Małe sekrety - ebook
Małe sekrety - ebook
Wystarczy jeden mały sekret, żeby twoje życie rozsypało się jak domek z kart…
Marin miała idealne życie. Jej mąż, Derek, którego poznała jeszcze na studiach, prowadzi własną firmę produkującą zdrową żywność, ona sama jest właścicielką kilku luksusowych salonów fryzjerskich. Są poważaną i podziwianą w Seattle parą, cieszącą się ponadto szczęśliwym życiem rodzinnym – do czasu, aż ich czteroletni synek Sebastian zostaje porwany i cały ich świat wali się w gruzy.
Szesnaście miesięcy później Marin jest cieniem samej siebie. Prowadzone przez FBI śledztwo utknęło w martwym punkcie. Sprawa Sebastiana dawno przestała być medialną sensacją, a chłopiec wciąż pozostaje zaginiony. Marin i Derek prawie ze sobą nie rozmawiają. Marin zatrudnia w sekrecie prywatną panią detektyw, ta jednak zamiast odnaleźć Sebastiana, w toku poszukiwań odkrywa, że Derek ma romans z dwudziestoczteroletnią studentką. To dramatyczne odkrycie paradoksalnie przywraca Marin do życia. Straciła synka, nie zamierza stracić również męża. W kochance męża, Kenzie, odnalazła wreszcie konkretnego wroga i może stanąć do walki. Walki na śmierć i życie… Pomocą służy Marin jej najdawniejszy i jedyny prawdziwy przyjaciel, Sal. Zrozpaczona kobieta nie wie jednak, że w tej zabójczej rozgrywce nic nie jest takie, jak się wydaje…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1467-0 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pike Place Market to lep na turystów w zwykły dzień. Jeśli dodać do tego świąteczne zakupy robione w ostatniej chwili w wyjątkowo ciepły słoneczny weekend – co niemal niespotykane w grudniu – otrzymujemy najbardziej zatłoczone dziewięć akrów w sobotnie popołudnie w Seattle.
Kurtka Sebastiana została wepchnięta do jednej z toreb Marin na zakupy, ale chłopczyk i tak jest spocony. Jego mała rączka wyślizguje się z jej dłoni za każdym razem, gdy zbyt mocno szarpie, usiłując pociągnąć mamę w upragnionym kierunku.
– Mamusiu, chcę lizaka – mówi po raz drugi. Jest zmęczony i robi się marudny, a tak naprawdę potrzebuje drzemki. Marin musi jednak kupić jeszcze ostatni prezent. Szczyci się tym, że daje przemyślane i osobiste upominki. Jej czteroletniego synka w ogóle nie obchodzą świąteczne zakupy. Sebastian wierzy, że to Mikołaj przyniesie wszystkie prezenty, więc w tej chwili interesuje go wyłącznie cukier.
– Bash, proszę, jeszcze pięć minut – odpowiada rozdrażniona. – A potem kupimy tego lizaka. Ale musisz być grzeczny. Umowa stoi?
To uczciwe negocjacje i chłopiec przestaje jęczeć. Na targu jest sklep ze słodyczami. Dobrze go znają, byli tam wiele razy. Jest bezwstydnie przerafinowany i chociaż sprzedają tam najrozmaitsze słodycze, słynie głównie z „ręcznie robionych francuskich trufli z surowej czekolady”. Fasada sklepu jest pomalowana na turkusowo, a pretensjonalna nazwa, naniesiona za pomocą szablonu na szybę elegancką złotą kursywą, brzmi: La Douceur Parisienne. Żaden produkt w środku nie kosztuje mniej niż cztery dolce, a za ogromnego lizaka, którego domaga się Sebastian – tego z tęczowymi zawijasami – trzeba wybulić aż pięć.
Tak, całe pięć dolarów za lizaka. Marin doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że to obłęd. Na obronę Sebastiana musi przyznać, że chłopiec nie wiedziałby nawet, że takie cudo istnieje, gdyby podczas wcześniejszych wypraw na targ nie ciągała go do tego sklepu po czekoladki, które, szczerze mówiąc, są naprawdę przepyszne. Powtarza sobie, że nic się nie stanie, jeśli raz na jakiś czas pozwoli mu na małe szaleństwo. Zresztą wszystko w La Douceur Parisienne jest zrobione z czystego organicznego cukru trzcinowego i miodu z lokalnej pasieki. Derek jednak nie kupuje takiego rozumowania żony. Jego zdaniem Marin stara się w ten sposób usprawiedliwić to, że robi z ich synka takiego samego grymaśnego smakosza jak ona.
Ale Dereka tu nie ma. Derek jest gdzieś na First Avenue, popija piwko w pubie sportowym i ogląda mecz Washington Huskies, podczas gdy Marin załatwia ostatnie zakupy z ich szybko się nudzącym czterolatkiem.
Jej kieszeń wibruje. Na targu jest zbyt głośno, by mogła usłyszeć telefon, czuje jednak wibrowanie i puszcza rączkę synka, by wyjąć iPhone’a. Może to Derek dzwoni, bo mecz już się skończył. Patrzy na wyświetlacz: to nie mąż. Ostatnie, na co ma teraz ochotę, to pogawędka przez telefon, ale to Sal. Nie może nie odebrać.
– Bash, pilnuj się mnie – przykazuje synkowi i klika „odbierz”. – No cześć.
