Małe, duże - ebook
Małe, duże - ebook
Powieść uhonorowana nagrodą World Fantasy, która przyniosła autorowi światową sławę.
Pełna baśniowych fantazji opowieść o rodzinie Drinkwaterów, mieszkańcach Edgewood.
Do krainy leżącej na pograniczu wizji i realności przybywa młodzieniec Smoky Barnable, by poślubić Daily Alice. Najpierw jednak razem będą musieli odbyć niebezpieczną podróż po pełnym cudów świecie, w trakcie której odnajdą wiele skarbów i napotkają najdziwniejsze istoty.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-66-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zwróciliście pewnie uwagę, że między tymi dwoma słowami nie stawiam myślnika.
Piszę _country house_, a nie _country-house_. To zamierzony zabieg.
V. Sackville-West
Daily Alice obudziła się jak zawsze, kiedy słońce padło na nią przez wschodnie okna, dźwięcząc jak muzyka. Skopała z siebie wzorzystą kołdrę i przez pewien czas leżała naga w długich pręgach słońca, budząc się dotykiem, odnajdując swoje oczy, kolana, piersi, rudozłote włosy – wszystko na miejscu, gdzie je zostawiła. Potem wstała, przeciągnęła się, otarła resztki snu z twarzy i uklękła przy łóżku w kwadratach słońca. Jak co dzień rano, odkąd nauczyła się mówić, zmówiła modlitwę:
_Wielki, piękny, cudny Świecie,_
_Niech cię zdobi cudne kwiecie,_
_Niech Cię wody opływają,_
_W modrą suknię ubierają_⁵_._
_Gotycka łazienka_
Po odprawionych modłach nachyliła wysokie stojące lustro, kiedyś należące do jej prababci, żeby mogła przejrzeć się w nim od stóp do głów. Zadała mu to samo pytanie, co zwykle, i dziś rano dostała właściwą odpowiedź. Czasami lustro odpowiadało wymijająco. Włożyła długi brązowy szlafrok, przewiązała go paskiem, obróciła się szybko na palcach, tak że postrzępione brzegi szlafroka zatańczyły jak frędzle, i wyszła ostrożnie na jeszcze chłodny korytarz. Minęła gabinet ojca i słuchała przez krótką chwilę, jak jego stary remington wystukuje przygody myszy i królików. Otworzyła drzwi do pokoju swojej siostry, Sophie. Sophie leżała zagrzebana w pościeli, z pasmem złotych włosów w rozchylonych ustach, a jej śpiące dłonie zaciskały się w piąstki jak u niemowlaka. Poranne słońce akurat zajrzało do jej pokoju i Sophie poruszyła się na łóżku, niezadowolona. Większość ludzi, gdy śpi, wygląda dziwnie, obco, jakby nie byli sobą. Śpiąca Sophie była bardzo sobą. Lubiła spać i mogła spać wszędzie, nawet na stojąco. Daily Alice stała tam chwilę i przyglądała się siostrze, zastanawiając się, jakie Sophie przeżywa przygody. Choć i tak przecież później miała się dowiedzieć ze szczegółami.
Na końcu zakręcającego po kole korytarza znajdowała się gotycka łazienka, jedyna w całym domu z wanną dostatecznie dla Alice długą. Do tego narożnika domu słońce jeszcze nie dotarło, witrażowe okna łazienki były ciągle mroczne, a po zimnych kafelkach podłogi Daily Alice musiała przejść na palcach. Kran w kształcie gargulca zakaszlał suchotniczo, a system rur w całym domu odbył naradę, zanim pozwolił jej na trochę gorącej wody. Widok strumienia płynącego nagle z kranu okazał się zaraźliwy – Daily Alice musiała podwinąć brązowe poły szlafroka, okręcić je wokół talii i usiąść na muszli przypominającej biskupi tron. Podparła podbródek dłońmi, obserwowała, jak para unosi się znad grobowcowej wanny, i poczuła nagłą senność.
Pociągnęła za łańcuszek, a kiedy głośny szum wody ucichł, rozwiązała pasek, zrzuciła szlafrok, zadrżała, po czym ostrożnie weszła do wanny. Gotycka łazienka była już cała zaparowana. Gotyckość tych ścian miała więcej wspólnego z mrocznym lasem niż z architekturą kościołów. Łuki sklepienia biegły nad głową Alice i splatały się jak gałęzie, a sięgające wszędzie rzeźbione bluszcze, liście, wąsate pnącza i winorośle tworzyły wrażenie niecierpliwego ruchu żywej przyrody. W wąskich witrażowych oknach krople rosy zbierały się na bajecznie kolorowych drzewach, na zamglonych polach, które drzewa okalały, i na postaciach myśliwych w oddali. A kiedy słońce w swoim leniwym pochodzie rozświetliło wszystkie dwanaście okien, zmieniając unoszącą się nad wanną parę w błyszczące klejnoty, Daily Alice znalazła się w sadzawce w średniowiecznym lesie. Tę łazienkę zaprojektował jej pradziadek, ale kto inny był twórcą okien. Ten ktoś miał na imię Comfort i Daily Alice właśnie tak się teraz czuła – komfortowo. Nawet zaczęła śpiewać.
_To w prawo, to w lewo_
Kiedy szorowała się w wannie i śpiewała, przyszły pan młody szedł dalej, stopy miał całe w bąblach i był zdumiony zaciekłym odwetem mięśni za wczorajszy marsz. Kiedy ona jadła śniadanie w długiej narożnej kuchni i układała plany z krzątającą się mamą, Smoky wspiął się na zalaną słońcem, pulsującą bzykiem owadów górę, a potem zszedł w dolinę. Kiedy Daily Alice i Sophie wołały do siebie na krzyżujących się korytarzach, a Doktor wyglądał przez okno w poszukiwaniu natchnienia, Smoky dotarł do skrzyżowania dróg, gdzie cztery leciwe wiązy stały jak poważni starcy pochłonięci rozmową. Przydrożna tablica głosiła „EDGEWOOD” i wskazywała palcem wzdłuż polnej drogi, która wiła się w tunelu drzew. Gdy nią szedł, rozglądając się to w prawo, to w lewo, i zastanawiał się co dalej, Daily Alice i Sophie siedziały w pokoju starszej siostry, przygotowując ubranie, które Alice miała nazajutrz włożyć, a Sophie opowiadała jej swój sen.
_Sen Sophie_
– Śniło mi się, że nauczyłam się oszczędzać czas, odkładać go jak pieniądze, i potem miałam go, kiedy był mi potrzebny. Na przykład minuty w poczekalni u lekarza albo kiedy wracasz skądś, gdzie ci się nie podobało, albo kiedy czekasz na autobus – te wszystkie bezużyteczne chwile. Chodziło o to, żeby je rozłożyć płasko, jak stare pudła, żeby zajmowały mniej miejsca. Kiedy już wiedziałaś, że tak można, zabieg był całkiem prosty. Nikt się absolutnie nie zdziwił, jak powiedziałam, że się tego nauczyłam. Mama tylko kiwnęła głową i się uśmiechnęła, jakby to było oczywiste, że każdy się tego uczy we właściwym wieku. Trzeba było po prostu zagiąć czas wzdłuż szwów, ostrożnie, żeby niczego nie zmarnować, a potem złożyć płasko. Tata dał mi taką wielką kopertę z papieru marmurkowego, żebym tam wszystko wkładała, a ja przypomniałam sobie, że widziałam u innych podobne koperty, i zastanawiałam się wtedy, po co im one. Śmieszne, że w snach można wymyślać własne wspomnienia, żeby wyjaśniały wydarzenia ze snu.
Kiedy opowiadała, jej szybkie palce obszywały rąbek sukni, a Daily Alice nie zawsze rozumiała, co Sophie mówi, bo opowiadała, trzymając szpilki w ustach. Zresztą i tak w jej śnie można się było pogubić. Daily Alice natychmiast zapominała, co się właśnie wydarzyło, jakby sama ten sen śniła. Podniosła teraz z podłogi parę satynowych pantofelków, ale zaraz postawiła je tam z powrotem. Wyszła na maleńki balkon za oknem w wykuszu.
– Wtedy się wystraszyłam – opowiadała Sophie. – Miałam wielką, straszną kopertę wypchaną tym nieszczęsnym czasem i nie wiedziałam, jak mam jakąś jego część wyjąć i użyć bez wypuszczania z koperty całego okropnego czekania. Stwierdziłam, że chyba zbieranie czasu nie było najlepszym pomysłem. W każdym razie…
Daily Alice spojrzała w dół na frontową ścieżkę, na brunatny podjazd z biegnącą pośrodku delikatną linią chwastów, które drżały w cieniu liści. Na końcu podjazdu z muru wyrastały nagłym łukiem filary i brama, a każdy filar wieńczyła chropowata kula jak szara kamienna pomarańcza. Akurat, kiedy Alice patrzyła, Wędrowiec z wahaniem zatrzymał się przed bramą.
Myślała, że serce wyskoczy jej z piersi. Ponieważ od rana była w takim pogodnym, spokojnym nastroju, stwierdziła już, że Smoky dzisiaj się nie zjawi, bo jej serce Jakimś Sposobem wie, że on dziś nie przyjdzie i że dlatego nie ma po co czekać w nerwach i robić sobie nadziei. A teraz jej serce spotkała niespodzianka.
– A potem wszystko się już pomieszało. Wydawało się, że nie została ani odrobina czasu niezłożonego na płasko i nieschowanego do koperty, że to już nawet nie ja ten czas zbierałam, tylko on sam się składał. I zostały już tylko te okropne chwile, ten czas chodzenia korytarzami, czas budzenia się w nocy, czas nierobienia niczego…
Daily Alice pozwoliła, żeby serce waliło jej w piersi, bo i tak nie wiedziała, co miałaby sercu powiedzieć. Smoky tymczasem podszedł bliżej, powoli, jakby z nabożną czcią, choć nie miała pojęcia wobec czego. Ale kiedy widziała już, że ją dostrzegł, rozwiązała brązowy szlafrok i zrzuciła go z ramion. Szlafrok zsunął się po jej rękach do nadgarstków i poczuła, niczym dotyk chłodnych i ciepłych dłoni, cienie liści i słońce na skórze.
_Złe wskazówki_
W nogach czuł gorący prąd, który zaczynał się w podeszwach stóp i biegł środkiem łydek, jakby rozgrzanych tarciem przez długą podróż. W jego pokąsanej głowie huczało południe, a po wewnętrznej stronie prawego uda czuł ostry, kłujący ból. Ale stał w Edgewood. Nie było co do tego wątpliwości. Kiedy podchodził ścieżką w stronę ogromnego domu, pełnego załomów i wykuszy, wiedział, że nie zapyta starszej pani na werandzie o drogę, bo nie potrzebował już żadnych wskazówek. Dotarł na miejsce. A gdy podszedł do domu jeszcze bliżej, Daily Alice odsłoniła przed nim swoje ciało. Stał, wpatrując się w nią. Plecak, cały w plamach potu, kołysał się w jego dłoni. Smoky nie śmiał jej odpowiedzieć – na werandzie siedziała dama w podeszłym wieku – nie potrafił jednak odwrócić wzroku.
– Pięknie, prawda? – odezwała się w końcu starsza pani.
Smoky się zarumienił. Leciwa kobieta wyprostowała się w fotelu z szerokim oparciem i uśmiechnęła się do niego. Siedziała przy małym stoliku ze szklanym blatem. Stawiała pasjansa.
– Pięknie, powiedziałam! – powtórzyła nieco głośniej.
– Tak!
– No właśnie… Przepiękny widok. Cieszę się, że właśnie to najpierw się widzi z alejki. Okna są nowe, ale balkon i wszystkie kamienne elewacje zachowaliśmy oryginalne. Nie wejdzie pan na werandę? Z daleka trudno się rozmawia.
Jeszcze raz zerknął w górę, ale Alice już zniknęła. Teraz widział tylko fantazyjny dach malowany słońcem. Wszedł na zadaszoną werandę.
– Nazywam się Smoky Barnable.
– Tak. Nora Cloud. Może pan usiądzie? – Wprawnym ruchem zebrała karty i wsunęła do aksamitnego woreczka, a woreczek schowała następnie do rzeźbionej kasetki.
– Czyli to pani? – zapytał, siadając w skrzypiącym wiklinowym fotelu. – To pani postawiła mi te warunki, o garniturze, o drodze piechotą?
– Och, nie – odparła. – Ja je tylko odkryłam.
– Czy to jakaś próba?
– Być może. Nie wiem.
Wydawała się zaskoczona taką sugestią. Z kieszonki na piersi, do której przypięta była starannie złożona, bezużyteczna chusteczka, wyjęła brązowego papierosa i przypaliła go zapałką potartą o podeszwę buta. Miała na sobie lekką sukienkę we wzór łączki, jaki chętnie noszą starsze panie, chociaż Smoky jeszcze nigdy nie widział sukni tak jaskrawoturkusowej, ani też wzoru tak zawile, nieprawdopodobnie wręcz splątanych liści, drobnych kwiatków i pnączy.
– W każdym razie to podejście zapobiegawcze – dodała.
– Jak to?
– Dla pana bezpieczeństwa.
– Aha.
Przez chwilę siedzieli, nic nie mówiąc. Milczenie ciotki Cloud było pełne uśmiechu, jego – wyczekiwania. Zastanawiał się, dlaczego nie zaproszono go do środka, nie przedstawiono. Czuł falę żaru buchającą zza rozchylonego kołnierzyka koszuli. Uświadomił sobie, że jest niedziela. Odchrząknął.
– Państwo Drinkwater w kościele?
– W pewnym sensie, tak. – Dziwne to było, sposób, w jaki odpowiadała na wszystko, co mówił, jakby opowiadał rzeczy, które nigdy nie przyszły jej do głowy. – Jest pan wierzący?
Tego się obawiał.
– To znaczy… – zaczął.
– Kobiety zwykle są bardziej religijne, nie zauważył pan?
– Chyba tak. Nikt w mojej rodzinie jakoś nie przejmował się zbytnio religią.
– Wiara moja i mojej mamy była głębsza niż wiara ojca i braci. Chociaż oni być może cierpieli przez nią bardziej niż my.
Nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć, i nie potrafił ocenić, czy jej badawczy wzrok był sygnałem, że oczekuje odpowiedzi, czy po prostu spojrzeniem krótkowidza.
– Mój bratanek też… doktor Drinkwater… Ale oczywiście on poświęca wiele czasu i uwagi zwierzętom. Bardzo wiele czasu i uwagi. Reszta jakoś mu umyka.
– Czyli w takim razie jest panteistą?
– O, nie. Nie jest aż tak niemądry. Tyle, że reszta świata – zakreś-liła papierosem gest w powietrzu – po prostu go omija. A, kogo tu mamy?
Przez bramę wjechała na rowerze kobieta w kapeluszu z bardzo szerokim rondem. Miała na sobie bluzkę we wzór podobny do sukienki pani Cloud, ale jeszcze bardziej zawiły, oraz parę szerokich dżinsów. Niewprawnie zsiadła z roweru i z koszyka przy ramie wyjęła drewniany cebrzyk. Kiedy zsunęła z czoła wielki kapelusz, Smoky rozpoznał panią Drinkwater. Podeszła i ciężko usiadła na stopniach werandy.
– Cloud – powiedziała – już nigdy, przenigdy nie poproszę cię o radę przy zbieraniu jagód.
– Z panem Barnable’em – odparła Cloud wesoło – rozmawialiśmy właśnie o religii.
– Cloud – ciągnęła pani Drinkwater, drapiąc się w kostkę nad tenisówką, przetartą na dużym palcu. – Cloud, dostałam złe wskazówki.
– Wiaderko masz pełne.
– Dostałam złe wskazówki. Pal licho wiaderko, nazbierałam do pełna w dziesięć minut.
– No więc o co chodzi?
– Nie mówiłaś, że pobłądzę.
– Nie pytałam.
Nastąpiła chwila ciszy. Cloud zaciągnęła się papierosem. Pani Drinkwater sennie drapała się w kostkę. Smoky (któremu nie przeszkadzało, że pani Drinkwater się z nim nie przywitała, bo tak naprawdę nawet tego nie zauważył – efekt dorastania w niewyrazistości) miał czas się zdziwić, dlaczego Cloud nie odparła: „Nie pytałaś”.
– A jeśli chodzi o religię – odezwała się pani Drinkwater – najlepiej porozmawiać z Auberonem.
– A. Tak. Nie jest zbyt religijny. – Po czym wyjaśniła Smoky’emu: – Mój starszy brat.
– Ale myśli wyłącznie o tym – powiedziała pani Drinkwater.
– Tak – potwierdziła Cloud – tak. Cóż, tak to już jest.
– A pan jest religijny? – zapytała pani Drinkwater Smoky’ego.
– Nie jest – odpowiedziała Cloud. – Oczywiście był też August.
– W dzieciństwie religia nie odgrywała u mnie ważnej roli – przyznał Smoky. Uśmiechnął się szeroko. – Chyba wyznawałem coś w rodzaju politeizmu.
– Co takiego? – zapytała pani Drinkwater.
– Panteon. Odebrałem wykształcenie klasyczne.
– Od czegoś trzeba zacząć – odparła, wybierając listki i małe robaczki z wiaderka jagód. – To już chyba resztka tego paskudztwa. Jutro letnie przesilenie, na całe szczęście.
– Mój brat August – powiedziała Cloud – dziadek Alice, on może był religijny. Ale… opuścił Edgewood… nie wiadomo, dokąd się udał.
– Był misjonarzem? – zapytał Smoky.
– Być może – odparła Cloud, znowu sprawiając wrażenie, jakby ten pomysł ją zaskoczył. – Tak, może i tak.
– Już pewnie się ubrały – stwierdziła pani Drinkwater. – Chyba możemy wejść.
_Wyobrażona sypialnia_
Drzwi z siatką na owady były stare i duże, ich drewnianą ramę zdobiły żłobione wzory kwietnej łączki, a siatka mocno wybrzuszała się na dole, wypchana przez wiele lat usilnych prób wydostania się za drzwi przez dzieci. Kiedy Smoky pociągnął porcelanową rączkę, zardzewiała sprężyna jęknęła. Wszedł przez próg i znalazł się w środku.
Przedsionek, wysoki, wyfroterowany, pachniał uwięzionym chłodnym powietrzem nocy, ogniem palonym zimą w kominku, saszetkami z lawendą w bieliźniarce z mosiężnymi gałkami, czym jeszcze? Woskiem, słońcem, porami roku zlanymi w jedną, które czerwcowy dzień wpuścił do środka, gdy drzwi z siatki jęknęły i zatrzasnęły się za Smokym z głośnym kliknięciem. Przed nim biegły w górę schody, zakręcając półkoliście na piętro wyżej. Na pierwszym podeście, w świetle, które wpadało przez zwieńczone ostrym łukiem okno, ubrana teraz w niemiłosiernie połatane dżinsy stała boso jego wybranka. Zza jej pleców wyglądała Sophie, w cienkiej białej sukience, z wieloma pierścionkami na palcach. Była już teraz o rok starsza, ale nadal nie dorosła do wzrostu siostry.
– Hej – przywitała go Daily Alice.
– Hej – odpowiedział Smoky.
– Zabierz Smoky’ego na górę – poleciła pani Drinkwater. – Damy mu wyobrażoną sypialnię. I na pewno chce się obmyć.
Poklepała go po ramieniu, a on postawił stopę na pierwszym stopniu. W późniejszych latach zastanawiał się – czasem bez emocji, czasem z udręką – czy potem kiedykolwiek naprawdę stąd wyszedł, kiedy już raz tu wszedł. Ale wtedy po prostu wspiął się na podest, na którym stała, oszalały ze szczęścia, że po tej długiej, przedziwnej podróży w końcu dotarł na miejsce i że ona wita go z obietnicą w swoich piwnych oczach (i może to był jedyny cel tej podróży, właśnie ta chwila szczęścia, a jeśli tak, to cel był dobry i on się na niego zgadzał), że bierze od niego plecak, chwyta go za rękę i prowadzi na chłodne, wyższe piętra domu.
– Chętnie się umyję – przyznał, lekko zdyszany.
Wtedy nachyliła swoją dużą głowę do jego ucha i szepnęła:
– Wyliżę cię do czysta jak kot.
Sophie zachichotała za ich plecami.
– Korytarz – powiedziała Alice, przeciągając dłonią po ciemnej boazerii. Klepała szklane gałki mijanych drzwi: – Pokój mamy i taty. Gabinet taty: bądź cichutko. Mój pokój. Widzisz?
Smoky zajrzał do środka i zobaczył prawie wyłącznie siebie w wysokim lustrze.
– Wyobrażona pracownia – ciągnęła. – Stare planetarium, w górę po schodach. I w lewo, w lewo.
Korytarz wydawał się biec spiralnie i Smoky zastanawiał się, jak tym wszystkim pokojom udawało się od niego odchodzić.
– Tutaj – oznajmiła.
Pokój był trudnego do określenia kształtu. Sufit ostro opadał ku narożnikowi, przez co jeden koniec sypialni był niższy niż przeciwny. Okna też były tu mniejsze. Pokój wydawał się większy, niż był w istocie, albo też był mniejszy, niż się wydawał, Smoky nie mógł się zdecydować. Alice rzuciła jego plecak na wąskie łóżko przykryte letnią bawełnianą narzutą w kropki.
– Łazienka jest w korytarzu – ciągnęła. – Sophie, idź, nalej wody do wanny.
– Jest może prysznic? – zapytał, wyobrażając sobie skok na główkę do zimnej wody.
– Nie ma – odparła Sophie. – Chcemy przeprowadzić remont instalacji, ale nie możemy jej znaleźć…
– Sophie.
Sophie zamknęła za sobą drzwi.
Najpierw chciała spróbować smak potu, od którego błyszczała jego szyja i delikatny obojczyk. Potem on postanowił rozwiązać poły jej koszuli, które skręciła w węzeł pod biustem. Ale później oboje, niecierpliwi, zapomnieli zajmować się sobą na zmianę i zapamiętale spierali się w milczeniu, czyja kolej, jak piraci dzielący skarb, którego tak długo wcześniej szukali, o którym tyle marzyli, który tak długo nie był im dany.
_W otoczonym murem ogrodzie_
W południe jedli we dwoje kanapki z masłem orzechowym i z galaretką z jabłek w ogrodzie od tylnego frontu, który otaczał wysoki mur.
– Od tylnego frontu?
Rozrośnięte drzewa spoglądały przez szare kamienne ogrodzenie jak nieruchomi widzowie wsparci na łokciach. Kamienny stół, przy którym siedzieli w rogu pod rozłożystym bukiem, nosił spiralne ślady gąsienic rozgniatanych na nim przez kolejne lata. Na tym grubym blacie ich dwa wesołe papierowe talerzyki wyglądały efemerycznie i frymuśnie. Smoky usiłował oczyścić podniebienie z masła orzechowego, zwykle go nie jadał.
– Kiedyś to był front – wyjaśniła Daily Alice. – Potem powstał ogród i mur, więc to tył stał się frontem. W każdym razie jednym z frontów. I dzisiaj tutaj jest tylny front.
Usiadła okrakiem na ławce i podniosła gałązkę, odgarniając jednocześnie palcem pojedynczy lśniący włos, który wiatr zawiał pomiędzy jej wargi. Szybko wydrapała w ziemi pięciokąt. Smoky patrzył na rysunek i na opięte dżinsy Daily Alice.
– To nie do końca tak – oceniła, przyglądając się pięciokątowi z przechyloną głową – ale mniej więcej. Widzisz, to są wszystkie fronty modelowego domu. Nasz dom powstał jako wzór. Pamiętasz mojego pradziadka? Tego, o którym ci pisałam? To on zbudował ten dom jako model, żeby ludzie mogli przyjeżdżać i mu się przyglądać z dowolnej strony, i wybrać, jaki rodzaj domu chcą. Dlatego wewnątrz jest taki zwariowany. Bo ma w sobie upchanych wiele domów, które jakby się krzyżują i przenikają, a ich fronty widać z zewnątrz.
– Że jak?
Od pewnego czasu przyglądał się jej, kiedy mówiła, ale nie słuchał. Zauważyła to po jego minie i roześmiała się.
– Patrz. Widzisz?
Smoky spojrzał, gdzie wskazywała, na tylny front. Była tam surowa klasyczna fasada, złagodzona przez pnący się bluszcz. Jej szary kamień nosił ślady plam, jakby ciemnych łez. Smoky widział wysokie łukowe okna. Symetryczne detale, w których rozpoznawał klasyczne porządki architektoniczne. Rustyki, kolumny, plinty. Przez jedno z wysokich okien wyglądał ktoś melancholijnie zamyślony.
– Chodź.
Ugryzła duży kęs kanapki (dużymi zębami) i poprowadziła Smoky’ego za rękę wzdłuż frontu, a kiedy przechodzili, wydawało się, że fasada zgina się i składa jak dekoracje. To, co wyglądało na płaskie, teraz wystawało, to, co wcześniej wystawało, teraz składało się do środka. Filary zmieniały się w pilastry i znikały. Jak na dziecięcych trójwymiarowych obrazkach, które wystarczy poruszyć, żeby ponury grymas zmienił się w uśmiech, tak tutaj zmieniał się tylny front, a kiedy dotarli do przeciwległego muru i odwrócili się, żeby spojrzeć raz jeszcze, dom stał się wesołą imitacją stylu Tudorów, z głębokimi okapami i kominami zbitymi w gromadki, wystającymi z dachu jak śmieszne kapelusze. Jedno z szerokich okien na pierwszym piętrze (wśród szybek w ołowianych ramkach połyskiwały jedna czy dwie z kolorowego szkła) otworzyło się na oścież i zamachała do nich Sophie.
– Smoky! – zawołała. – Kiedy skończysz jeść lunch, masz pójść porozmawiać z tatą w bibliotece.
Została w oknie z założonymi na piersi rękami, opierając się o parapet i patrząc na niego z uśmiechem, jakby zadowolona, że przyniosła takie wieści.
– Aha, jasne! – odkrzyknął nonszalancko Smoky.
Podszedł z powrotem do kamiennego stołu, a dom powrócił wtedy do klasycznej postaci. Daily Alice jadła jego kanapkę.
– Co mam mu powiedzieć? – zapytał.
Z ustami pełnymi chleba wzruszyła ramionami.
– A jeśli zapyta: „Jakie ma pan perspektywy i plany, młody człowieku?”.
Daily Alice zaśmiała się, zakrywając usta, tak jak wtedy, w bibliotece George’a Mouse’a.
– Przecież nie mogę mu powiedzieć, że sczytuję książkę telefoniczną.
Ogrom tego, na co się porywał, i spoczywająca na doktorze Drinkwaterze oczywista odpowiedzialność uświadomienia mu tego wszystkiego, osiadła na jego barkach jak stadko ptaków. Poczuł nagłe wahanie i szukał źródła tych wątpliwości. Spojrzał na wielką postać swojej ukochanej. Bo właściwie jakie miał perspektywy? Czy mógł wyjaśnić Doktorowi, że jego córka wyleczyła go z niewyrazistości za jednym zamachem – za jednym spojrzeniem – i że to wystarczyło? Że po ceremonii ślubnej (i złożeniu wszelkich religijnych zobowiązań, jakich będą od niego wymagać) zamierzał po prostu żyć długo i szczęśliwie, jak inni?
Daily Alice wyjęła mały scyzoryk i zaczęła obierać zielone jabłko, odkrawając długą, spiralną wstążkę skórki. Ileż ona miała talentów! Na co on w ogóle był jej potrzebny?
– Lubisz dzieci? – zapytała, nie odrywając spojrzenia od jabłka.
_Domy i ich historie_
W bibliotece panował półmrok, zgodnie ze starą filozofią szczelnego zamykania domu w upalne letnie dni, żeby utrzymać w nim chłód. W pomieszczeniu było chłodno, ale nie było w nim doktora Drinkwatera. Przez łukowe okna, w których po bokach wisiały zasłony, Smoky dostrzegł Daily Alice i Sophie, rozmawiające przy kamiennym stole w ogrodzie, i poczuł się jak chłopiec trzymany w domu, bo nabroił albo jest chory. Ziewnął nerwowo i przejrzał tytuły z pierwszej z brzegu półki. Wyglądało na to, że od bardzo dawna nikt nie wyjmował żadnych książek z tych uginających się pod nimi regałów. Były tam zbiory kazań, tomy dzieł George’a MacDonalda, Andrew Jacksona Davisa, Swedenborga. Stało tam też kilka dobrych jardów opowiadań dla dzieci autorstwa Doktora, ładnych, ale w lichej oprawie i z powtarzalnymi tytułami. Było tam również sporo przyjemnie oprawionych klasyków, opartych o popiersie nieznanego człowieka w wieńcu laurowym. Smoky zdjął Swetoniusza, a za nim przewróciła się jakaś wetknięta między tomy broszurka. Była stara, poplamiona, z pozaginanymi rogami, ilustrowana perłową fotograwiurą i zatytułowana _Domy nowojorskiej prowincji oraz ich historie_. Ostrożnie przewracał kartki, żeby nie naruszyć klejenia, patrzył na mroczne ogrody czarnych kwiatów, na zamek bez dachu wzniesiony na wyspie na rzece przez magnata branży tekstylnej, na dom z beczek piwa.
Przeglądał broszurkę, odwracając kartki. Daily Alice i Sophie gdzieś poszły. Zdmuchnięty wiatrem papierowy talerzyk spadał na ziemię, wirując jak baletnica.
Smoky natrafił na fotografię dwojga ludzi siedzących za jakimś kamiennym stołem przy herbacie. Mężczyzna wyglądał jak poeta Yeats, nosił jasny letni garnitur i cętkowany krawat, miał bujne, białe włosy, a słońce, które odbijało się w jego okularach, nie pozwalało dobrze dojrzeć jego oczu. Kobieta była młodsza, w szerokim białym kapeluszu, jej ciemną twarz ocieniało nakrycie głowy, a rysy rozmazywał być może nagły ruch. Za nimi widać było część tego samego domu, w którym teraz stał Smoky, a obok tych dwojga, wyciągając niewielką dłoń do kobiety, która może to dostrzegła i poruszyła się, by tę dłoń ująć, a może jednak wcale nie (trudno było stwierdzić), stała postać, mała istota, ktoś wzrostu mniej więcej jednej stopy, w szpiczastym kapeluszu i trzewikach z długim czubkiem. Szeroka twarz tego kogoś, która nie była twarzą człowieka, również wydawała się rozmazana przez nagłe poruszenie. Najwyraźniej postać miała też parę przezroczystych owadzich skrzydeł. Podpis głosił: „John Drinkwater z małżonką (Violet Bramble), elf. Edgewood 1912”. Pod zdjęciem autor miał do powiedzenia, co następuje:
„Najdziwniejszym z fantazyjnych domów przełomu wieków jest być może Edgewood Johna Drinkwatera, choć w zamyśle bynajmniej nie powstawał jako wytwór fantazji szaleńca. Jego historia zaczyna się najpewniej wraz z pierwszym wydaniem _Architektury domów wiejskich_ w 1880 roku. Właśnie dzięki temu przyjemnemu w lekturze, a do tego znaczącemu kompendium wiktoriańskiej architektury młody Drinkwater zyskał nazwisko, a później został wspólnikiem w słynnym zespole architektów krajobrazu Mouse Stone. W 1894 roku Drinkwater zaprojektował Edgewood jako rodzaj kompozytu ilustracji swojej głośnej książki, złączając w jedną budowlę kilka domów różnych rozmiarów i stylów w sposób całkiem dosłownie niemożliwy do opisania. Fakt, że dom przedstawia pewien rodzaj (czy też rodzaje) logiki i porządku, nieco wzmocnił (słabnący już) wpływ Drinkwatera. W 1897 roku architekt poślubił Violet Bramble, młodą Angielkę, córkę mistyka i kaznodziei Theodore’a Burne’a Bramble’a i w trakcie ich małżeństwa pozostawał całkowicie pod wpływem żony, spirytualistki o fascynującej osobowości. Jej myśl przenika późniejsze wydania _Architektury domów wiejskich_, które Drinkwater nasycał coraz bardziej filozofią teozoficzną czy też idealistyczną, nie usuwając jednakże żadnego fragmentu oryginalnego materiału. Szóste i ostatnie wydanie (z 1910 roku) musiał opublikować własnym sumptem, ponieważ wydawcy rynkowi nie byli już zainteresowani. Nakład ten w dalszym ciągu zawiera wszystkie ilustracje z wydania z 1880 roku.
Drinkwaterowie w tamtych latach zgromadzili wokół siebie grupę osób o podobnych przekonaniach – artystów, estetów i zmęczone światem «wrażliwe dusze». Od samego początku sekta miała rys anglofilski, a należeli do niej między innymi poeta Yeats, J. M. Barrie, kilkoro dobrze znanych ilustratorów oraz różne «poetyckie» osobowości, które rozkwitały w beztroskich latach zmierzchu przed pierwszą wojną światową, a które dzisiaj zniknęły w ostrym świetle dnia.
Nie należy zapominać, że ludzie ci zręcznie wykorzystali powszechny odpływ ludności z okolicznych farm w tamtych latach. Rejon pięciu miast wokół Edgewood był świadkiem ucieczki zubożałych właścicieli rolnych do City i na Zachód oraz napływu w ich miejsce nijakich poetów, uciekających przed ekonomicznymi realiami, które zapukały, by przejąć ich domy. Zapewne nie dziwi fakt, że wszyscy z tej niewielkiej grupy, którzy jeszcze zostali, «unikali służby wojskowej ze względu na przekonania» w czasie, gdy ojczyzna znalazła się w wielkiej potrzebie. Nie dziwi również, że dzisiaj nie został nawet ślad po ich dziwacznych, pustych misteriach.
Dom nadal zamieszkują spadkobiercy Drinkwatera. Podobno na terenie Edgewood (niebywale rozległym) stoi również fantazyjny dom letni, ale ani dom, ani tereny wokół nie są dostępne dla zwiedzających”.
Elf?
_Porada doktora Drinkwatera_
– Czyli mamy odbyć pogawędkę – zaczął doktor Drinkwater. – Gdzie chciałby pan usiąść?
Smoky wybrał pikowany skórzany fotel. Doktor Drinkwater, który usiadł na wygodnej kanapie, przejechał dłonią po falistych włosach, przez chwilę cmokał i mlaskał, potem odkaszlnął, jakby celem wstępu. Smoky czekał na pierwsze pytanie.
– Lubi pan zwierzęta? – zapytał doktor Drinkwater.
– Cóż, nie miałem z nimi wiele do czynienia – przyznał Smoky. – Mój ojciec lubił psy.
Doktor Drinkwater pokiwał głową, ale chyba był rozczarowany.
– Zawsze mieszkałem w miastach albo na przedmieściach. Rano lubiłem słuchać ptaków. – Smoky zamilkł na chwilę. – Czytałem pańskie opowiadania. Uważam, że są… bardzo prawdziwe, jak sądzę. – Uśmiechnął się i natychmiast uświadomił sobie, że jego uśmiech jest straszliwie przymilny, ale Doktor zdawał się tego nie zauważać. Westchnął tylko głęboko.
– Rozumiem – powiedział – że jesteś, chłopcze, świadom, na co się piszesz.
Teraz to Smoky kaszlnął celem wstępu.
– Oczywiście wiem, proszę pana, że nie potrafię zapewnić Alice… luksusu i przepychu, do jakich przywykła, przynajmniej jeszcze nie teraz. Jestem… na etapie poszukiwań. Odebrałem dobre wykształcenie, nie do końca formalne, ale obmyślam właśnie sposoby, jak mógłbym wykorzystać moją wiedzę. Mógłbym uczyć.
– Uczyć?
– Literatury klasycznej.
Doktor od paru chwil spoglądał ku wysokim półkom, uginającym się pod ciemnymi tomami.
– Hm. W tym pomieszczeniu przechodzą mnie ciarki – stwierdził. – „Idź, porozmawiaj z chłopcem w bibliotece”, każe mi mama. Jeśli nie muszę, nigdy tu nie przychodzę. A czegóż takiego mógłbyś uczyć, powiadasz?
– Nie wiem jeszcze. Właśnie, hm, biorę to pod lupę.
– Umiesz pisać? W sensie… kaligrafować? To bardzo ważne dla nauczyciela.
– O tak. Mam staranny charakter pisma. – Milczenie. – Dysponuję pewną sumą pieniędzy, spadkiem…
– Och, pieniądze. O to się nie martwmy. Jesteśmy bogaci. – Uśmiechnął się szeroko do Smoky’ego. – Bogaci jak Krezus. – Dotknął plecami oparcia kanapy, obejmując kolano we flanelowych spodniach dziwnie małymi dłońmi. – Głównie po moim dziadku. Był architektem. No i ja też zarabiam, na opowiadaniach. Zasięgnęliśmy też dobrej porady. – Spojrzał na Smoky’ego dziwnie, niemal ze współczuciem. – Na to zawsze możesz liczyć: na dobrą poradę. – Po czym, jakby sam udzielił właśnie Smoky’emu dobrej porady, rozstawił nogi, poklepał się po kolanach i wstał. – Cóż. Będę już szedł. Widzimy się na kolacji? Świetnie. Nie przemęczaj się dzisiaj zbytnio. Jutro czeka cię ciężki dzień. – Ostatnie słowa powiedział już za progiem, bo tak mu się śpieszyło do wyjścia.
_Architektura domów wiejskich_
Zauważył je za szklanymi drzwiczkami biblioteczki, z tyłu za kanapą, na której siedział doktor Drinkwater. Uklęknął na kanapie, przekręcił klucz w zamku i odsunął drzwiczki. Stały tam razem, wszystkie sześć. Tak jak mówiła broszura, kolejne wydania były coraz grubsze. Po obu stronach kompletu, oparte o siebie albo ułożone poziomo, były też inne tomy, może z innych wydań. Wyjął najcieńszy tom, gruby może na cal. _Architektura domów wiejskich_. Przez wklęsłodrukową okładkę biegła ukośnie „rustykalna” wiktoriańska typografia, a z liter wyrastały gałązki i listki w oliwkowej barwie suchego listowia. Przerzucił ciężkie kartki. Późny gotyk, w formie oryginalnej lub częściowo zmienionej. Willa w stylu włoskim, odpowiednia na rezydencję na terenie płaskim lub lekko pofałdowanym. Styl Tudorów i zmodyfikowany styl neoklasyczny, cnotliwie na oddzielnych stronach. Domek wiejski. Dworek. Wszystkie obsadzone na rycinach topolami, sosnami, a w tle góry lub chmury. Do domów zmierzali w gościnę mali czarni ludzie, a może to dumni właściciele szli, by odebrać, co należy do nich? Pomyślał, że gdyby wszystkie te ilustracje były na szkle, mógłby podnieść je na raz i oglądać w zamieszkałej przez drobiny kurzu smudze słońca, a wtedy Edgewood ukazałoby się mu w całej okazałości. Przeczytał fragment tekstu, który podawał dokładne wymiary, opcje fantazyjnych elementów, pełne i dość zabawne koszty budowy (dziesięć dolarów tygodniowo dla kamieniarzy, którzy już dawno zabrali do grobu swoje umiejętności i tajniki) oraz wyszczególniał, jaki rodzaj domu pasuje do różnych typów osobowości i do różnorakich profesji. Smoky odłożył książkę.
Następnie wyciągnął tom prawie dwa razy grubszy. Czwarte wydanie, głosił napis, Little, Brown, Boston, 1898. Na stronie sąsiadującej z tytułową widniał rysowany ołówkiem, miękką kreską, portret Drinkwatera. Smoky niejasno rozpoznał podwójne, pisane z myślnikiem nazwisko rysownika. Na zadrukowanej od brzegu do brzegu stronie tytułowej widniało motto: „Powstaję i burzę od nowa”. Shelley. Ilustracje były te same, choć wśród nich widniał również zestaw „Połączenia”, z których wszystkie były planami pięter i które podpisane były w sposób dla Smoky’ego kompletnie niezrozumiały.
Szóste i ostatnie wydanie, wielkie i ciężkie, było przepięknie oprawione w secesyjny fiolet. Litery tytułu wyciągały drżące członki i wysuwały zawijane dolne linie, jakby chciały rosnąć. Całość sprawiała wrażenie, jakby odbijała się w pomarszczonej tafli stawu z rozkwitłymi liliami wodnymi wieczorową porą. Tutaj, na stronie sąsiadującej z tytułową widniał nie Drinkwater, ale jego żona, na fotografii rozmazanej jak szkic węglem. Smoky studiował jej niewyraźne rysy twarzy. Być może to nie była kwestia sztuki – może Violet Bramble była, tak samo jak on, nie zawsze w pełni obecna, w pełni istniejąca. Była jednak urocza. Potem następowały poetyckie dedykacje, epistoły i cały arsenał Przedmów, Wstępów oraz Wprowadzeń, drukiem czerwonym i czarnym. A potem znowu te małe domki jak wcześniej, tylko że teraz wyglądały staromodnie i dziwacznie, jak pospolite miasteczko porwane manią nowoczesności. Zupełnie jakby sekretarka spisująca myśli Violet walczyła o resztki racjonalności na kolejnych stronach, na których roiło się od pisanych wielkimi literami oderwanych pojęć (czcionka zmniejszała się, w miarę jak wydania nabierały objętości), mniej więcej na co drugiej stronie widniały przypisy na marginesie, motta, nagłówki rozdziałów i wszelkie elementy zmieniające tekst w przedmiot, logiczny, precyzyjnie wyrażony, niedający się czytać. Na końcu przyklejona do wyklejki okładki była mapa, kilkakrotnie złożona, stanowiąca w istocie całkiem gruby pakiecik. Mapa była z cienkiego papieru i Smoky z początku nie wiedział, jak się zabrać do jej rozkładania. Zaczął w jeden sposób, skrzywił się, słysząc jęk papieru, który przedarł się nieznacznie na starym zagięciu, i zaczął od nowa. Rzucając okiem na fragmenty, widział, że mapa jest w istocie jakimś ogromnym planem, ale czego? W końcu zdołał ją całą rozłożyć. Leżała, szeleszcząc na jego kolanach, zadrukowaną stroną do dołu. Musiał ją tylko odwrócić. Zatrzymał się na tym, nie mając pewności, czy chce wiedzieć, co mapa przedstawia. „Rozumiem – powiedział Doktor – że jesteś świadom, na co się piszesz”. Smoky podniósł jeden z brzegów mapy. Stareńki, delikatny papier uniósł się lekko jak skrzydełko ćmy. Przeszył go snop słońca i Smoky dostrzegł złożone kształty z mnóstwem opisów. Odwrócił mapę, żeby dobrze się jej przyjrzeć.
_Akurat wtedy_
– Czy ona pójdzie, Cloud? – zapytała Mama, a Cloud odparła:
– Cóż, wygląda na to, że nie. – Ale nie chciała dodać nic więcej, tylko siedziała przy drugim końcu kuchennego stołu. Dym z jej papierosa ulatywał w promienie słońca. Mama miała ręce po łokcie w mące, ponieważ była zajęta pieczeniem placka, co wcale nie było bezmyślnym zajęciem, choć tak to nazywała. W istocie, odkryła, że przy nim często myśli najprecyzyjniej, najjaśniej. Kiedy jej ciało miało zajęcie, potrafiła robić to, co inaczej zupełnie jej nie wychodziło, na przykład ustawiać zmartwienia w szeregu, a dowództwo nad każdym szeregiem przekazywać nadziei. Czasem przy gotowaniu przypominała sobie wiersze, o których nie pamiętała, że w ogóle je zna, albo mówiła językami jej męża, dzieci, zmarłego ojca, albo jej nienarodzonych, widzianych wyraźnie wnuków – trzech dziewcząt, absolwentek uniwersytetu, i chudego, nieszczęśliwego chłopca. W łokciach czuła pogodę i kiedy wstawiała teraz stare szklane formy z plackiem do piekarnika, który ział na nią gorącym oddechem, stwierdziła, że idzie burza. Cloud nic na to nie powiedziała, tylko westchnęła, zaciągnęła się dymem i osuszyła małą chusteczką rosę, która zebrała się na jej pomarszczonej szyi. Chusteczkę wetknęła potem starannie w rękaw.
– Później się rozpogodzi – zapowiedziała, wyszła powoli z kuchni i udała się korytarzem do swojego pokoju, żeby na chwilę zmrużyć oczy, bo potem trzeba będzie zająć się kolacją. Zanim położyła się na szerokim łóżku, które przez kilka krótkich lat dzieliła z Henrym Cloudem, spojrzała w stronę wzgórz i rzeczywiście, biały cumulus zaczął już się tworzyć i płynąć w tę stronę, wznosząc się na niebie jak zapowiedź rychłego zwycięstwa, bez wątpienia Sophie miała więc rację. Cloud leżała i myślała: przynajmniej tu dotarł i nie złamał żadnego z warunków. I tylko tyle mogła na razie powiedzieć.
Akurat wtedy, tam, gdzie Stary Kamienny Mur oddziela Zieloną Łąkę od Starego Pastwiska, które w bzyczeniu owadów opada kamieniście nad brzeg Stawu z Liliami, doktor Drinkwater, w niskim kapeluszu z szerokim rondem, zatrzymał się, żeby złapać oddech po wędrówce wznoszącą się drogą. Powoli szum krwi w jego uszach cichł i Doktor mógł znowu słuchać sceny z prywatnego słuchowiska – niekończących się rozmów ptaków, półtonów cykad, szelestów i tupotów tysiąca istot, które wchodziły na scenę i z niej schodziły. Ziemia w tej okolicy znała ludzką rękę, chociaż w ostatnich czasach człowiek tę rękę w dużej mierze cofnął. Doktor Drinkwater patrzył na dach śpiącej obory Browna, daleko za Stawem z Liliami. Wiedział, że porzucone pastwisko należało do gospodarstwa sąsiada, a mur dawniej stanowił jego granicę. Krajobraz był tu różnorodny – ludzkie zabudowania, przestrzeń pod wiele domów, małych i dużych, tu rozległy mur, tam słoneczne pastwisko, tutaj staw. Dla Doktora właśnie to wszystko było prawdziwym znaczeniem słowa „ekologia”, które od czasu do czasu widział źle używane, gdy w gazecie z City czytał gęste kolumny sąsiadujące z pisaną przez niego kroniką tego miejsca. Kiedy tak siedział na ciepłym omszałym kamieniu, skupiając całą uwagę na tym krajobrazie, Mały Podmuszek przyniósł mu wieści, że do wieczora góra chmur rozsypie się tu na kawałki.
Akurat wtedy w pokoju Sophie, na szerokim łóżku, gdzie przez wiele lat kładli się wspólnie spać John Drinkwater i Violet Bramble, leżały ich dwie prawnuczki. Długa jasna suknia, którą następnego dnia miała włożyć Daily Alice, a następnie pewnie nigdy całkiem jej nie zdjąć, wisiała na zaczepionym o drzwi szafy wieszaku i w lustrze na drzwiach odbijała drugą taką samą, z którą stykała się plecami. Poniżej sukni i wokół niej znajdowały się wszystkie rzeczy jej przynależne. W popołudniowym upale Sophie z siostrą leżały nagie. Sophie przesunęła dłonią po wilgotnym od potu biodrze siostry. Daily Alice jęknęła:
– Oj, za gorąco. – A kiedy poczuła jeszcze gorętsze siostrzane łzy na swoim ramieniu, dodała: – Już niedługo przyjdzie twoja kolej, wybierzesz kogoś, albo może to ciebie ktoś wybierze, i to ty będziesz czerwcową panną młodą.
A Sophie odparła:
– Nigdy, przenigdy – i mówiła coś jeszcze, ale Alice już nie mogła dosłyszeć, bo Sophie schowała twarz w ramieniu siostry i jej słowa stapiały się z szumem popołudnia. A mówiła: „On tego nigdy nie pojmie ani nie dostrzeże, oni nigdy nie dadzą mu tego, co dali nam, będzie źle stąpał, będzie patrzył, kiedy powinien odwracać wzrok, nigdy nie zauważy drzwi i nie będzie wiedział, gdzie skręcić, sama zobaczysz, poczekaj, a zobaczysz”, i o tym akurat wtedy myślała ciotka Cloud, o tym, co zobaczą, jeśli poczekają. I o tym także rozmyślała matka Sophie i Alice, choć nie tyle była ciekawa, ile raczej obserwowała w myślach manewry całej armii Możliwości. I również Smoky, zostawiony w samotności na czas, jak rozumiał, ogólnej niedzielnej sjesty, chwil odpoczynku, z wielką mapą rozłożoną przed sobą w czarnej, zakurzonej bibliotece, akurat wtedy drżał nad tym, czujny i wyprostowany jak płomień.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Dlatego właśnie słowa Smoky’ego wszystkich rozbawiły – nazwisko Alice Drinkwater to połączenie słów „pić” i „woda” (przyp. tłum.).
2.
Noisy Bridge (ang.) – głośny, hałaśliwy most (przyp. tłum.).
3.
Złowieszcza postać z powieści Trilby George’a du Mauriera (1894). Svengali uwodzi, dominuje i wykorzystuje młodą dziewczynę, czyniąc z niej słynną piosenkarkę (przyp. tłum.).
4.
Daily (ang.) – codzienna (przyp. tłum.).
5.
Daily Alice prawie dokładnie cytuje pierwszą zwrotkę wiersza Great, Wide, Beautiful, Wonderful World Williama Brighty’ego Randsa, XIX-wiecznego autora wierszy dla dzieci (przyp. tłum.).