, a po zim­nych kafel­kach pod­łogi Daily Alice musiała przejść na pal­cach. Kran w kształ­cie gar­gulca zakasz­lał suchot­ni­czo, a sys­tem rur w całym domu odbył naradę, zanim pozwo­lił jej na tro­chę gorą­cej wody. Widok stru­mie­nia pły­ną­cego nagle z kranu oka­zał się zaraź­liwy – Daily Alice musiała pod­wi­nąć brą­zowe poły szla­froka, okrę­cić je wokół talii i usiąść na muszli przy­po­mi­na­ją­cej biskupi tron. Pod­parła pod­bró­dek dłońmi, obser­wo­wała, jak para unosi się znad gro­bow­co­wej wanny, i poczuła nagłą sen­ność.

Pocią­gnęła za łań­cu­szek, a kiedy gło­śny szum wody ucichł, roz­wią­zała pasek, zrzu­ciła szla­frok, zadrżała, po czym ostroż­nie weszła do wanny. Gotycka łazienka była już cała zapa­ro­wana. Gotyc­kość tych ścian miała wię­cej wspól­nego z mrocz­nym lasem niż z archi­tek­turą kościo­łów. Łuki skle­pie­nia bie­gły nad głową Alice i spla­tały się jak gałę­zie, a się­ga­jące wszę­dzie rzeź­bione blusz­cze, liście, wąsate pną­cza i wino­ro­śle two­rzyły wra­że­nie nie­cier­pli­wego ruchu żywej przy­rody. W wąskich witra­żo­wych oknach kro­ple rosy zbie­rały się na bajecz­nie kolo­ro­wych drze­wach, na zamglo­nych polach, które drzewa oka­lały, i na posta­ciach myśli­wych w oddali. A kiedy słońce w swoim leni­wym pocho­dzie roz­świe­tliło wszyst­kie dwa­na­ście okien, zmie­nia­jąc uno­szącą się nad wanną parę w błysz­czące klej­noty, Daily Alice zna­la­zła się w sadzawce w śre­dnio­wiecz­nym lesie. Tę łazienkę zapro­jek­to­wał jej pra­dzia­dek, ale kto inny był twórcą okien. Ten ktoś miał na imię Com­fort i Daily Alice wła­śnie tak się teraz czuła – kom­for­towo. Nawet zaczęła śpie­wać.

_To w prawo, to w lewo_

Kiedy szo­ro­wała się w wan­nie i śpie­wała, przy­szły pan młody szedł dalej, stopy miał całe w bąblach i był zdu­miony zacie­kłym odwe­tem mię­śni za wczo­raj­szy marsz. Kiedy ona jadła śnia­da­nie w dłu­giej naroż­nej kuchni i ukła­dała plany z krzą­ta­jącą się mamą, Smoky wspiął się na zalaną słoń­cem, pul­su­jącą bzy­kiem owa­dów górę, a potem zszedł w dolinę. Kiedy Daily Alice i Sophie wołały do sie­bie na krzy­żu­ją­cych się kory­ta­rzach, a Dok­tor wyglą­dał przez okno w poszu­ki­wa­niu natchnie­nia, Smoky dotarł do skrzy­żo­wa­nia dróg, gdzie cztery leciwe wiązy stały jak poważni starcy pochło­nięci roz­mową. Przy­drożna tablica gło­siła „EDGE­WOOD” i wska­zy­wała pal­cem wzdłuż polnej drogi, która wiła się w tunelu drzew. Gdy nią szedł, roz­glą­da­jąc się to w prawo, to w lewo, i zasta­na­wiał się co dalej, Daily Alice i Sophie sie­działy w pokoju star­szej sio­stry, przy­go­to­wu­jąc ubra­nie, które Alice miała naza­jutrz wło­żyć, a Sophie opo­wia­dała jej swój sen.

_Sen Sophie_

– Śniło mi się, że nauczy­łam się oszczę­dzać czas, odkła­dać go jak pie­nią­dze, i potem mia­łam go, kiedy był mi potrzebny. Na przy­kład minuty w pocze­kalni u leka­rza albo kiedy wra­casz skądś, gdzie ci się nie podo­bało, albo kiedy cze­kasz na auto­bus – te wszyst­kie bez­u­ży­teczne chwile. Cho­dziło o to, żeby je roz­ło­żyć pła­sko, jak stare pudła, żeby zaj­mo­wały mniej miej­sca. Kiedy już wie­dzia­łaś, że tak można, zabieg był cał­kiem pro­sty. Nikt się abso­lut­nie nie zdzi­wił, jak powie­dzia­łam, że się tego nauczy­łam. Mama tylko kiw­nęła głową i się uśmiech­nęła, jakby to było oczy­wi­ste, że każdy się tego uczy we wła­ści­wym wieku. Trzeba było po pro­stu zagiąć czas wzdłuż szwów, ostroż­nie, żeby niczego nie zmar­no­wać, a potem zło­żyć pła­sko. Tata dał mi taką wielką kopertę z papieru mar­mur­ko­wego, żebym tam wszystko wkła­dała, a ja przy­po­mnia­łam sobie, że widzia­łam u innych podobne koperty, i zasta­na­wia­łam się wtedy, po co im one. Śmieszne, że w snach można wymy­ślać wła­sne wspo­mnie­nia, żeby wyja­śniały wyda­rze­nia ze snu.

Kiedy opo­wia­dała, jej szyb­kie palce obszy­wały rąbek sukni, a Daily Alice nie zawsze rozu­miała, co Sophie mówi, bo opo­wia­dała, trzy­ma­jąc szpilki w ustach. Zresztą i tak w jej śnie można się było pogu­bić. Daily Alice natych­miast zapo­mi­nała, co się wła­śnie wyda­rzyło, jakby sama ten sen śniła. Pod­nio­sła teraz z pod­łogi parę saty­no­wych pan­to­fel­ków, ale zaraz posta­wiła je tam z powro­tem. Wyszła na maleńki bal­kon za oknem w wyku­szu.

– Wtedy się wystra­szy­łam – opo­wia­dała Sophie. – Mia­łam wielką, straszną kopertę wypchaną tym nie­szczę­snym cza­sem i nie wie­dzia­łam, jak mam jakąś jego część wyjąć i użyć bez wypusz­cza­nia z koperty całego okrop­nego cze­ka­nia. Stwier­dzi­łam, że chyba zbie­ra­nie czasu nie było naj­lep­szym pomy­słem. W każ­dym razie…

Daily Alice spoj­rzała w dół na fron­tową ścieżkę, na bru­natny pod­jazd z bie­gnącą pośrodku deli­katną linią chwa­stów, które drżały w cie­niu liści. Na końcu pod­jazdu z muru wyra­stały nagłym łukiem filary i brama, a każdy filar wień­czyła chro­po­wata kula jak szara kamienna poma­rań­cza. Aku­rat, kiedy Alice patrzyła, Wędro­wiec z waha­niem zatrzy­mał się przed bramą.

Myślała, że serce wysko­czy jej z piersi. Ponie­waż od rana była w takim pogod­nym, spo­koj­nym nastroju, stwier­dziła już, że Smoky dzi­siaj się nie zjawi, bo jej serce Jakimś Spo­so­bem wie, że on dziś nie przyj­dzie i że dla­tego nie ma po co cze­kać w ner­wach i robić sobie nadziei. A teraz jej serce spo­tkała nie­spo­dzianka.