Trzyma telefon między ramieniem a uchem, myśląc o tym, jak cudownie byłoby mieć w takich chwilach airpody, po czym przypomina sobie, że nie chce być jak te durne mamuśki paradujące wszędzie z takimi słuchawkami.
– Wszystko w porządku? Jak twoja matka? – Znowu bierze Sebastiana za rękę, słuchając, jak stary przyjaciel relacjonuje jej swój stresujący poranek. Matka Sala dochodzi do siebie po operacji biodra.
Ktoś wpada na Marin, strącając z jej ramienia torebkę i torbę na zakupy. Spogląda z urazą na plecy tych ludzi, gdy ją mijają, nie przeprosiwszy. Turyści!
– Mamusiu, już nie rozmawiaj. – Sebastian pociąga ją za rękę, znowu marudzi. – Mówiłaś, że mi kupisz lizaka. Dużego! Zawijanego!
– Bash, co ci powiedziałam? Musisz poczekać. Najpierw mamy do załatwienia inne sprawy. – A do telefonu mówi: – Wybacz, Sal, mogę oddzwonić trochę później? Jesteśmy na targu, dzisiaj to prawdziwy obłęd.
Chowa telefon z powrotem do kieszeni i raz jeszcze przypomina Sebastianowi o ich umowie. Te negocjacje to dla nich obojga w miarę nowa sprawa, a wprowadziła je, kiedy parę miesięcy temu zaczął się wzbraniać przed kąpielą. „Jeśli teraz ładnie się wykąpiesz, przeczytamy przed spaniem dodatkową książeczkę”, obiecała, co podziałało jak zaklęcie. Ostatecznie oboje na tym wygrali. Kąpanie idzie teraz gładko, a potem on opiera o jej policzek pachnącą słodko główkę, a ona czyta mu na głos ulubione książeczki ze swojego dzieciństwa, na zmianę Ciekawskiego George’a i Dobranoc, księżycu. Marin uwielbia ten wieczorny rytuał i już teraz myśli o dniu, w którym przytulasy staną się obciachem, a jej syn będzie wolał sam sobie poczytać przed spaniem.
Na razie jednak Sebastian się uspokaja, słysząc, że jeśli nadal będzie jęczał, może wcale nie dostać lizaka. Marin jest tak samo zmęczona i zgrzana jak Bash, a do tego głodna i dramatycznie spragniona kofeiny. Cukier – i kawa – będą musiały poczekać. Mają się spotkać z Derekiem w najstarszym Starbucksie na świecie, tuż obok sklepu ze słodyczami, ale żadne z nich nie dostanie swoich smakołyków, dopóki nie dokonają ostatniego zakupu.
Ostatni prezent z listy jest dla Sadie, kierowniczki salonu Marin w centrum. Sadie jest w szóstym miesiącu ciąży i zaczyna napomykać o tym, że może zrezygnuje z pracy i zostanie pełnoetatową mamą. Marin szanuje oczywiście wybór każdej kobiety, by robić to, co najlepsze dla niej i dla jej rodziny, ale bardzo nie chciałaby stracić Sadie. Ta wspominała, że w antykwariacie na dolnym poziomie targu widziała pierwsze wydanie Beniamina Trusia Beatrix Potter. Jeśli książeczka nadal tam będzie, Marin kupi ją dla niej. Przez dziesięć lat była wspaniałą pracownicą i zasłużyła na coś specjalnego. Poza tym może ten prezent uświadomi Sadie, jak bardzo kocha swoją szefową – i swoją pracę – i po urlopie macierzyńskim postanowi jednak wrócić.
Sebastian znowu ją szarpie, ale Marin mocno ściska jego rączkę i pociąga do antykwariatu, gdzie stwierdza z ulgą, że nadal mają pierwsze wydanie Potter. Przy płaceniu udaje jej się ukradkiem podsunąć sprzedawcy parę książeczek o żółwiu Franklinie. Kiedy wracają na górny poziom, jej telefon znowu wibruje. Tym razem esemes.
Koniec meczu. To Derek, dzięki Bogu. Przyda jej się dodatkowa para rąk. Zmierzam w Waszą stronę. Gdzie jesteście?
Czuje, że lepka rączka Sebastiana wyślizguje się z jej dłoni. To nic, i tak potrzebuje obu rąk, żeby odpowiedzieć na esemesa. Zresztą synek jest tuż obok, wyjątkowo dorównuje jej energicznym krokom, a gdy, jeszcze przyspieszając, wychodzą na ulicę i kierują się do sklepu ze słodyczami, przyciska łokieć do jej nogi. Obietnica to obietnica, choć Marin musi przyznać, że jej dotrzymanie znacznie ułatwia myśl o czekoladowej trufli z malinowym nadzieniem rozpływającym się w ustach.
Idziemy do tego luksusowego sklepu ze słodyczami, odpisuje. A potem do Starbucksa. Chcesz coś?
Tacosa, odpowiada jej mąż. Umieram z głodu. Może spotkajmy się raczej przy food truckach?
Marin się krzywi. Nie przepada za tacosami z food trucków ani za żadnym ulicznym żarciem. Kiedy ostatnim razem jadła tu tacosa, pochorowała się.
No bueno, odpisuje. Może w drodze powrotnej wstąpimy do Fenixa i kupimy kanapki z rwaną wieprzowiną? To dużo lepsze mięso.
Jestem głodny TERAZ, odpowiada Derek. Muszę coś przekąsić. I, kotuś, dzisiaj wieczorem dam Ci jeszcze lepszy kawał mięsa, jeśli będziesz grzeczna.
Marin przewraca oczami. Ma przyjaciółki, które skarżą się, że ich mężowie już w ogóle z nimi nie flirtują. Jej mąż robi to bez przerwy.
OK. Weź sobie tego tłustego tacosa, ale jesteś mi coś winien, twardzielu.
Dobrze się składa, bo już stoję w kolejce. Dodał do tego puszczającą oko buźkę. Widzimy się za parę minut. Wezmę churrosa dla Basha.
Już ma zaprotestować przeciwko temu smażonemu smakołykowi, gdy uświadamia sobie, że nie czuje Sebastiana przy swojej nodze. Podnosi wzrok znad ekranu telefonu i poprawia torbę, która z każdą chwilą coraz bardziej jej ciąży. Następnie znów patrzy w dół i się rozgląda.
– Bash? Sebastian?
Nie ma go nigdzie w pobliżu. Marin zatrzymuje się, przez co ktoś idący z tyłu wpada na nią z impetem.
– Nie znoszę, kiedy ludzie znienacka stają – mamrocze mężczyzna do swojej towarzyszki i omija Marin, sapiąc głośniej niż to konieczne.
Marin się tym nie przejmuje. Nigdzie nie widzi synka i zaczyna panikować. Wyciąga szyję, starając się coś zobaczyć przez tłumy miejscowych i turystów, którzy przemieszczają się przez targ całymi stadami. Sebastian nie mógł odejść daleko. Marin wodzi oczami wszędzie, gdzie się da, wypatrując ciemnych włosów synka, tak podobnych w kolorze i gęstości do jej własnych. Miał na sobie zrobiony na drutach brązowo-biały sweter z reniferem, prezent od długoletniej klientki salonu, który Sebastian tak uwielbia, że w minionym tygodniu upierał się, by wkładać go niemal codziennie. Sweterek wygląda na nim uroczo, z tymi słodkimi uszkami ze sztucznego futerka sterczącymi nad guziczkami reniferowych oczu i nosa.
Nigdzie nie może go dojrzeć. Nie ma renifera. Nie ma Sebastiana.
Coraz bardziej agresywnie przeciska się przez tłum, obracając się na wszystkie strony, czując na ramieniu ciężar torebki i wypchanej torby na zakupy z kurteczką Sebastiana i jej płaszczem przewieszonym przez wierzch. Woła synka po imieniu:
– Sebastian! Sebastian!
Inni bywalcy targu zaczynają zwracać na nią uwagę, w większości jednak nie robią nic więcej, tylko rzucają okiem w jej stronę i idą dalej. Dzisiaj panuje tu wyjątkowy ścisk i taki gwar, że Marin nie słyszy własnych myśli. Nieświadomie przemieszcza się w stronę stoiska z owocami morza, gdzie trzech krzepkich rybaków w zaplamionych krwią fartuchach przekomarza się ku uciesze tłumu, który zebrał się, by patrzeć, jak tamci przerzucają się świeżym łososiem niczym piłką.
– Sebastian! – Teraz naprawdę wpada w panikę. W jej dłoni wibruje telefon. Kolejny esemes od Dereka, zaraz będzie zamawiał jedzenie i po raz ostatni chce się upewnić, czy Marin niczego nie chce. Wyjątkowo irytujące pytanie. Ona nie chce pieprzonego tacosa, chce swojego synka.
– Sebastian! – wrzeszczy na całe gardło. Teraz jej panika graniczy z histerią i Marin jest pewna, że zaczyna wyglądać jak wariatka, bo ludzie patrzą na nią z troską i strachem zarazem.
Podchodzi do niej starsza pani z ufryzowanymi srebrnymi włosami.
– Mogę pani jakoś pomóc? Zginęło pani dziecko?
– Tak, ma cztery lata, mniej więcej takiego wzrostu, brązowe włosy, ubrany w sweter z reniferem, ma na imię Sebastian. – Marin wyrzuca to z siebie jednym tchem i uświadamia sobie, że musi się uspokoić, oddychać głęboko, bo histeria nic tu nie pomoże. Pewnie jest niemądra, że w ogóle panikuje. Są na luksusowym, nastawionym na turystów targu pilnowanym przez strażników, w dodatku zbliżają się święta, a z pewnością nikt nie porywałby dziecka tuż przed Bożym Narodzeniem. Sebastian oddalił się tylko kawałeczek i za minutkę ktoś go do niej przyprowadzi, a ona podziękuje zmieszana, po czym gwałtownie przytuli synka. A potem ukucnie i pouczy go surowo, że „zawsze musi być w takim miejscu, z którego może ją zobaczyć, bo jeśli ona nie może go zobaczyć, to znaczy, że on jej też nie”, a wtedy jego małą okrągłą buźkę wykrzywi grymas, bo kiedy ona się denerwuje, nieważne z jakiego powodu, to on też. A później obsypie go pocałunkami i wyjaśni, że w miejscach publicznych musi zawsze trzymać się blisko niej, bo to ważne, żeby „był bezpieczny”. Raz jeszcze zapewni go, że już wszystko dobrze, a potem będą kolejne pocałunki i oczywiście lizak, ponieważ obiecała. A jeszcze później, kiedy już wszyscy będę bezpieczni w domu, Sebastian będzie spał w swoim łóżeczku, a ona będzie opowiadać całą historię Derekowi, powie mu, jaka przerażona – potwornie, kurwa, przerażona – była przez kilka minut, kiedy nie wiedziała, gdzie zniknął ich syn. A wtedy przyjdzie kolej na jej męża, żeby ją uspokoić i przypomnieć, że wszystko dobrze się skończyło.
Bo wszystko będzie dobrze. Znajdą go. Oczywiście, że tak.
Przesuwa kciukiem po wyświetlaczu i dzwoni do Dereka. Gdy mąż odbiera, przestaje nad sobą panować.
– Nie ma Sebastiana. – Jej głos jest trzy razy bardziej donośny i o pół oktawy wyższy niż normalnie. – Zgubiłam go.
Derek zna wszystkie jej tony i natychmiast orientuje się, że to nie żarty.
– Co?!
– Nie mogę znaleźć Sebastiana!
– Gdzie jesteś? – pyta, a ona się rozgląda i stwierdza, że znów się przemieściła, odeszła spory kawał od rybaków. Stoi teraz przy głównym wejściu pod ikonicznym podświetlonym szyldem Public Market Center i zegarem.
– Jestem przy świni – oznajmia, wiedząc, że mąż zrozumie to odniesienie do popularnej rzeźby.
– Nie ruszaj się, zaraz tam będę.
Starsza pani, która zaoferowała pomoc, przemieniła się w trzy zatroskane panie w różnym wieku, wraz z panem – mężem jednej z nich – który został wysłany, by zawiadomić ochronę. Derek zjawia się parę minut później, zdyszany, ponieważ przybiegł z drugiej strony targu. Jedno spojrzenie na Marin, bez Sebastiana, i jego twarz tężeje. Prawie jakby się spodziewał, że wszystko się wyjaśniło, zanim tu dotarł, i będzie musiał tylko pocieszać przestraszoną żonę, której już ulżyło, i płaczącego synka, ponieważ Derek jest dobry w pocieszaniu. Płaczącego dziecka jednak nie ma, a jego żonie bynajmniej nie ulżyło, i na chwilę paraliżuje go lęk, bo nie wie, co z tym wszystkim począć.
– Do diabła, Marin! – krzyczy Derek. – Coś ty zrobiła?!
To niezbyt szczęśliwy dobór słów i zabrzmiały bardziej oskarżycielsko, niż zapewne zamierzał. Marin kuli się na dźwięk jego głosu i wie, że to pytanie będzie prześladować ją już zawsze.
Co zrobiła? Zgubiła ich syna, oto, co zrobiła. I jest gotowa wziąć całą winę na siebie, i przepraszać wszystkich tysiąc razy, kiedy już go znajdą, bo przecież go znajdą, muszą znaleźć, a kiedy już się to stanie, kiedy znów będzie bezpieczny w jej ramionach, poczuje się jak skończona idiotka.
Nie może się doczekać, kiedy tak się poczuje.
– Był tuż obok, puściłam jego rączkę, żeby napisać ci esemesa, a chwilę później zniknął. – Znowu jest w histerii. Teraz ludzie nie tylko się gapią, ale przystają, oferują pomoc, pytają, jak wyglądał chłopczyk, który oddalił się od mamy.
Razem z uczynnym mężem jednej ze starszych pań podchodzą dwaj strażnicy w ciemnoszarych mundurach. Już im wytłumaczył, że szukają małego chłopca w sweterku z lisem.
– Nie z lisem! – wybucha Marin gniewnie, lecz jakoś nikt nie ma jej tego za złe. – Z reniferem. Miał sweterek z reniferem z czarnymi guziczkami zamiast oczu, brązowo-biały…
– Ma pani zdjęcie syna w tym swetrze? – pyta jeden ze strażników, a ona ze wszystkich sił powstrzymuje się, by na niego nie nawrzeszczeć, bo to pytanie jest strasznie głupie. Po pierwsze, ile może być w tej chwili na targu czterolatków w takim samym robionym na drutach sweterku? A po drugie, oczywiście, że ma zdjęcie synka, bo to jej synek, ma w telefonie pełno jego zdjęć.
Fotografują zdjęcie i przekazują je dalej.
Nie znajdują jednak Sebastiana.
Dziesięć minut później zjawia się policja.
Gliny też go nie znajdują.
Po dwóch godzinach, kiedy policja Seattle przejrzała już wszystkie nagrania z monitoringu, Marin i Derek wpatrują się w ekran komputera wstrząśnięci i pełni niedowierzania, i patrzą, jak mały chłopiec w sweterku z reniferem wychodzi z targu, trzymając za rękę kogoś, kogo twarzy dobrze nie widać. Znikają w bramie najbliższego podziemnego parkingu, co jednak nie oznacza, że na ten parking poszli. W wolnej rączce ich syn trzyma lizaka, zwijanego i kolorowego, dokładnie takiego samego, jakiego kupiłaby mu mama, gdyby miała szansę to zrobić. Osoba, która mu go dała, jest od stóp do głowy ubrana w strój Mikołaja, ma czarne kozaki, krzaczaste brwi i białą brodę. Kamera ujmuje ją pod takim kątem, że nie sposób dostrzec wyraźnie twarzy. Ani też stwierdzić jednoznacznie, czy to mężczyzna czy kobieta.
Do Marin nie dociera, na co właściwie patrzy, i prosi, żeby pokazali jej to jeszcze raz, a potem jeszcze i jeszcze. Mruży oczy i nachyla się w stronę ekranu, jakby w ten sposób mogła zobaczyć więcej, niż naprawdę tam jest. Nagranie się rwie, odtwarza się staccato, to raczej seria ziarnistych stopklatek niż film. Za każdym razem, kiedy na to patrzy, moment, w którym Sebastian znika z pola widzenia, jest przerażający. Sekundę wcześniej tam jest, robi krok i wchodzi do bramy. A potem, dosłownie w następnym kadrze, znika.
Jest. Znika. Jeszcze raz. Jest. Znika.
Za jej plecami Derek chodzi tam i z powrotem, rozmawiając podniesionym głosem ze strażnikami i policjantami, jednak Marin przez szum w swojej głowie wychwytuje tylko pojedyncze słowa: „porwanie”, „uprowadzony”, „Child Alert”, „FBI”. Nie może pogodzić się z tym, że naprawdę do tego doszło. Ma wrażenie, jakby to spotkało kogoś innego. Jakby to był film.
Ktoś przebrany za Świętego Mikołaja zabrał ich syna. Umyślnie. Celowo.
Nagranie z kamery monitoringu jest czarno-białe i nieostre, widać jednak, że Sebastian nie został uprowadzony siłą. Nie wydawał się przestraszony. Miał całkiem zadowoloną minę, ponieważ w jednej rączce trzymał lizaka za pięć dolarów, a w drugiej dłoń Świętego Mikołaja. Panie pracujące w La Douceur Parisienne sprawdziły w komputerze i potwierdziły, że tego dnia sprzedały siedem lizaków, nie pamiętały jednak żadnych klientów przebranych za Mikołaja, a w ich maleńkim sklepiku nie ma zainstalowanych kamer. Jest tylko jedna kamera po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko podziemnego parkingu, gdzie, jak się podejrzewa, weszli Sebastian i porywacz, jednak ustawiona pod takim kątem, że rejestruje samochody wyjeżdżające z parkingu jedynie z daleka i z boku, tablic rejestracyjnych nie widać. W ciągu godziny po uprowadzeniu Sebastiana wyjechały stamtąd pięćdziesiąt cztery pojazdy, a policja nie potrafi namierzyć żadnego z nich.
Znacznik czasu na nagraniu wideo pokazuje, że Sebastian i jego porywacz opuścili targ zaledwie cztery minuty po tym, gdy jego mama uświadomiła sobie, że chłopca przy niej nie ma. Strażnicy z Pike Place nie byli jeszcze wtedy nawet powiadomieni.
Cztery minuty. Tyle wystarczyło, żeby porwać dziecko.
Lizak, kostium Świętego Mikołaja i dwieście czterdzieści sekund.2
Mówi się, że jeśli zaginione dziecko w wieku Sebastiana nie znajdzie się w ciągu dwudziestu czterech godzin od zniknięcia, istnieje prawdopodobieństwo, że nie znajdzie się nigdy.
To pierwsza logiczna myśl Marin Machado każdego ranka po przebudzeniu.
A jej druga myśl: czy dziś będzie ten dzień, w którym się zabije.
Czasami te myśli się rozwiewają, gdy wstaje z łóżka i idzie się wykąpać – wymazane parującą wodą tryskającą z prysznica. Innym razem, kiedy dopija kawę i jedzie do pracy. Zdarza się jednak, że towarzyszą jej przez cały dzień niczym szept, złowroga chmura z tyłu głowy, ścieżka dźwiękowa, której nie można wyciszyć. W takie dni z zewnątrz uchodzi za normalną, zwyczajną osobę, która prowadzi zwyczajne rozmowy z ludźmi wokół niej. W środku jednak toczy się zupełnie inny dialog.
Tak było chociażby przedwczoraj rano. Marin zjawiła się w swoim salonie w centrum ubrana w prostą różową sukienkę Chanel, którą znalazła w głębi garderoby, wciąż w folii z pralni. Wyglądała bajecznie, co jej recepcjonistka, młoda blondynka Veronique o nienagannym wyczuciu stylu, zauważyła natychmiast, kiedy Marin weszła do salonu.
– Dzień dobry, Marin! – wykrzyknęła z promiennym uśmiechem. – Spójrz no tylko na siebie. W tej sukience wyglądasz jak milion dolarów.
Marin odwzajemniła uśmiech, idąc przez elegancką poczekalnię do swojego gabinetu w głębi salonu.
– Dzięki, V. Zapomniałam, że ją mam. Jak tam dzisiejszy harmonogram?
– Wszystkie godziny zajęte – odpowiedziała Veronique śpiewnym tonem typowym dla rannych ptaszków.
Marin kiwnęła głową i znów się uśmiechnęła, idąc do siebie i myśląc równocześnie: Może to dziś jest ten dzień? Wezmę nożyczki – nie te nowe, którymi strzygłam ubiegłego lata Scarlett Johansson, tylko te stare, których używałam, obcinając włosy J. Lo pięć lat temu, te, które zawsze najlepiej leżały mi w ręce – i wbiję je sobie w szyję tam, gdzie widać puls. Zrobię to w łazience przed lustrem, żeby nie zawalić sprawy. Tak, zdecydowanie w łazience, tam najłatwiej będzie im potem posprzątać, płytki są szare, fuga ciemna, nie będzie widać plam krwi.
Oczywiście tego nie zrobiła.
Ale o tym myślała. Wciąż o tym myśli. Każdego ranka. W większość wieczorów. W niektóre popołudnia.
Dzisiaj, na szczęście, zapowiada się lepszy dzień i myśli, które zaatakowały Marin tuż po przebudzeniu, zaczynają blednąć. Kiedy dzwoni budzik, znikają zupełnie. Włącza nocną lampkę i krzywi się, czując w ustach paskudny posmak, bo zeszłego wieczoru opróżniła całą butelkę czerwonego wina. Wypija duży łyk wody, która stoi przy łóżku, a przepłukawszy wyschnięte usta, wyszarpuje telefon z ładowarki.
Jedna nowa wiadomość. Żyjesz?
To Sal, oczywiście, i jego zwykły esemes, jaki przysyła jej każdego ranka, jeśli wcześniej nie ma od niej żadnych wieści. Komuś innemu taki esemes mógłby się wydać nietaktowny. Ale to Sal. Znają się od wieków, łączy ich takie samo mroczne poczucie humoru i Marin jest wdzięczna, że wciąż ma w swoim życiu choć jedną osobę, która nie uważa, że musi obchodzić się z jej uczuciami jak z jajkiem. Jest też przekonana, że Sal to jedyny człowiek na świecie, który nie sądzi w głębi ducha, że Marin jest żałosna.
Wystukuje litery zdrętwiałymi palcami, wzrok wciąż ma zamglony i z powodu kaca huczy jej w głowie. Ledwie, odpisuje. To jej zwykła odpowiedź, krótka, ale Salowi wystarcza. Wieczorem znowu sprawdzi, co u niej. Sal wie, że wieczory i poranki są dla Marin najtrudniejsze, wtedy najgorzej radzi sobie z rzeczywistością swojego nowego życia.
Miejsce na łóżku obok niej jest puste. Poduszka nietknięta, pościel idealnie gładka. Derek nie spał tu zeszłej nocy. Znowu wyjechał w interesach. Marin nie ma pojęcia, kiedy wróci. Wczoraj przed wyjazdem zapomniał jej powiedzieć, a ona zapomniała spytać.
Minęło czterysta osiemdziesiąt pięć dni, odkąd straciła Sebastiana.
To oznacza, że przeżyła czterysta osiemdziesiąt pięć wieczorów, kiedy nie kąpała synka, nie ubierała go w czystą piżamkę, nie utulała do snu, nie czytała mu Dobranoc, księżycu. Przeżyła czterysta osiemdziesiąt pięć poranków, budząc się w cichym domu pozbawionym śmiechu i tupotu małych stópek, bez wołania: „Mamusiu, podetrzyj!”, dobiegającego z łazienki w korytarzu, bo chociaż doskonale potrafił sam się załatwiać, miał dopiero cztery latka i wciąż się uczył, jak sobie radzić z higieną osobistą.
Czterysta osiemdziesiąt pięć dni koszmaru.
Ogarnia ją panika. Czeka chwilę i robi ćwiczenia oddechowe, których nauczył ją terapeuta, aż najgorsze mija i może jakoś funkcjonować. Nic nie jest już dla niej normalne, ale teraz udaje lepiej niż kiedyś. Na ogół nie przeraża już ludzi. Od czterech miesięcy chodzi do pracy. Robocza rutyna dobrze jej robi, ma powód, żeby wychodzić z domu, ustalony plan dnia i coś, co chociaż na chwilę odrywa jej myśli od Sebastiana.
Spuszcza nogi z łóżka i krzywi się, gdy jej skroń przeszywa ostry ból. Resztką letniej wody popija lexapro i multiwitaminę i w ciągu pięciu minut jest pod prysznicem. Trzy kwadranse później wychodzi z łazienki ubrana, w pełnym makijażu, z umytymi i ułożonymi włosami. Czuje się lepiej. Może nie świetnie – jej synek pozostaje zaginiony i to wciąż wyłącznie jej wina – są jednak chwile, kiedy nie ma poczucia, że zwisa na prującej się gwałtownie nitce. To jedna z takich chwil. Marin uznaje to za sukces.
Dzień szybko mija. Cztery strzyżenia, farbowanie, balejaż i zebranie personelu, w którym Marin uczestniczy, choć to Sadie je prowadzi. Awansowała ją na główną kierowniczkę i dała ogromną podwyżkę tuż po tym, gdy urodziła dziecko, i teraz Sadie zarządza wszystkimi trzema salonami. Marin nie zniosłaby jej utraty jeszcze przed tym, co stało się z Sebastianem, a potem było to dla niej nie do pomyślenia. Marin chciała siedzieć w domu i tam się rozsypywać, co robiła przez rok, dopóki Derek i terapeuta nie zasugerowali, że pora, by wróciła do pracy.
Nadal wszystko nadzoruje – to przecież jej firma – głównie jednak wróciła do strzyżenia i farbowania włosów wybranej grupie długoletnich klientek, znanych pracownikom jako VIP-y. Wszystkie są niedorzecznie bogate. Spora część to pomniejsze celebrytki, które płacą sześćset dolarów za godzinę, żeby mieć fryzurę robioną osobiście przez Marin Machado z Marin Machado Salon & Spa.
Bo dawno temu Marin była kimś. Jej fryzury prezentowano na łamach „Vogue’a”, „Allure”, „Marie Clare”. Kiedyś fajnie było być Marin Machado. Wpisywało się jej nazwisko w Google’u i wyskakiwały zdjęcia trzech najsłynniejszych Jennifer – Lopez, Lawrence i Aniston – kobiet, które osobiście strzygła i czesała. Teraz jednak artykuły na temat jej pracy zostały zastąpione informacjami dotyczącymi zniknięcia Sebastiana. O zakrojonych na szeroką skalę poszukiwaniach, które nic nie dały. Narzekaniach, że ona i Derek są wyjątkowo traktowani przez gliny, ponieważ Derek też jest kimś ważnym, są zamożną parą z koneksjami, przyjaźnią się z szefową policji (co jest grubą przesadą – ledwie znają tę kobietę, przez lata widzieli ją właściwie tylko na kilku imprezach charytatywnych) oraz o plotkach, że Marin próbowała się zabić.
Historia Marin stała się opowieścią ku przestrodze.
To był pomysł Sadie, żeby wróciła do pracy z klientkami. Zajmowanie się włosami dobrze robi Marin. Sprawia jej to przyjemność i nigdzie nie czuje się bardziej sobą, niż stojąc za fotelem fryzjerskim, mieszając farby, kolorując pasma włosów i operując nożycami. Stylizacja włosów to idealne połączenie artyzmu i chemii, a ona jest w tym dobra.
W fotelu siedzi teraz kobieta imieniem Aurora, długoletnia klientka, która jest żoną emerytowanego bejsbolisty z Seattle Mariners. Jej naturalne ciemne włosy siwieją i od kilku wizyt Aurora przechodzi na blond. Domaga się okalających twarz platynowych pasemek udających „plażowe” rozbłyski, ale jej włosy się starzeją, są suche i cienkie. Marin postanawia ręcznie zrobić pasemka, stosując delikatny rozjaśniacz z domieszką kremu zabezpieczającego włókna włosów. Kiedy włosy zjaśnieją do bladej żółci podobnej do wnętrza skórki banana – co może potrwać od dziesięciu do dwudziestu pięciu minut, w zależności od stu różnych czynników – Marin spłucze rozjaśniacz i zastosuje fioletowy toner, który pozostawi na włosach na nie więcej niż trzy minuty, żeby uzyskać idealny biały blond, na jaki liczy klientka.
To skomplikowany proces, ale też coś, nad czym Marin panuje. To dla niej ogromnie ważne, żeby robić rzeczy, które mają przewidywalny rezultat. W ciągu pierwszego tygodnia po powrocie do pracy stwierdziła, że powinna była zrobić to wcześniej, zamiast poświęcać tyle czasu na terapię.
– I jak? Co o tym sądzisz? – pyta teraz Aurorę, przesuwając kilka kosmyków na jej głowie przed zastosowaniem utrwalającego fryzurę spreju.
– Doskonale, jak zwykle. – Ostatnio Aurora zawsze tak mówi, bo nie bardzo wie, co może Marin powiedzieć. Swego czasu nie miała żadnych oporów, by mówić, co jej się podoba, a co nie w nowej fryzurze. Odkąd jednak Marin wróciła do pracy, Aurora zasypuje swoją stylistkę wyłącznie komplementami.
Marin uważnie obserwuje klientkę, wypatrując oznak niezadowolenia, jednak Aurora wydaje się naprawdę zachwycona: obraca głowę to w tę, to w tamtą stronę, żeby obejrzeć pasemka pod różnymi kątami. Posyła Marin uśmiech pełen satysfakcji.
– Cudownie. Świetna robota.
Marin przyjmuje pochwałę z uśmiechem i skinieniem głowy, zdejmuje z Aurory pelerynę i odprowadza ją do recepcji, gdzie czeka Veronique, by podliczyć jej dzisiejsze zabiegi. Marin przelotnie obejmuje Aurorę na pożegnanie, a ta odwzajemnia uścisk nieco zbyt mocno.
– Doskonale sobie radzisz, kochanie, trzymaj się – szepcze, a Marin natychmiast ma przypływ klaustrofobii. Mamrocze „dziękuję” i czuje ulgę, kiedy tamta wreszcie ją puszcza.
– Skończyłaś na dziś? – pyta ją recepcjonistka kilka minut później, widząc, że Marin wychodzi ze swojego gabinetu w płaszczu i z torebką.
Marin zerka na komputer recepcjonistki, żeby sprawdzić jutrzejsze rezerwacje. Tylko trzy klientki po południu, a więc po porannej sesji z terapeutą będzie miała przed lunchem parę godzin na sprawy administracyjne. Formalnie rzecz biorąc, wcale nie musiałaby się tym zajmować, ale źle się czuje, zrzucając wszystko na Sadie.
– Powiedz Sadie, że będę jutro rano – mówi, spoglądając na swój telefon. – Dobrej nocy, V.
Idzie do samochodu i już zapala silnik, kiedy przychodzi esemes od Sala. Ostatnio tylko on potrafi wywołać uśmiech na jej twarzy, taki prawdziwy, a nie wynikający z uprzejmości czy poczucia obowiązku.
Wpadnij do baru, pisze Sal. Jestem zupełnie sam z bandą gówniarzy z college’u, którzy nie wiedzą, że są jeszcze inne piwa poza Budweiserem.
Nie mogę, odpisuje Marin. Jadę na grupę.
OK, odpowiada Sal. To wpadnij, jak już skończycie samobiczowanie. Stęskniłem się.
Korci ją, żeby się zgodzić, bo ona też za nim tęskni, ale po grupie zawsze jest wykończona. Może, pisze, nie chcąc mu odmawiać. Wiesz, jaka bywam zmęczona. Dam Ci znać.
W porządku, odpisuje Sal. Ale wymyśliłem nowy koktajl i chcę, żebyś go spróbowała – mojito z odrobiną grenadyny i ananasa. Nazwałem go Hawaii 5–0.
Brzmi wstrętnie, odpisuje Marin, uśmiechając się. A w nagrodę dostaje GIF z facetem pokazującym jej środkowy palec, co sprawia, że parska śmiechem.
Sal nie pyta, gdzie jest Derek tego wieczoru. Nigdy o to nie pyta.
Do SoDo, części Seattle, którą określa się jako „na południe od centrum” – south of downtown – jedzie piętnaście minut. Kiedy wjeżdża na parking podupadłego centrum handlowego, gdzie odbywa się spotkanie grupy, znowu jest smutna. Ale nie szkodzi, bo to prawdopodobnie jedyne miejsce na świecie, gdzie Marin może się czuć tak fatalnie, jak tego potrzebuje, nie musząc się tłumaczyć. Mimo to niekoniecznie będzie najbardziej nieszczęśliwą osobą w pomieszczeniu. Nawet terapia nie jest taka. Terapia to oczywiście bezpieczna przestrzeń, ale mimo wszystko nie pozbawiona pewnej presji, milczącego oczekiwania, że pacjentka jest tam po to, by poczuć się lepiej.
Ludzie z grupy nie mają takich oczekiwań. Grupa wsparcia dla rodziców zaginionych dzieci Lepsze Seattle to wyszukana nazwa dla garstki ludzi, których łączy jedna potworna rzecz: to, że ich dzieci zaginęły. Sal określa udział w spotkaniach grupy jako akt samobiczowania. Niebezzasadnie. W niektóre wieczory te seanse do tego się sprowadzają, a Marin właśnie tego potrzebuje.
Rok, trzy miesiące i dwadzieścia dwa dni temu był najgorszy dzień jej życia, kiedy to zrobiła najgorszą rzecz, jaką kiedykolwiek zrobi. To była wyłącznie jej wina, nie może jej zrzucić na nikogo innego.
Gdyby nie pisała esemesa, gdyby nie puściła rączki Sebastiana, gdyby poszli do sklepu ze słodyczami wcześniej, gdyby nie zaciągnęła go do antykwariatu, gdyby chwilę wcześniej oderwała wzrok od telefonu, gdyby, gdyby, gdyby…
Jej terapeuta mówi, że musi przestać się tak fiksować na tamtym dniu, że nie pomoże jej obsesyjne rozpamiętywanie każdej sekundy, jakby dzięki temu mógł się w czarodziejski sposób objawić jakiś nowy szczegół. Twierdzi, że Marin musi znaleźć sposób, by się z tym uporać i zostawić to za sobą, co przecież nie będzie znaczyło, że zapomni o Sebastianie, że go opuści. To by jednak oznaczało, że wiodłaby produktywne życie pomimo tego, co się stało, pomimo tego, do czego dopuściła, pomimo tego, co zrobiła.
Marin uważa, że terapeuta plecie bzdury. Dlatego nie chce już do niego chodzić. Pragnie skupić się wyłącznie na tym zdarzeniu, rozdrapywać tę ranę. Nie chce, żeby się zagoiła, bo gdyby się zagoiła, oznaczałoby to, że to już koniec i jej synek jest stracony na zawsze. Marin nie mieści się w głowie, że nikt nie potrafi tego zrozumieć.
Nie licząc ludzi z grupy.
Marin wpatruje się w podstarzały żółty szyld pączkarni, którego odcień plasuje się gdzieś między musztardowym a cytrynowym. Zawsze jest podświetlony. Gdyby rok wcześniej ktoś jej powiedział, że będzie tu raz w miesiącu spędzała czas z grupą ludzi, których wcześniej nie znała, nie uwierzyłaby.
Jest wiele rzeczy, w które by wtedy nie uwierzyła.
Kluczyki wyślizgują jej się z ręki, ale Marin udaje się je złapać, zanim wpadną do brudnej kałuży na parkingu. I takie właśnie ostatnio jest życie, czyż nie? To szereg wyślizgnięć i pochwyceń, błędów i wyrzutów sumienia, nieustanna emocjonalna żonglerka, udawanie, że dobrze się czuje, podczas gdy naprawdę chce się totalnie rozsypać.
Pewnego dnia te wszystkie piłeczki spadną na ziemię i nie potłuką się tak po prostu.
Roztrzaskają się w drobny mak.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji