Małe rączki - ebook
Małe rączki - ebook
Małe rączki opowiadają historię dziewczynki, która po nagłej śmierci rodziców trafia do domu dziecka. Barba z jednej strony penetruje doświadczenie dziecięcej traumy, z drugiej opisuje, jak w zderzeniu z osobą, która wie, czym jest utrata i ma wspomnienia z innego świata, puste i ułomne zaczynają czuć się dzieci, dla jakich do tej pory sierociniec był wszystkim. Przybycie Mariny oznacza utratę pierwotnego raju. Porównanie z kimś tak innym niszczy symbiotyczną jedność grupy. „Pierwszy raz niektóre poczuły się grube albo brzydkie, poczuły, że są ciałem i tego ciała nie da się zmienić. Tak jak pojawiała się ona, pojawiałyśmy się my; te dłonie, te nogi, teraz wiedziałyśmy, że takie jesteśmy i nie sposób od tego uciec”. Ceną za poczucie odrębności jest cierpienie.
Marina jawi się niczym przybyszka z kosmosu. Zadomowione w sierocińcu dziewczynki podziwiają ją i się jej boją. Pożądają ją i jej nienawidzą. Ona sama podejmuje rozpaczliwe próby, by na powrót zejść na ziemię. Barba w sobie tylko znany sposób – obrazem, metaforą, rytmem zdań – opisuje sprzeczne uczucia i skomplikowane myśli, jakie są udziałem dzieci, które nie potrafią jeszcze ich werbalizować. Ma, jak pisze w posłowiu do polskiego wydania Ewa Modzelewska–Kossowska, „wyjątkową zdolność obdarzenia nieświadomości językiem”. A jednocześnie daje nam przeszywająco odczuć rzeczywistość pozajęzykową. W Małych rączkach pokazuje, jak milczkiem niepohamowana zachłanność na życie przepoczwarza się w mordercze impulsy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-960609-1-4 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Tata zginął na miejscu, a mama jest w śpiączce”.
Usta, które wymawiają to zdanie, nie zatrzymują się ani na chwilę. Rozbrzmiewa szybko i sucho. Dociera do uszu na tysiąc różnych, zupełnie nieprzewidzianych sposobów, czasem bez ostrzeżenia. Jak deszcz, który niespodziewanie pada na pola. Marina nauczyła się wypowiadać je, nie okazując smutku, tak jakby przedstawiała się nieznajomym, jakby mówiła: mam na imię Marina i mam siedem lat, „Mój ojciec zginął na miejscu, a matka umarła w szpitalu”.
Jej wargi nie poruszyły się prawie wcale, kiedy skończyła mówić, zamarły w bezruchu, warga górna nieco wysunięta nad dolną. Ale to nie jest żaden grymas. Kiedy wypowiada to zdanie, czasem jest powolne, jakby przychodziło z daleka. Jakby to ono wybrało ją, a nie ona wybrała zdanie. Dziwny powrót do domu i do przedmiotów, które na ten dom się składały. Pachnie. Wymiar zdania strzela w górę, rozpryskuje się wokół, zagęszczając atmosferę. Staje się rzeczą. Rzeczą raz na zawsze ukrytą, dlatego trzeba powiedzieć:
„Mój ojciec zginął na miejscu, a matka umarła w szpitalu”, i wrócić przez tę myśl do innej, prawdziwej, powolnej myśli o wypadku. Nie ma nic powolniejszego, nic bardziej kruchego. Najpierw był to odgłos szosy pod kołami, głuchy, morski odgłos szosy i dotyk tylnego siedzenia, w którym z początku wcale nie wyczuwało się niebezpieczeństwa.
Sekundę potem wszystko się roztrzaskało. Co takiego? Logika. Jak arbuz o podłogę, za jednym uderzeniem. Zaczęło się od szczeliny na siedzeniu, na którym siedziała, ten dotyk nie był już tym samym dotykiem, uścisk pasów bezpieczeństwa stał się morderczy. Wcześniej, na długo przed kraksą, czuła jak wiele innych razy miękkość siedzenia, tapicerki w bardzo cienkie białe prążki, w których nagle zaszła jakaś zmiana. Głos mamy do taty:
„Nie wyprzedzaj”.
I potem szczelina w siedzeniu, która na powrót pochłaniała głuchy odgłos szosy pod oponami przyspieszającego samochodu.
Uderzenie było brutalne.
Samochód przeleciał nad pasmem zieleni dzielącym szosę na pół, przedachował przez przeciwległy pas ruchu i rozbił się o skały na poboczu. I cała ta scena, którą Marina pamiętała dokładnie jeszcze cztery miesiące po wypadku, rodziła się z prędkości, była czystą prędkością. Nic w niej nie było widać, nie dało się jej zgłębić.
Była też dźwiękiem. Hałasem gwałtownym, choć oddalonym od wydarzenia, które było jego przyczyną. Dźwiękiem pustym i nieciągłym, który wybuchał i natychmiast milkł w oddali, niezdolny się utrzymać ani przetrwać, a jednak towarzyszył samochodowi przelatującemu nad pasem i lądującemu na dachu.
Samochód spadał, a tam, gdzie spadł, przechodził przemianę. Samochód stawał się miejscem. Wówczas jak nigdy wcześniej koniecznie trzeba było odwołać się do zdania. Jakby wyłącznie ono spośród wszystkich, jakimi można by opisać wypadek, miało zdolność utrwalenia tego, co nie mogło zostać utrwalone, co więcej, jakby tylko to zdanie ukazało się spośród wszystkich możliwych, tak bardzo pod ręką, tak łatwo zrozumiałe, żeby unaocznić coś, czego nie dało się poznać.
A po dźwięku cisza. Nie brak dźwięku, tylko cisza. Cisza, która nie była nieobecnością ani zaprzeczeniem, ale czymś pozytywnym, i sprawiała, że to, co przed chwilą było elastyczne i szybkie, stawało się na powrót stałe; metaliczny posmak w gardle, pragnienie.
Marina pamięta, że poczuła pragnienie natychmiast po tym, jak wszystko zamarło. Dojmujące pragnienie, będące częścią ciszy i bezruchu, które nie zostało ugaszone nawet wtedy, kiedy poczuła dłonie rozpinające jej pasy bezpieczeństwa, zobaczyła twarz tej korpulentnej kobiety z włosami pofarbowanymi na blond, usłyszała tamten inny męski głos:
– Nie dotykaj jej głowy, zostaw ją tak, jak siedzi, nie dotykaj jej głowy.
Marina powiedziała:
– Wody.
Powiedziała „wody”, jak myśli się o wodzie, kiedy się odkrywa, że ludzkie ciało jest zbudowane prawie wyłącznie z tej substancji, abstrakcyjnej wody, zastygłej w stanie stałym.
– Kochanie? Wszystko dobrze? Słyszysz mnie?
Korpulentna kobieta z tlenionymi włosami pochylała się teraz trochę bardziej, z butelką w ręku.
Marina widziała wszystkie czarne odrosty na jej głowie, ale nic nie utrwalało się w niej; ani ciecz, którą dali jej do picia, ani metaliczny smak krwi na dziąsłach, ani odrosty korpulentnej kobiety, miała wrażenie, że w środku cała jest z błota, wszystko było takie miękkie, bezkształtne i śliskie.
– Głowę chyba ma całą, za to jest ranna w rękę.
Rozmowa docierała do niej teraz jakby wyciszona. Poczuła dłoń macającą jej kark i schodzącą wolno po plecach, to był jakiś inny człowiek, miał wielkie dłonie, mógłby rozłupać ją na pół, gdyby chciał, a jednak jego dotyk okazał się delikatny.
– Ma drożne drogi oddechowe.
– Jak masz na imię?
– Marina.
– Możesz się ruszać, Marino?
– Tak.
– Spróbuj położyć się na noszach.
Podniosły ją tamte ramiona i po raz pierwszy poczuła ból. Elektryczny impuls, który przebiegł po całym jej tułowiu, a potem ustąpił, zasklepiając się, jak pragnienie. Nie mogła ruszać lewą ręką.
– A to białe, co to jest?
– To żebra.
Uniosła się nieco i zobaczyła wielką ranę: nieruchomą rękę, rozciętą skórę, ciało otwarte jakby jednym cięciem, skóra opadająca obok jak welon, żebra. Trzeba było dokopać się do zdania, które by ją zabliźniło, do zdania, które zdawało się znikać:
– Marino, twój ojciec zginął na miejscu, a twoja matka umarła przed chwilą.
Obok niej leżały lekarstwa przygotowane na ewentualny atak paniki, lecz ten nie nastąpił. Marina wciąż przyglądała się zdaniu, jakby to był samolot odrzutowy, przez całą szpitalną salę śledziła biały ślad po nim. Dziewczynka nie załamuje się, nie płacze, nie reaguje. Stały przy niej trzy osoby, dwie kobiety i mężczyzna, w białych kitlach i czarnych butach, trzy osoby mające ręce, nogi i tę fantastyczną, niemal magiczną właściwość, jaką Marina zawsze przypisywała dorosłym; ale w tych osobach było coś, co ostatecznie zamknęło drogę jakiejkolwiek magii. Oczekiwano od niej, że zrozumie to zdanie. Ale dziewczynka nie płacze, nie załamuje się, nie reaguje. Dziewczynka wciąż żyje na obrzeżach tego zdania. A może po prostu jej inteligentna wyobraźnia wciąż nie chce połączyć w całość czegoś, czego w żaden sposób połączyć się nie da. Zdanie było wciąż wypolerowane i czyste, i powierzchowne, jak buty dorosłych.
– Rozumiesz, co ci powiedzieliśmy?
– Tak.
– Oboje.
– Tak.
Trzeba było odpowiadać na wszystko „tak”, za każdym razem „tak”. „Tak” równie powierzchowne i wypolerowane jak buty. Zaimek i słowo „tak”. Cisza i słowo „tak”. Słowo odklejone od języka, starsze niż język, samotne, czyste, nieskalane.Marina obudziła się z niejasnym poczuciem, że ma coś do zrobienia, że nie spełniła swoich obowiązków wobec lekarzy, którzy robili obchód dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Obowiązków polegających – być może – na okazaniu ludzkich uczuć i odruchów, płaczu, wściekłości, cierpienia. Przez te dwa miesiące rekonwalescencji Marina zanurzała się w spojrzeniach jak w kąpieli. Tylko wtedy, gdy czekała na obchód lekarzy, doskwierał jej brak rodziców, ale w sposób na tyle abstrakcyjny, że nigdy się nie objawił, czuła się jak ktoś, kto znalazł się o krok od zrozumienia jakiegoś zdania, a ostatecznie go nie rozumie. Pozwalała rękom opaść na kołdrę, na rysunek domu, który poleciła jej zrobić psycholożka, to też nie był gest, po prostu opuszczenie rąk było sposobem na złagodzenie intensywnego bólu dłoni spoczywającej na kartce, obok domu, góry i drzewa, na słońcu i puszystej chmurce.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.