– A potem wszystko się już pomie­szało. Wyda­wało się, że nie została ani odro­bina czasu nie­zło­żo­nego na pła­sko i nie­scho­wa­nego do koperty, że to już nawet nie ja ten czas zbie­ra­łam, tylko on sam się skła­dał. I zostały już tylko te okropne chwile, ten czas cho­dze­nia kory­ta­rzami, czas budze­nia się w nocy, czas nie­ro­bie­nia niczego…

Daily Alice pozwo­liła, żeby serce waliło jej w piersi, bo i tak nie wie­działa, co mia­łaby sercu powie­dzieć. Smoky tym­cza­sem pod­szedł bli­żej, powoli, jakby z nabożną czcią, choć nie miała poję­cia wobec czego. Ale kiedy widziała już, że ją dostrzegł, roz­wią­zała brą­zowy szla­frok i zrzu­ciła go z ramion. Szla­frok zsu­nął się po jej rękach do nad­garst­ków i poczuła, niczym dotyk chłod­nych i cie­płych dłoni, cie­nie liści i słońce na skó­rze.

_Złe wska­zówki_

W nogach czuł gorący prąd, który zaczy­nał się w pode­szwach stóp i biegł środ­kiem łydek, jakby roz­grza­nych tar­ciem przez długą podróż. W jego poką­sa­nej gło­wie huczało połu­dnie, a po wewnętrz­nej stro­nie pra­wego uda czuł ostry, kłu­jący ból. Ale stał w Edge­wood. Nie było co do tego wąt­pli­wo­ści. Kiedy pod­cho­dził ścieżką w stronę ogrom­nego domu, peł­nego zało­mów i wyku­szy, wie­dział, że nie zapyta star­szej pani na weran­dzie o drogę, bo nie potrze­bo­wał już żad­nych wska­zó­wek. Dotarł na miej­sce. A gdy pod­szedł do domu jesz­cze bli­żej, Daily Alice odsło­niła przed nim swoje ciało. Stał, wpa­tru­jąc się w nią. Ple­cak, cały w pla­mach potu, koły­sał się w jego dłoni. Smoky nie śmiał jej odpo­wie­dzieć – na weran­dzie sie­działa dama w pode­szłym wieku – nie potra­fił jed­nak odwró­cić wzroku.

– Pięk­nie, prawda? – ode­zwała się w końcu star­sza pani.

Smoky się zaru­mie­nił. Leciwa kobieta wypro­sto­wała się w fotelu z sze­ro­kim opar­ciem i uśmiech­nęła się do niego. Sie­działa przy małym sto­liku ze szkla­nym bla­tem. Sta­wiała pasjansa.

– Pięk­nie, powie­dzia­łam! – powtó­rzyła nieco gło­śniej.

– Tak!

– No wła­śnie… Prze­piękny widok. Cie­szę się, że wła­śnie to naj­pierw się widzi z alejki. Okna są nowe, ale bal­kon i wszyst­kie kamienne ele­wa­cje zacho­wa­li­śmy ory­gi­nalne. Nie wej­dzie pan na werandę? Z daleka trudno się roz­ma­wia.

Jesz­cze raz zer­k­nął w górę, ale Alice już znik­nęła. Teraz widział tylko fan­ta­zyjny dach malo­wany słoń­cem. Wszedł na zada­szoną werandę.

– Nazy­wam się Smoky Bar­na­ble.

– Tak. Nora Cloud. Może pan usią­dzie? – Wpraw­nym ruchem zebrała karty i wsu­nęła do aksa­mit­nego woreczka, a wore­czek scho­wała następ­nie do rzeź­bio­nej kasetki.

– Czyli to pani? – zapy­tał, sia­da­jąc w skrzy­pią­cym wikli­no­wym fotelu. – To pani posta­wiła mi te warunki, o gar­ni­tu­rze, o dro­dze pie­chotą?

– Och, nie – odparła. – Ja je tylko odkry­łam.

– Czy to jakaś próba?

– Być może. Nie wiem.

Wyda­wała się zasko­czona taką suge­stią. Z kie­szonki na piersi, do któ­rej przy­pięta była sta­ran­nie zło­żona, bez­u­ży­teczna chu­s­teczka, wyjęła brą­zo­wego papie­rosa i przy­pa­liła go zapałką potartą o pode­szwę buta. Miała na sobie lekką sukienkę we wzór łączki, jaki chęt­nie noszą star­sze panie, cho­ciaż Smoky jesz­cze ni­gdy nie widział sukni tak jaskra­wo­tur­ku­so­wej, ani też wzoru tak zawile, nie­praw­do­po­dob­nie wręcz splą­ta­nych liści, drob­nych kwiat­ków i pną­czy.

– W każ­dym razie to podej­ście zapo­bie­gaw­cze – dodała.

– Jak to?

– Dla pana bez­pie­czeń­stwa.

– Aha.

Przez chwilę sie­dzieli, nic nie mówiąc. Mil­cze­nie ciotki Cloud było pełne uśmie­chu, jego – wycze­ki­wa­nia. Zasta­na­wiał się, dla­czego nie zapro­szono go do środka, nie przed­sta­wiono. Czuł falę żaru bucha­jącą zza roz­chy­lo­nego koł­nie­rzyka koszuli. Uświa­do­mił sobie, że jest nie­dziela. Odchrząk­nął.

– Pań­stwo Drin­kwa­ter w kościele?

– W pew­nym sen­sie, tak. – Dziwne to było, spo­sób, w jaki odpo­wia­dała na wszystko, co mówił, jakby opo­wia­dał rze­czy, które ni­gdy nie przy­szły jej do głowy. – Jest pan wie­rzący?

Tego się oba­wiał.

– To zna­czy… – zaczął.

– Kobiety zwy­kle są bar­dziej reli­gijne, nie zauwa­żył pan?

– Chyba tak. Nikt w mojej rodzi­nie jakoś nie przej­mo­wał się zbyt­nio reli­gią.

– Wiara moja i mojej mamy była głęb­sza niż wiara ojca i braci. Cho­ciaż oni być może cier­pieli przez nią bar­dziej niż my.

Nie miał poję­cia, co na to odpo­wie­dzieć, i nie potra­fił oce­nić, czy jej badaw­czy wzrok był sygna­łem, że ocze­kuje odpo­wie­dzi, czy po pro­stu spoj­rze­niem krót­ko­wi­dza.

– Mój bra­ta­nek też… dok­tor Drin­kwa­ter… Ale oczy­wi­ście on poświęca wiele czasu i uwagi zwie­rzę­tom. Bar­dzo wiele czasu i uwagi. Reszta jakoś mu umyka.

– Czyli w takim razie jest pan­te­istą?

– O, nie. Nie jest aż tak nie­mą­dry. Tyle, że reszta świata – zakreś-liła papie­ro­sem gest w powie­trzu – po pro­stu go omija. A, kogo tu mamy?

Przez bramę wje­chała na rowe­rze kobieta w kape­lu­szu z bar­dzo sze­ro­kim ron­dem. Miała na sobie bluzkę we wzór podobny do sukienki pani Cloud, ale jesz­cze bar­dziej zawiły, oraz parę sze­ro­kich dżin­sów. Nie­wpraw­nie zsia­dła z roweru i z koszyka przy ramie wyjęła drew­niany cebrzyk. Kiedy zsu­nęła z czoła wielki kape­lusz, Smoky roz­po­znał panią Drin­kwa­ter. Pode­szła i ciężko usia­dła na stop­niach werandy.

– Cloud – powie­działa – już ni­gdy, przeni­gdy nie popro­szę cię o radę przy zbie­ra­niu jagód.

– Z panem Bar­na­ble’em – odparła Cloud wesoło – roz­ma­wia­li­śmy wła­śnie o reli­gii.

– Cloud – cią­gnęła pani Drin­kwa­ter, dra­piąc się w kostkę nad teni­sówką, prze­tartą na dużym palcu. – Cloud, dosta­łam złe wska­zówki.

– Wia­derko masz pełne.

– Dosta­łam złe wska­zówki. Pal licho wia­derko, nazbie­ra­łam do pełna w dzie­sięć minut.

– No więc o co cho­dzi?

– Nie mówi­łaś, że pobłą­dzę.

– Nie pyta­łam.

Nastą­piła chwila ciszy. Cloud zacią­gnęła się papie­ro­sem. Pani Drin­kwa­ter sen­nie dra­pała się w kostkę. Smoky (któ­remu nie prze­szka­dzało, że pani Drin­kwa­ter się z nim nie przy­wi­tała, bo tak naprawdę nawet tego nie zauwa­żył – efekt dora­sta­nia w nie­wy­ra­zi­sto­ści) miał czas się zdzi­wić, dla­czego Cloud nie odparła: „Nie pyta­łaś”.

– A jeśli cho­dzi o reli­gię – ode­zwała się pani Drin­kwa­ter – naj­le­piej poroz­ma­wiać z Aube­ro­nem.

– A. Tak. Nie jest zbyt reli­gijny. – Po czym wyja­śniła Smoky’emu: – Mój star­szy brat.

– Ale myśli wyłącz­nie o tym – powie­działa pani Drin­kwa­ter.

– Tak – potwier­dziła Cloud – tak. Cóż, tak to już jest.

– A pan jest reli­gijny? – zapy­tała pani Drin­kwa­ter Smoky’ego.

– Nie jest – odpo­wie­działa Cloud. – Oczy­wi­ście był też August.

– W dzie­ciń­stwie reli­gia nie odgry­wała u mnie waż­nej roli – przy­znał Smoky. Uśmiech­nął się sze­roko. – Chyba wyzna­wa­łem coś w rodzaju poli­te­izmu.

– Co takiego? – zapy­tała pani Drin­kwa­ter.

– Pan­teon. Ode­bra­łem wykształ­ce­nie kla­syczne.

– Od cze­goś trzeba zacząć – odparła, wybie­ra­jąc listki i małe robaczki z wia­derka jagód. – To już chyba resztka tego paskudz­twa. Jutro let­nie prze­si­le­nie, na całe szczę­ście.

– Mój brat August – powie­działa Cloud – dzia­dek Alice, on może był reli­gijny. Ale… opu­ścił Edge­wood… nie wia­domo, dokąd się udał.

– Był misjo­na­rzem? – zapy­tał Smoky.

– Być może – odparła Cloud, znowu spra­wia­jąc wra­że­nie, jakby ten pomysł ją zasko­czył. – Tak, może i tak.

– Już pew­nie się ubrały – stwier­dziła pani Drin­kwa­ter. – Chyba możemy wejść.

_Wyobra­żona sypial­nia_

Drzwi z siatką na owady były stare i duże, ich drew­nianą ramę zdo­biły żło­bione wzory kwiet­nej łączki, a siatka mocno wybrzu­szała się na dole, wypchana przez wiele lat usil­nych prób wydo­sta­nia się za drzwi przez dzieci. Kiedy Smoky pocią­gnął por­ce­la­nową rączkę, zardze­wiała sprę­żyna jęk­nęła. Wszedł przez próg i zna­lazł się w środku.

Przed­sio­nek, wysoki, wyfro­te­ro­wany, pach­niał uwię­zio­nym chłod­nym powie­trzem nocy, ogniem palo­nym zimą w kominku, saszet­kami z lawendą w bie­liź­niarce z mosięż­nymi gał­kami, czym jesz­cze? Woskiem, słoń­cem, porami roku zla­nymi w jedną, które czerw­cowy dzień wpu­ścił do środka, gdy drzwi z siatki jęk­nęły i zatrza­snęły się za Smo­kym z gło­śnym klik­nię­ciem. Przed nim bie­gły w górę schody, zakrę­ca­jąc pół­ko­li­ście na pię­tro wyżej. Na pierw­szym pode­ście, w świe­tle, które wpa­dało przez zwień­czone ostrym łukiem okno, ubrana teraz w nie­mi­ło­sier­nie poła­tane dżinsy stała boso jego wybranka. Zza jej ple­ców wyglą­dała Sophie, w cien­kiej bia­łej sukience, z wie­loma pier­ścion­kami na pal­cach. Była już teraz o rok star­sza, ale na­dal nie doro­sła do wzro­stu sio­stry.

– Hej – przy­wi­tała go Daily Alice.

– Hej – odpo­wie­dział Smoky.

– Zabierz Smoky’ego na górę – pole­ciła pani Drin­kwa­ter. – Damy mu wyobra­żoną sypial­nię. I na pewno chce się obmyć.

Pokle­pała go po ramie­niu, a on posta­wił stopę na pierw­szym stop­niu. W póź­niej­szych latach zasta­na­wiał się – cza­sem bez emo­cji, cza­sem z udręką – czy potem kie­dy­kol­wiek naprawdę stąd wyszedł, kiedy już raz tu wszedł. Ale wtedy po pro­stu wspiął się na podest, na któ­rym stała, osza­lały ze szczę­ścia, że po tej dłu­giej, prze­dziw­nej podróży w końcu dotarł na miej­sce i że ona wita go z obiet­nicą w swo­ich piw­nych oczach (i może to był jedyny cel tej podróży, wła­śnie ta chwila szczę­ścia, a jeśli tak, to cel był dobry i on się na niego zga­dzał), że bie­rze od niego ple­cak, chwyta go za rękę i pro­wa­dzi na chłodne, wyż­sze pię­tra domu.

– Chęt­nie się umyję – przy­znał, lekko zdy­szany.

Wtedy nachy­liła swoją dużą głowę do jego ucha i szep­nęła:

– Wyliżę cię do czy­sta jak kot.

Sophie zachi­cho­tała za ich ple­cami.

– Kory­tarz – powie­działa Alice, prze­cią­ga­jąc dło­nią po ciem­nej boaze­rii. Kle­pała szklane gałki mija­nych drzwi: – Pokój mamy i taty. Gabi­net taty: bądź cichutko. Mój pokój. Widzisz?

Smoky zaj­rzał do środka i zoba­czył pra­wie wyłącz­nie sie­bie w wyso­kim lustrze.

– Wyobra­żona pra­cow­nia – cią­gnęła. – Stare pla­ne­ta­rium, w górę po scho­dach. I w lewo, w lewo.

Kory­tarz wyda­wał się biec spi­ral­nie i Smoky zasta­na­wiał się, jak tym wszyst­kim poko­jom uda­wało się od niego odcho­dzić.

– Tutaj – oznaj­miła.

Pokój był trud­nego do okre­śle­nia kształtu. Sufit ostro opa­dał ku naroż­ni­kowi, przez co jeden koniec sypialni był niż­szy niż prze­ciwny. Okna też były tu mniej­sze. Pokój wyda­wał się więk­szy, niż był w isto­cie, albo też był mniej­szy, niż się wyda­wał, Smoky nie mógł się zde­cy­do­wać. Alice rzu­ciła jego ple­cak na wąskie łóżko przy­kryte let­nią baweł­nianą narzutą w kropki.

– Łazienka jest w kory­ta­rzu – cią­gnęła. – Sophie, idź, nalej wody do wanny.

– Jest może prysz­nic? – zapy­tał, wyobra­ża­jąc sobie skok na główkę do zim­nej wody.

– Nie ma – odparła Sophie. – Chcemy prze­pro­wa­dzić remont insta­la­cji, ale nie możemy jej zna­leźć…

– Sophie.

Sophie zamknęła za sobą drzwi.

Naj­pierw chciała spró­bo­wać smak potu, od któ­rego błysz­czała jego szyja i deli­katny oboj­czyk. Potem on posta­no­wił roz­wią­zać poły jej koszuli, które skrę­ciła w węzeł pod biu­stem. Ale póź­niej oboje, nie­cier­pliwi, zapo­mnieli zaj­mo­wać się sobą na zmianę i zapa­mię­tale spie­rali się w mil­cze­niu, czyja kolej, jak piraci dzie­lący skarb, któ­rego tak długo wcze­śniej szu­kali, o któ­rym tyle marzyli, który tak długo nie był im dany.

_W oto­czo­nym murem ogro­dzie_

W połu­dnie jedli we dwoje kanapki z masłem orze­cho­wym i z gala­retką z jabłek w ogro­dzie od tyl­nego frontu, który ota­czał wysoki mur.

– Od tyl­nego frontu?

Roz­ro­śnięte drzewa spo­glą­dały przez szare kamienne ogro­dze­nie jak nie­ru­chomi widzo­wie wsparci na łok­ciach. Kamienny stół, przy któ­rym sie­dzieli w rogu pod roz­ło­ży­stym bukiem, nosił spi­ralne ślady gąsie­nic roz­gnia­ta­nych na nim przez kolejne lata. Na tym gru­bym bla­cie ich dwa wesołe papie­rowe tale­rzyki wyglą­dały efe­me­rycz­nie i fry­mu­śnie. Smoky usi­ło­wał oczy­ścić pod­nie­bie­nie z masła orze­cho­wego, zwy­kle go nie jadał.

– Kie­dyś to był front – wyja­śniła Daily Alice. – Potem powstał ogród i mur, więc to tył stał się fron­tem. W każ­dym razie jed­nym z fron­tów. I dzi­siaj tutaj jest tylny front.

Usia­dła okra­kiem na ławce i pod­nio­sła gałązkę, odgar­nia­jąc jed­no­cze­śnie pal­cem poje­dyn­czy lśniący włos, który wiatr zawiał pomię­dzy jej wargi. Szybko wydra­pała w ziemi pię­cio­kąt. Smoky patrzył na rysu­nek i na opięte dżinsy Daily Alice.

– To nie do końca tak – oce­niła, przy­glą­da­jąc się pię­cio­ką­towi z prze­chy­loną głową – ale mniej wię­cej. Widzisz, to są wszyst­kie fronty mode­lo­wego domu. Nasz dom powstał jako wzór. Pamię­tasz mojego pra­dziadka? Tego, o któ­rym ci pisa­łam? To on zbu­do­wał ten dom jako model, żeby ludzie mogli przy­jeż­dżać i mu się przy­glą­dać z dowol­nej strony, i wybrać, jaki rodzaj domu chcą. Dla­tego wewnątrz jest taki zwa­rio­wany. Bo ma w sobie upcha­nych wiele domów, które jakby się krzy­żują i prze­ni­kają, a ich fronty widać z zewnątrz.

– Że jak?

Od pew­nego czasu przy­glą­dał się jej, kiedy mówiła, ale nie słu­chał. Zauwa­żyła to po jego minie i roze­śmiała się.

– Patrz. Widzisz?

Smoky spoj­rzał, gdzie wska­zy­wała, na tylny front. Była tam surowa kla­syczna fasada, zła­go­dzona przez pnący się bluszcz. Jej szary kamień nosił ślady plam, jakby ciem­nych łez. Smoky widział wyso­kie łukowe okna. Syme­tryczne detale, w któ­rych roz­po­zna­wał kla­syczne porządki archi­tek­to­niczne. Rustyki, kolumny, plinty. Przez jedno z wyso­kich okien wyglą­dał ktoś melan­cho­lij­nie zamy­ślony.

– Chodź.

Ugry­zła duży kęs kanapki (dużymi zębami) i popro­wa­dziła Smoky’ego za rękę wzdłuż frontu, a kiedy prze­cho­dzili, wyda­wało się, że fasada zgina się i składa jak deko­ra­cje. To, co wyglą­dało na pła­skie, teraz wysta­wało, to, co wcze­śniej wysta­wało, teraz skła­dało się do środka. Filary zmie­niały się w pila­stry i zni­kały. Jak na dzie­cię­cych trój­wy­mia­ro­wych obraz­kach, które wystar­czy poru­szyć, żeby ponury gry­mas zmie­nił się w uśmiech, tak tutaj zmie­niał się tylny front, a kiedy dotarli do prze­ciw­le­głego muru i odwró­cili się, żeby spoj­rzeć raz jesz­cze, dom stał się wesołą imi­ta­cją stylu Tudo­rów, z głę­bo­kimi oka­pami i komi­nami zbi­tymi w gro­madki, wysta­ją­cymi z dachu jak śmieszne kape­lu­sze. Jedno z sze­ro­kich okien na pierw­szym pię­trze (wśród szy­bek w oło­wia­nych ram­kach poły­ski­wały jedna czy dwie z kolo­ro­wego szkła) otwo­rzyło się na oścież i zama­chała do nich Sophie.

– Smoky! – zawo­łała. – Kiedy skoń­czysz jeść lunch, masz pójść poroz­ma­wiać z tatą w biblio­tece.

Została w oknie z zało­żo­nymi na piersi rękami, opie­ra­jąc się o para­pet i patrząc na niego z uśmie­chem, jakby zado­wo­lona, że przy­nio­sła takie wie­ści.

– Aha, jasne! – odkrzyk­nął non­sza­lancko Smoky.

Pod­szedł z powro­tem do kamien­nego stołu, a dom powró­cił wtedy do kla­sycz­nej postaci. Daily Alice jadła jego kanapkę.

– Co mam mu powie­dzieć? – zapy­tał.

Z ustami peł­nymi chleba wzru­szyła ramio­nami.

– A jeśli zapyta: „Jakie ma pan per­spek­tywy i plany, młody czło­wieku?”.

Daily Alice zaśmiała się, zakry­wa­jąc usta, tak jak wtedy, w biblio­tece Geo­rge’a Mouse’a.

– Prze­cież nie mogę mu powie­dzieć, że sczy­tuję książkę tele­fo­niczną.

Ogrom tego, na co się pory­wał, i spo­czy­wa­jąca na dok­to­rze Drin­kwa­te­rze oczy­wi­sta odpo­wie­dzial­ność uświa­do­mie­nia mu tego wszyst­kiego, osia­dła na jego bar­kach jak stadko pta­ków. Poczuł nagłe waha­nie i szu­kał źró­dła tych wąt­pli­wo­ści. Spoj­rzał na wielką postać swo­jej uko­cha­nej. Bo wła­ści­wie jakie miał per­spek­tywy? Czy mógł wyja­śnić Dok­to­rowi, że jego córka wyle­czyła go z nie­wy­ra­zi­sto­ści za jed­nym zama­chem – za jed­nym spoj­rze­niem – i że to wystar­czyło? Że po cere­mo­nii ślub­nej (i zło­że­niu wszel­kich reli­gij­nych zobo­wią­zań, jakich będą od niego wyma­gać) zamie­rzał po pro­stu żyć długo i szczę­śli­wie, jak inni?

Daily Alice wyjęła mały scy­zo­ryk i zaczęła obie­rać zie­lone jabłko, odkra­wa­jąc długą, spi­ralną wstążkę skórki. Ileż ona miała talen­tów! Na co on w ogóle był jej potrzebny?

– Lubisz dzieci? – zapy­tała, nie odry­wa­jąc spoj­rze­nia od jabłka.

_Domy i ich histo­rie_

W biblio­tece pano­wał pół­mrok, zgod­nie ze starą filo­zo­fią szczel­nego zamy­ka­nia domu w upalne let­nie dni, żeby utrzy­mać w nim chłód. W pomiesz­cze­niu było chłodno, ale nie było w nim dok­tora Drin­kwa­tera. Przez łukowe okna, w któ­rych po bokach wisiały zasłony, Smoky dostrzegł Daily Alice i Sophie, roz­ma­wia­jące przy kamien­nym stole w ogro­dzie, i poczuł się jak chło­piec trzy­many w domu, bo nabroił albo jest chory. Ziew­nął ner­wowo i przej­rzał tytuły z pierw­szej z brzegu półki. Wyglą­dało na to, że od bar­dzo dawna nikt nie wyj­mo­wał żad­nych ksią­żek z tych ugi­na­ją­cych się pod nimi rega­łów. Były tam zbiory kazań, tomy dzieł Geo­rge’a Mac­Do­nalda, Andrew Jack­sona Davisa, Swe­den­borga. Stało tam też kilka dobrych jar­dów opo­wia­dań dla dzieci autor­stwa Dok­tora, ład­nych, ale w lichej opra­wie i z powta­rzal­nymi tytu­łami. Było tam rów­nież sporo przy­jem­nie opra­wio­nych kla­sy­ków, opar­tych o popier­sie nie­zna­nego czło­wieka w wieńcu lau­ro­wym. Smoky zdjął Swe­to­niu­sza, a za nim prze­wró­ciła się jakaś wetknięta mię­dzy tomy bro­szurka. Była stara, popla­miona, z poza­gi­na­nymi rogami, ilu­stro­wana per­łową foto­gra­wiurą i zaty­tu­ło­wana _Domy nowo­jor­skiej pro­win­cji oraz ich histo­rie_. Ostroż­nie prze­wra­cał kartki, żeby nie naru­szyć kle­je­nia, patrzył na mroczne ogrody czar­nych kwia­tów, na zamek bez dachu wznie­siony na wyspie na rzece przez magnata branży tek­styl­nej, na dom z beczek piwa.

Prze­glą­dał bro­szurkę, odwra­ca­jąc kartki. Daily Alice i Sophie gdzieś poszły. Zdmuch­nięty wia­trem papie­rowy tale­rzyk spa­dał na zie­mię, wiru­jąc jak balet­nica.

Smoky natra­fił na foto­gra­fię dwojga ludzi sie­dzą­cych za jakimś kamien­nym sto­łem przy her­ba­cie. Męż­czy­zna wyglą­dał jak poeta Yeats, nosił jasny letni gar­ni­tur i cęt­ko­wany kra­wat, miał bujne, białe włosy, a słońce, które odbi­jało się w jego oku­la­rach, nie pozwa­lało dobrze doj­rzeć jego oczu. Kobieta była młod­sza, w sze­ro­kim bia­łym kape­lu­szu, jej ciemną twarz ocie­niało nakry­cie głowy, a rysy roz­ma­zy­wał być może nagły ruch. Za nimi widać było część tego samego domu, w któ­rym teraz stał Smoky, a obok tych dwojga, wycią­ga­jąc nie­wielką dłoń do kobiety, która może to dostrze­gła i poru­szyła się, by tę dłoń ująć, a może jed­nak wcale nie (trudno było stwier­dzić), stała postać, mała istota, ktoś wzro­stu mniej wię­cej jed­nej stopy, w szpi­cza­stym kape­lu­szu i trze­wi­kach z dłu­gim czub­kiem. Sze­roka twarz tego kogoś, która nie była twa­rzą czło­wieka, rów­nież wyda­wała się roz­ma­zana przez nagłe poru­sze­nie. Naj­wy­raź­niej postać miała też parę prze­zro­czy­stych owa­dzich skrzy­deł. Pod­pis gło­sił: „John Drin­kwa­ter z mał­żonką (Vio­let Bram­ble), elf. Edge­wood 1912”. Pod zdję­ciem autor miał do powie­dze­nia, co nastę­puje:

„Naj­dziw­niej­szym z fan­ta­zyj­nych domów prze­łomu wie­ków jest być może Edge­wood Johna Drin­kwa­tera, choć w zamy­śle by­naj­mniej nie powsta­wał jako wytwór fan­ta­zji sza­leńca. Jego histo­ria zaczyna się naj­pew­niej wraz z pierw­szym wyda­niem _Archi­tek­tury domów wiej­skich_ w 1880 roku. Wła­śnie dzięki temu przy­jem­nemu w lek­tu­rze, a do tego zna­czą­cemu kom­pen­dium wik­to­riań­skiej archi­tek­tury młody Drin­kwa­ter zyskał nazwi­sko, a póź­niej został wspól­ni­kiem w słyn­nym zespole archi­tek­tów kra­jo­brazu Mouse Stone. W 1894 roku Drin­kwa­ter zapro­jek­to­wał Edge­wood jako rodzaj kom­po­zytu ilu­stra­cji swo­jej gło­śnej książki, złą­cza­jąc w jedną budowlę kilka domów róż­nych roz­mia­rów i sty­lów w spo­sób cał­kiem dosłow­nie nie­moż­liwy do opi­sa­nia. Fakt, że dom przed­sta­wia pewien rodzaj (czy też rodzaje) logiki i porządku, nieco wzmoc­nił (słab­nący już) wpływ Drin­kwa­tera. W 1897 roku archi­tekt poślu­bił Vio­let Bram­ble, młodą Angielkę, córkę mistyka i kazno­dziei The­odore’a Burne’a Bram­ble’a i w trak­cie ich mał­żeń­stwa pozo­sta­wał cał­ko­wi­cie pod wpły­wem żony, spi­ry­tu­alistki o fascy­nu­ją­cej oso­bo­wo­ści. Jej myśl prze­nika póź­niejsze wyda­nia _Archi­tek­tury domów wiej­skich_, które Drin­kwa­ter nasy­cał coraz bar­dziej filo­zo­fią teo­zo­ficzną czy też ide­ali­styczną, nie usu­wa­jąc jed­nakże żad­nego frag­mentu ory­gi­nal­nego mate­riału. Szó­ste i ostat­nie wyda­nie (z 1910 roku) musiał opu­bli­ko­wać wła­snym sump­tem, ponie­waż wydawcy ryn­kowi nie byli już zain­te­re­so­wani. Nakład ten w dal­szym ciągu zawiera wszyst­kie ilu­stra­cje z wyda­nia z 1880 roku.

Drin­kwa­te­ro­wie w tam­tych latach zgro­ma­dzili wokół sie­bie grupę osób o podob­nych prze­ko­na­niach – arty­stów, este­tów i zmę­czone świa­tem «wraż­liwe dusze». Od samego początku sekta miała rys anglo­fil­ski, a nale­żeli do niej mię­dzy innymi poeta Yeats, J. M. Bar­rie, kil­koro dobrze zna­nych ilu­stra­to­rów oraz różne «poetyc­kie» oso­bo­wo­ści, które roz­kwi­tały w bez­tro­skich latach zmierz­chu przed pierw­szą wojną świa­tową, a które dzi­siaj znik­nęły w ostrym świe­tle dnia.

Nie należy zapo­mi­nać, że ludzie ci zręcz­nie wyko­rzy­stali powszechny odpływ lud­no­ści z oko­licz­nych farm w tam­tych latach. Rejon pię­ciu miast wokół Edge­wood był świad­kiem ucieczki zubo­ża­łych wła­ści­cieli rol­nych do City i na Zachód oraz napływu w ich miej­sce nija­kich poetów, ucie­ka­ją­cych przed eko­no­micz­nymi realiami, które zapu­kały, by prze­jąć ich domy. Zapewne nie dziwi fakt, że wszy­scy z tej nie­wiel­kiej grupy, któ­rzy jesz­cze zostali, «uni­kali służby woj­sko­wej ze względu na prze­ko­na­nia» w cza­sie, gdy ojczy­zna zna­la­zła się w wiel­kiej potrze­bie. Nie dziwi rów­nież, że dzi­siaj nie został nawet ślad po ich dzi­wacz­nych, pustych miste­riach.

Dom na­dal zamiesz­kują spad­ko­biercy Drin­kwa­tera. Podobno na tere­nie Edge­wood (nie­by­wale roz­le­głym) stoi rów­nież fan­ta­zyjny dom letni, ale ani dom, ani tereny wokół nie są dostępne dla zwie­dza­ją­cych”.

Elf?

_Porada dok­tora Drin­kwa­tera_

– Czyli mamy odbyć poga­wędkę – zaczął dok­tor Drin­kwa­ter. – Gdzie chciałby pan usiąść?

Smoky wybrał piko­wany skó­rzany fotel. Dok­tor Drin­kwa­ter, który usiadł na wygod­nej kana­pie, prze­je­chał dło­nią po fali­stych wło­sach, przez chwilę cmo­kał i mla­skał, potem odkaszl­nął, jakby celem wstępu. Smoky cze­kał na pierw­sze pyta­nie.

– Lubi pan zwie­rzęta? – zapy­tał dok­tor Drin­kwa­ter.

– Cóż, nie mia­łem z nimi wiele do czy­nie­nia – przy­znał Smoky. – Mój ojciec lubił psy.

Dok­tor Drin­kwa­ter poki­wał głową, ale chyba był roz­cza­ro­wany.

– Zawsze miesz­ka­łem w mia­stach albo na przed­mie­ściach. Rano lubi­łem słu­chać pta­ków. – Smoky zamilkł na chwilę. – Czy­ta­łem pań­skie opo­wia­da­nia. Uwa­żam, że są… bar­dzo praw­dziwe, jak sądzę. – Uśmiech­nął się i natych­miast uświa­do­mił sobie, że jego uśmiech jest strasz­li­wie przy­milny, ale Dok­tor zda­wał się tego nie zauwa­żać. Wes­tchnął tylko głę­boko.

– Rozu­miem – powie­dział – że jesteś, chłop­cze, świa­dom, na co się piszesz.

Teraz to Smoky kaszl­nął celem wstępu.

– Oczy­wi­ście wiem, pro­szę pana, że nie potra­fię zapew­nić Alice… luk­susu i prze­py­chu, do jakich przy­wy­kła, przy­naj­mniej jesz­cze nie teraz. Jestem… na eta­pie poszu­ki­wań. Ode­bra­łem dobre wykształ­ce­nie, nie do końca for­malne, ale obmy­ślam wła­śnie spo­soby, jak mógł­bym wyko­rzy­stać moją wie­dzę. Mógł­bym uczyć.

– Uczyć?

– Lite­ra­tury kla­sycz­nej.

Dok­tor od paru chwil spo­glą­dał ku wyso­kim pół­kom, ugi­na­ją­cym się pod ciem­nymi tomami.

– Hm. W tym pomiesz­cze­niu prze­cho­dzą mnie ciarki – stwier­dził. – „Idź, poroz­ma­wiaj z chłop­cem w biblio­tece”, każe mi mama. Jeśli nie muszę, ni­gdy tu nie przy­cho­dzę. A cze­góż takiego mógł­byś uczyć, powia­dasz?

– Nie wiem jesz­cze. Wła­śnie, hm, biorę to pod lupę.

– Umiesz pisać? W sen­sie… kali­gra­fo­wać? To bar­dzo ważne dla nauczy­ciela.

– O tak. Mam sta­ranny cha­rak­ter pisma. – Mil­cze­nie. – Dys­po­nuję pewną sumą pie­nię­dzy, spad­kiem…

– Och, pie­nią­dze. O to się nie mar­twmy. Jeste­śmy bogaci. – Uśmiech­nął się sze­roko do Smoky’ego. – Bogaci jak Kre­zus. – Dotknął ple­cami opar­cia kanapy, obej­mu­jąc kolano we fla­ne­lo­wych spodniach dziw­nie małymi dłońmi. – Głów­nie po moim dziadku. Był archi­tek­tem. No i ja też zara­biam, na opo­wia­da­niach. Zasię­gnę­li­śmy też dobrej porady. – Spoj­rzał na Smoky’ego dziw­nie, nie­mal ze współ­czu­ciem. – Na to zawsze możesz liczyć: na dobrą poradę. – Po czym, jakby sam udzie­lił wła­śnie Smoky’emu dobrej porady, roz­sta­wił nogi, pokle­pał się po kola­nach i wstał. – Cóż. Będę już szedł. Widzimy się na kola­cji? Świet­nie. Nie prze­mę­czaj się dzi­siaj zbyt­nio. Jutro czeka cię ciężki dzień. – Ostat­nie słowa powie­dział już za pro­giem, bo tak mu się śpie­szyło do wyj­ścia.

_Archi­tek­tura domów wiej­skich_

Zauwa­żył je za szkla­nymi drzwicz­kami biblio­teczki, z tyłu za kanapą, na któ­rej sie­dział dok­tor Drin­kwa­ter. Uklęk­nął na kana­pie, prze­krę­cił klucz w zamku i odsu­nął drzwiczki. Stały tam razem, wszyst­kie sześć. Tak jak mówiła bro­szura, kolejne wyda­nia były coraz grub­sze. Po obu stro­nach kom­pletu, oparte o sie­bie albo uło­żone poziomo, były też inne tomy, może z innych wydań. Wyjął naj­cień­szy tom, gruby może na cal. _Archi­tek­tura domów wiej­skich_. Przez wklę­sło­dru­kową okładkę bie­gła uko­śnie „rusty­kalna” wik­to­riań­ska typo­gra­fia, a z liter wyra­stały gałązki i listki w oliw­ko­wej bar­wie suchego listo­wia. Prze­rzu­cił cięż­kie kartki. Późny gotyk, w for­mie ory­gi­nal­nej lub czę­ściowo zmie­nio­nej. Willa w stylu wło­skim, odpo­wied­nia na rezy­den­cję na tere­nie pła­skim lub lekko pofał­do­wa­nym. Styl Tudo­rów i zmo­dy­fi­ko­wany styl neo­kla­syczny, cno­tli­wie na oddziel­nych stro­nach. Domek wiej­ski. Dwo­rek. Wszyst­kie obsa­dzone na ryci­nach topo­lami, sosnami, a w tle góry lub chmury. Do domów zmie­rzali w gościnę mali czarni ludzie, a może to dumni wła­ści­ciele szli, by ode­brać, co należy do nich? Pomy­ślał, że gdyby wszyst­kie te ilu­stra­cje były na szkle, mógłby pod­nieść je na raz i oglą­dać w zamiesz­ka­łej przez dro­biny kurzu smu­dze słońca, a wtedy Edge­wood uka­za­łoby się mu w całej oka­za­ło­ści. Prze­czy­tał frag­ment tek­stu, który poda­wał dokładne wymiary, opcje fan­ta­zyj­nych ele­men­tów, pełne i dość zabawne koszty budowy (dzie­sięć dola­rów tygo­dniowo dla kamie­nia­rzy, któ­rzy już dawno zabrali do grobu swoje umie­jęt­no­ści i taj­niki) oraz wyszcze­gól­niał, jaki rodzaj domu pasuje do róż­nych typów oso­bo­wo­ści i do róż­no­ra­kich pro­fe­sji. Smoky odło­żył książkę.

Następ­nie wycią­gnął tom pra­wie dwa razy grub­szy. Czwarte wyda­nie, gło­sił napis, Lit­tle, Brown, Boston, 1898. Na stro­nie sąsia­du­ją­cej z tytu­łową wid­niał ryso­wany ołów­kiem, miękką kre­ską, por­tret Drin­kwa­tera. Smoky nie­ja­sno roz­po­znał podwójne, pisane z myśl­ni­kiem nazwi­sko rysow­nika. Na zadru­ko­wa­nej od brzegu do brzegu stro­nie tytu­ło­wej wid­niało motto: „Powstaję i burzę od nowa”. Shel­ley. Ilu­stra­cje były te same, choć wśród nich wid­niał rów­nież zestaw „Połą­cze­nia”, z któ­rych wszyst­kie były pla­nami pię­ter i które pod­pi­sane były w spo­sób dla Smoky’ego kom­plet­nie nie­zro­zu­miały.

Szó­ste i ostat­nie wyda­nie, wiel­kie i cięż­kie, było prze­pięk­nie opra­wione w sece­syjny fio­let. Litery tytułu wycią­gały drżące członki i wysu­wały zawi­jane dolne linie, jakby chciały rosnąć. Całość spra­wiała wra­że­nie, jakby odbi­jała się w pomarsz­czo­nej tafli stawu z roz­kwi­tłymi liliami wod­nymi wie­czo­rową porą. Tutaj, na stro­nie sąsia­du­ją­cej z tytu­łową wid­niał nie Drin­kwa­ter, ale jego żona, na foto­gra­fii roz­ma­za­nej jak szkic węglem. Smoky stu­dio­wał jej nie­wy­raźne rysy twa­rzy. Być może to nie była kwe­stia sztuki – może Vio­let Bram­ble była, tak samo jak on, nie zawsze w pełni obecna, w pełni ist­nie­jąca. Była jed­nak uro­cza. Potem nastę­po­wały poetyc­kie dedy­ka­cje, epi­stoły i cały arse­nał Przed­mów, Wstę­pów oraz Wpro­wa­dzeń, dru­kiem czer­wo­nym i czar­nym. A potem znowu te małe domki jak wcze­śniej, tylko że teraz wyglą­dały sta­ro­mod­nie i dzi­wacz­nie, jak pospo­lite mia­steczko porwane manią nowo­cze­sno­ści. Zupeł­nie jakby sekre­tarka spi­su­jąca myśli Vio­let wal­czyła o resztki racjo­nal­no­ści na kolej­nych stro­nach, na któ­rych roiło się od pisa­nych wiel­kimi lite­rami ode­rwa­nych pojęć (czcionka zmniej­szała się, w miarę jak wyda­nia nabie­rały obję­to­ści), mniej wię­cej na co dru­giej stro­nie wid­niały przy­pisy na mar­gi­ne­sie, motta, nagłówki roz­dzia­łów i wszel­kie ele­menty zmie­nia­jące tekst w przed­miot, logiczny, pre­cy­zyj­nie wyra­żony, nie­da­jący się czy­tać. Na końcu przy­kle­jona do wyklejki okładki była mapa, kil­ka­krot­nie zło­żona, sta­no­wiąca w isto­cie cał­kiem gruby pakie­cik. Mapa była z cien­kiego papieru i Smoky z początku nie wie­dział, jak się zabrać do jej roz­kła­da­nia. Zaczął w jeden spo­sób, skrzy­wił się, sły­sząc jęk papieru, który przedarł się nie­znacz­nie na sta­rym zagię­ciu, i zaczął od nowa. Rzu­ca­jąc okiem na frag­menty, widział, że mapa jest w isto­cie jakimś ogrom­nym pla­nem, ale czego? W końcu zdo­łał ją całą roz­ło­żyć. Leżała, sze­lesz­cząc na jego kola­nach, zadru­ko­waną stroną do dołu. Musiał ją tylko odwró­cić. Zatrzy­mał się na tym, nie mając pew­no­ści, czy chce wie­dzieć, co mapa przed­sta­wia. „Rozu­miem – powie­dział Dok­tor – że jesteś świa­dom, na co się piszesz”. Smoky pod­niósł jeden z brze­gów mapy. Sta­reńki, deli­katny papier uniósł się lekko jak skrzy­dełko ćmy. Prze­szył go snop słońca i Smoky dostrzegł zło­żone kształty z mnó­stwem opi­sów. Odwró­cił mapę, żeby dobrze się jej przyj­rzeć.

_Aku­rat wtedy_

– Czy ona pój­dzie, Cloud? – zapy­tała Mama, a Cloud odparła:

– Cóż, wygląda na to, że nie. – Ale nie chciała dodać nic wię­cej, tylko sie­działa przy dru­gim końcu kuchen­nego stołu. Dym z jej papie­rosa ula­ty­wał w pro­mie­nie słońca. Mama miała ręce po łok­cie w mące, ponie­waż była zajęta pie­cze­niem placka, co wcale nie było bez­myśl­nym zaję­ciem, choć tak to nazy­wała. W isto­cie, odkryła, że przy nim czę­sto myśli naj­pre­cy­zyj­niej, naj­ja­śniej. Kiedy jej ciało miało zaję­cie, potra­fiła robić to, co ina­czej zupeł­nie jej nie wycho­dziło, na przy­kład usta­wiać zmar­twie­nia w sze­regu, a dowódz­two nad każ­dym sze­re­giem prze­ka­zy­wać nadziei. Cza­sem przy goto­wa­niu przy­po­mi­nała sobie wier­sze, o któ­rych nie pamię­tała, że w ogóle je zna, albo mówiła języ­kami jej męża, dzieci, zmar­łego ojca, albo jej nie­na­ro­dzo­nych, widzia­nych wyraź­nie wnu­ków – trzech dziew­cząt, absol­wen­tek uni­wer­sy­tetu, i chu­dego, nie­szczę­śli­wego chłopca. W łok­ciach czuła pogodę i kiedy wsta­wiała teraz stare szklane formy z plac­kiem do pie­kar­nika, który ział na nią gorą­cym odde­chem, stwier­dziła, że idzie burza. Cloud nic na to nie powie­działa, tylko wes­tchnęła, zacią­gnęła się dymem i osu­szyła małą chu­s­teczką rosę, która zebrała się na jej pomarsz­czo­nej szyi. Chu­s­teczkę wetknęła potem sta­ran­nie w rękaw.

– Póź­niej się roz­po­go­dzi – zapo­wie­działa, wyszła powoli z kuchni i udała się kory­ta­rzem do swo­jego pokoju, żeby na chwilę zmru­żyć oczy, bo potem trzeba będzie zająć się kola­cją. Zanim poło­żyła się na sze­ro­kim łóżku, które przez kilka krót­kich lat dzie­liła z Hen­rym Clo­udem, spoj­rzała w stronę wzgórz i rze­czy­wi­ście, biały cumu­lus zaczął już się two­rzyć i pły­nąć w tę stronę, wzno­sząc się na nie­bie jak zapo­wiedź rychłego zwy­cię­stwa, bez wąt­pie­nia Sophie miała więc rację. Cloud leżała i myślała: przy­naj­mniej tu dotarł i nie zła­mał żad­nego z warun­ków. I tylko tyle mogła na razie powie­dzieć.

Aku­rat wtedy, tam, gdzie Stary Kamienny Mur oddziela Zie­loną Łąkę od Sta­rego Pastwi­ska, które w bzy­cze­niu owa­dów opada kamie­ni­ście nad brzeg Stawu z Liliami, dok­tor Drin­kwa­ter, w niskim kape­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem, zatrzy­mał się, żeby zła­pać oddech po wędrówce wzno­szącą się drogą. Powoli szum krwi w jego uszach cichł i Dok­tor mógł znowu słu­chać sceny z pry­wat­nego słu­cho­wi­ska – nie­koń­czą­cych się roz­mów pta­ków, pół­to­nów cykad, sze­le­stów i tupo­tów tysiąca istot, które wcho­dziły na scenę i z niej scho­dziły. Zie­mia w tej oko­licy znała ludzką rękę, cho­ciaż w ostat­nich cza­sach czło­wiek tę rękę w dużej mie­rze cof­nął. Dok­tor Drin­kwa­ter patrzył na dach śpią­cej obory Browna, daleko za Sta­wem z Liliami. Wie­dział, że porzu­cone pastwi­sko nale­żało do gospo­dar­stwa sąsiada, a mur daw­niej sta­no­wił jego gra­nicę. Kra­jo­braz był tu róż­no­rodny – ludz­kie zabu­do­wa­nia, prze­strzeń pod wiele domów, małych i dużych, tu roz­le­gły mur, tam sło­neczne pastwi­sko, tutaj staw. Dla Dok­tora wła­śnie to wszystko było praw­dzi­wym zna­cze­niem słowa „eko­lo­gia”, które od czasu do czasu widział źle uży­wane, gdy w gaze­cie z City czy­tał gęste kolumny sąsia­du­jące z pisaną przez niego kro­niką tego miej­sca. Kiedy tak sie­dział na cie­płym omsza­łym kamie­niu, sku­pia­jąc całą uwagę na tym kra­jo­bra­zie, Mały Pod­mu­szek przy­niósł mu wie­ści, że do wie­czora góra chmur roz­sy­pie się tu na kawałki.

Aku­rat wtedy w pokoju Sophie, na sze­ro­kim łóżku, gdzie przez wiele lat kła­dli się wspól­nie spać John Drin­kwa­ter i Vio­let Bram­ble, leżały ich dwie pra­wnuczki. Długa jasna suk­nia, którą następ­nego dnia miała wło­żyć Daily Alice, a następ­nie pew­nie ni­gdy cał­kiem jej nie zdjąć, wisiała na zacze­pio­nym o drzwi szafy wie­szaku i w lustrze na drzwiach odbi­jała drugą taką samą, z którą sty­kała się ple­cami. Poni­żej sukni i wokół niej znaj­do­wały się wszyst­kie rze­czy jej przy­na­leżne. W popo­łu­dnio­wym upale Sophie z sio­strą leżały nagie. Sophie prze­su­nęła dło­nią po wil­got­nym od potu bio­drze sio­stry. Daily Alice jęk­nęła:

– Oj, za gorąco. – A kiedy poczuła jesz­cze goręt­sze sio­strzane łzy na swoim ramie­niu, dodała: – Już nie­długo przyj­dzie twoja kolej, wybie­rzesz kogoś, albo może to cie­bie ktoś wybie­rze, i to ty będziesz czerw­cową panną młodą.

A Sophie odparła:

– Ni­gdy, prze­ni­gdy – i mówiła coś jesz­cze, ale Alice już nie mogła dosły­szeć, bo Sophie scho­wała twarz w ramie­niu sio­stry i jej słowa sta­piały się z szu­mem popo­łu­dnia. A mówiła: „On tego ni­gdy nie poj­mie ani nie dostrzeże, oni ni­gdy nie dadzą mu tego, co dali nam, będzie źle stą­pał, będzie patrzył, kiedy powi­nien odwra­cać wzrok, ni­gdy nie zauważy drzwi i nie będzie wie­dział, gdzie skrę­cić, sama zoba­czysz, pocze­kaj, a zoba­czysz”, i o tym aku­rat wtedy myślała ciotka Cloud, o tym, co zoba­czą, jeśli pocze­kają. I o tym także roz­my­ślała matka Sophie i Alice, choć nie tyle była cie­kawa, ile raczej obser­wo­wała w myślach manewry całej armii Moż­li­wo­ści. I rów­nież Smoky, zosta­wiony w samot­no­ści na czas, jak rozu­miał, ogól­nej nie­dziel­nej sje­sty, chwil odpo­czynku, z wielką mapą roz­ło­żoną przed sobą w czar­nej, zaku­rzo­nej biblio­tece, aku­rat wtedy drżał nad tym, czujny i wypro­sto­wany jak pło­mień.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Dla­tego wła­śnie słowa Smoky’ego wszyst­kich roz­ba­wiły – nazwi­sko Alice Drin­kwa­ter to połą­cze­nie słów „pić” i „woda” (przyp. tłum.).

2.

Noisy Bridge (ang.) – gło­śny, hała­śliwy most (przyp. tłum.).

3.

Zło­wiesz­cza postać z powie­ści Trilby Geo­rge’a du Mau­riera (1894). Sven­gali uwo­dzi, domi­nuje i wyko­rzy­stuje młodą dziew­czynę, czy­niąc z niej słynną pio­sen­karkę (przyp. tłum.).

4.

Daily (ang.) – codzienna (przyp. tłum.).

5.

Daily Alice pra­wie dokład­nie cytuje pierw­szą zwrotkę wier­sza Great, Wide, Beau­ti­ful, Won­der­ful World Wil­liama Bri­ghty’ego Randsa, XIX-wiecz­nego autora wier­szy dla dzieci (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: