Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Maleńka pani wielkiego domu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Maleńka pani wielkiego domu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 477 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział pierw­szy

Ock­nął się wśród ciem­no­ści. Prze­bu­dził się lek­ko, gład­ko, bez ru­chu – po pro­stu otwarł oczy i uprzy­tom­nił so­bie, że jest ciem­no. Nie mu­siał, jak to się naj­czę­ściej zda­rza, do­ty­kać rę­ka­mi przed­mio­tów wo­kół sie­bie i na­słu­chi­wać, żeby na­wią­zać kon­takt z ota­cza­ją­cym go świa­tem. Le­d­wie się obu­dził, od razu od­zy­skał po­czu­cie miej­sca, cza­su i wła­snej oso­bo­wo­ści. Bez naj­mniej­sze­go wy­sił­ku, gdy mi­nę­ły go­dzi­ny snu, pod­jął prze­rwa­ny wą­tek ży­cia na ja­wie. Wie­dział, że na­zy­wa się Dick For­rest i jest wła­ści­cie­lem wiel­kie­go ma­jąt­ku ziem­skie­go. Pa­mię­tał, iż przed kil­ku go­dzi­na­mi za­snął, kie­dy czu­jąc, że oczy mu się kle­ją, za­ło­żył za­pał­ką książ­kę pod ty­tu­łem „Road Town” i zga­sił noc­ną lamp­kę elek­trycz­ną, przy któ­rej czy­tał.

Gdzieś w po­bli­żu sen­nie szem­ra­ła i plu­ska­ła fon­tan­na. Z da­le­ka do­le­ciał od­głos tak sła­by, że tyl­ko naj­czuj­niej­sze ucho mo­gło go zło­wić. Dick uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem. Po­znał gar­dło­wy ryk Kró­la Polo – Król Polo to jego naj­lep­szy byk rasy shor­thorn, któ­ry trzy razy zdo­był zło­ty me­dal na ka­li­for­nij­skiej wy­sta­wie rol­ni­czej w Sa­cra­men­to. Uśmiech po­zo­stał na twa­rzy Dic­ka For­re­sta, gdy przez chwi­lę cie­szył się my­ślą o no­wych try­um­fach, ja­kie go­to­wał w tym roku Kró­lo­wi Polo w ho­dow­la­nych ośrod­kach na wscho­dzie Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Udo­wod­ni tam­tym ho­dow­com, że byk, uro­dzo­ny i wy­ho­do­wa­ny w Ka­li­for­nii, może się zmie­rzyć z naj­pięk­niej­szy­mi oka­za­mi wy­kar­mio­ny­mi na ku­ku­ry­dzy w sta­nie Iowa, a tak­że z by­ka­mi im­por­to­wa­ny­mi zza oce­anu, z od­wiecz­nych sie­dzib rasy shor­thor­nów.

Uśmiech znik­nął z twa­rzy Dic­ka. U wez­gło­wia łóż­ka za­in­sta­lo­wa­no w ścia­nie trzy rzę­dy gu­zi­ków. Dick się­gnął ręką i na­ci­snął gu­zik pierw­szy z brze­gu. W świe­tle, ła­god­nie spły­wa­ją­cym zza wiel­kiej kry­szy pod su­fi­tem, uka­za­ła się we­ran­da, któ­ra słu­ży­ła za sy­pial­nię. Trzy ścia­ny we­ran­dy zbu­do­wa­ne były z mi­ster­nej siat­ki mie­dzia­nej. Od we­wnątrz za­my­ka­ła ją be­to­no­wa ścia­na domu, z oszklo­ny­mi drzwia­mi.

Na­ci­snął dru­gi gu­zik. Ja­sny krąg świa­tła padł na ścia­nę w miej­scu, gdzie wi­sia­ły obok sie­bie ze­gar, ba­ro­metr i dwa ter­mo­me­try: ze ska­lą Cel­sju­sza i Fah­ren­he­ita. Dick spoj­rzał i przy­jął ran­ne mel­dun­ki: go­dzi­na – 4.30, ci­śnie­nie – 29.80, czy­li nor­mal­ne o tej po­rze roku i na tej wy­so­ko­ści, tem­pe­ra­tu­ra – 36 stop­ni Fah­ren­he­ita. Jesz­cze jed­no na­ci­śnię­cie gu­zi­ka i wszyst­kie trzy po­dział­ki znów znik­nę­ły w mro­ku.

Trze­ci gu­zik za­pa­lił lam­pę do czy­ta­nia, tak usta­wio­ną, by świa­tło pa­da­ło z góry i z tyłu, nie ra­żąc oczu. Po­wtór­ne na­ci­śnię­cie pierw­sze­go gu­zi­ka zga­si­ło lam­pę ukry­tą za kry­szą. Dick wziął z noc­ne­go sto­li­ka plik ko­rek­ty, za­pa­lił pa­pie­ro­sa i z ołów­kiem w ręku za­brał się do ro­bo­ty.

We­ran­da była naj­wi­docz­niej sy­pial­nią, a za­ra­zem pra­cow­nią. Urzą­dzo­no ją w spo­sób za­pew­nia­ją­cy naj­więk­szą wy­daj­ność pra­cy, ale i wy­go­dę, da­le­ką od spar­tań­skiej pro­sto­ty. Że­la­zne łóż­ko było po­kry­te sza­rą ema­lią tego sa­me­go ko­lo­ru co ścia­na domu. W no­gach łóż­ka za­stę­po­wa­ła pled sza­ra wil­cza szu­ba ze zwi­sa­ją­cy­mi ogo­na­mi. Ran­ne pan­to­fle le­ża­ły na pu­szy­stej skó­rze ko­zi­cy.

Na wiel­kim biur­ku pię­trzy­ły się po­rząd­nie uło­żo­ne książ­ki, ma­ga­zy­ny i no­tat­ni­ki. Zna­la­zło się tam jesz­cze miej­sce na za­pał­ki, pa­pie­ro­sy, po­piel­nicz­kę i ter­mos. Na ru­cho­mej pół­ce, przy­mo­co­wa­nej do ścia­ny, stał dyk­ta­fon. Z okrą­głych ram, wi­szą­cych pod ba­ro­me­trem i ter­mo­me­tra­mi, wy­zie­ra­ła uśmiech­nię­ta twarz dziew­czy­ny. Na ścia­nie, mię­dzy rzę­da­mi gu­zi­ków i ta­bli­cą roz­dziel­czą, z otwar­tej ka­bu­ry wy­sta­wa­ła kol­ba au­to­ma­tycz­ne­go col­ta, ka­li­ber 44.

Gdy sza­re świa­tło dzien­ne po­czę­ło się są­czyć przez dru­cia­ną siat­kę, z ude­rze­niem szó­stej go­dzi­ny Dick For­rest, nie od­ry­wa­jąc oczu od ko­rek­ty, się­gnął pra­wą ręką i na­ci­snął gu­zik w dru­gim rząd­ku. W pięć mi­nut póź­niej na we­ran­dzie zja­wił się Chiń­czyk w mięk­kich pan­to­flach. W rę­kach trzy­mał lśnią­cą mie­dzia­ną tac­kę z fi­li­żan­ką, spodkiem; srebr­nym dzba­nusz­kiem do kawy i rów­nie mi­nia­tu­ro­wym dzban­kiem ze śmie­tan­ką.

– Dzień do­bry, Oh Lej – po­wi­tał go Dick.

Na ustach i w oczach Dic­ka po­ja­wił się uśmiech.

– Dzień do­bry, pa­nie – od­parł Oh Lej ro­biąc miej­sce na noc­nym sto­li­ku.

Po­ło­żył tac­kę, na­lał kawy i śmie­tan­ki.

Wi­dząc, że jego pan po­pi­ja kawę i nie od­ry­wa oczu od ko­rek­ty, Oh Lej pod­niósł z pod­ło­gi ró­żo­wy cze­pek z włócz­ki, ob­szy­ty ko­ron­ką, i wy­szedł. A wła­ści­wie ulot­nił się, znik­nął w otwar­tych drzwiach jak cień.

O wpół da… siód­mej, co do mi­nu­ty, zja­wił się po­now­nie, tym ra­zem z więk­szą tacą w ręku. Dick For­rest odło­żył ko­rek­tę, się­gnął po książ­kę pod ty­tu­łem „Ho­dow­la żab” i za­brał się do je­dze­nia. Śnia­da­nie było pro­ste, lecz po­sil­ne: wię­cej kawy, pół grejp­fru­ta, dwa jaj­ka po wie­deń­sku, go­rą­ce jak pie­kło, z ka­wał­kiem ma­sła na wierz­chu, i pla­ste­rek be­ko­nu lek­ko pod­sma­żo­ny – Dick wie­dział, że jest to pro­dukt jego wła­snej ho­dow­li.

Słoń­ce tym­cza­sem prze­nik­nę­ło przez siat­kę w głąb we­ran­dy i do­tar­ło do łóż­ka. Pierw­sze wio­sen­ne mu­chy, zdrę­twia­łe od chło­du, ob­sia­dły siat­kę po dru­giej stro­nie. Je­dząc For­rest ob­ser­wo­wał; jak po­lu­ją na nie żar­łocz­ne osy. Sil­niej­sze i bar­dziej od­por­ne na mróz niż psz­czo­ły, na­la­ty­wa­ły na otę­pia­łe mu­chy. Żół­ci po­wietrz­ni pi­ra­ci brzę­cząc na­tar­czy­wie spa­da­li na bez­bron­ne ofia­ry i uno­si­li je z sobą. Kie­dy ule­cia­ła ostat­nia osa, For­rest do­pił kawę, za­ło­żył za­pał­ką książ­kę o ho­dow­li żab i wró­cił do ko­rek­ty.

Po chwi­li czy­sty i słod­ki głos skow­ron­ka, po­ran­ne­go śpie­wa­ka, ode­rwał Dic­ka od pra­cy. Spoj­rzał na ze­gar. Była siód­ma. Odło­żył ko­rek­tę i roz­po­czął se­rię roz­mów te­le­fo­nicz­nych, wpraw­ną ręką ope­ru­jąc urzą­dze­niem cen­tra­li.

– Halo, Oh Daj – za­czął. – Czy pan Thay­er już wstał?… Do­brze. Pro­szę go nie bu­dzić. Chy­ba nie bę­dzie jadł śnia­da­nia w łóż­ku, ale pro­szę za­py­tać… Tak, wła­śnie, i po­każ mu, jak się ma ob­cho­dzić z go­rą­cą wodą. Może nie wie… Tak, na­tu­ral­nie. Po­sta­raj się jak naj­prę­dzej o jesz­cze jed­ne­go chłop­ca. Za­wsze masę go­ści zjeż­dża do nas na wio­snę… Oczy­wi­ście. Zrób, jak uwa­żasz. Do wi­dze­nia.

Pan Han­ley?… Tak – już się prze­łą­czył i roz­ma­wiał z dru­gą oso­bą. – My­śla­łem o ta­mie na Buc­keye. Mu­szę mieć kal­ku­la­cję na do­sta­wę żwi­ru i żwir z ka­mie­nio­ło­mu… Tak, o to cho­dzi. Moim zda­niem jard żwi­ru do­wo­żo­ne­go bę­dzie kosz­to­wał ja­kieś sześć do dzie­się­ciu cen­tów dro­żej niż z ka­mie­nio­ło­mu. Ta stro­ma gór­ka strasz­nie utrud­nia do­jazd. Pró­szę zro­bić kal­ku­la­cję… Nie. Nie damy rady za­cząć wcze­śniej niż za dwa ty­go­dnie… Tak, tak, nowe trak­to­ry, je­śli oni w ogó­le je do­star­czą, zwol­nią ko­nie od orki, ale przed­tem trze­ba bę­dzie ode­słać trak­to­ry do spraw­dze­nia… Nie, w tej spra­wie pro­szę po­ro­zu­mieć się z pa­nem Eve­ra­nem. Do wi­dze­nia.

Pan Daw­son? – Dick za­czął trze­cią roz­mo­wę. – Ha! ha! W tej chwi­li u mnie na we­ran­dzie jest 36 stop­ni.. W do­li­nach pew­nie bia­ło od szro­nu. Ale to chy­ba już ostat­ni przy­mro­zek w tym Toku… Tak, przy­się­ga­li na wszyst­ko, że trak­to­ry do­star­czą na czas, to zna­czy dwa dni temu… Niech pan za­dzwo­ni do agen­ta na sta­cji… I jesz­cze jed­no. Pro­szę po­mó­wić z Han­ley­em w moim imie­niu. Za­po­mnia­łem mu po­wie­dzieć, żeby po­sta­wił łap­ki na szczu­ry i pu­ścił w ruch dru­gą par­tię mu­cho­ła­pek… Tak, za­raz. Parę tu­zi­nów much wy­grze­wa­ło się dziś rano u mnie na siat­ce… Taki.. Do wi­dze­nia.

Po za­koń­cze­niu roz­mów For­rest wstał z łóż­ka, wsu­nął nogi w pan­to­fle i przez oszklo­ne drzwi prze­szedł do ła­zien­ki, gdzie cze­ka­ła go ką­piel przy­go­to­wa­na przez Oh Leja. W dzie­sięć mi­nut póź­niej Dick, już ogo­lo­ny, znów le­żał w łóż­ku i czy­tał książ­kę o ża­bach, a Oh Lej ma­so­wał mu nogi.

Były to kształt­ne nogi do­brze zbu­do­wa­ne­go męż­czy­zny, któ­ry miał pięć stóp, dzie­sięć cali wzro­stu i sto osiem­dzie­siąt fun­tów wagi. Wy­pi­sa­na była na nich prze­szłość Dic­ka. Na le­wym udzie miał dzie­się­cio­ca­lo­wą szra­mę. Na ko­st­ce le­wej nogi, od pod­bi­cia do pię­ty, zna­la­zło so­bie miej­sce z pół tu­zi­na blizn, każ­da wiel­ko­ści pół­do­la­rów­ki. Kie­dy Oh Lej zbyt sil­nie gniótł i na­cie­rał mu lewe ko­la­no, Dick mimo woli wzdry­gał się. Pra­wą go­leń zna­czy­ły licz­ne ciem­ne szra­my, a wiel­ka bli­zna tuż pod ko­la­nem się­ga­ła aż do ko­ści. W środ­ku uda po­zo­sta­ła po głę­bo­kiej ra­nie cię­tej trzy­ca­lo­wa bli­zna i drob­ne śla­dy szwów.

Na­gle dało się sły­szeć we­so­łe rże­nie. Dick za­ło­żył książ­kę za­pał­ką, od­wró­cił się na bok i spoj­rzał w stro­nę, z któ­rej do­bie­gło rże­nie, a Oh Lej po­mógł mu się ubrać. Dro­gą, wśród ko­ły­szą­cych się fio­le­to­wych bzów, kro­czył wiel­ki koń nio­sąc na grzbie­cie cow­boya w ma­low­ni­czym stro­ju. W zło­tych pro­mie­niach po­ran­ka koń lśnił czer­wo­na­wym bla­skiem, śnież­na pia­na pry­ska­ła mu z po­tęż­nych pę­cin, dum­nie po­trzą­sał grzy­wą, wo­dził wo­kół śle­pia­mi, a mi­ło­sny zew z jego po­tęż­nych płuc roz­brzmie­wał da­le­kim echem wśród zie­le­nie­ją­cych pól.

Dic­ka For­re­sta ogar­nę­ła ra­dość i nie­po­kój. Cie­szył go wi­dok wspa­nia­łe­go zwie­rzę­cia kro­czą­ce­go mię­dzy ży­wo­pło­ta­mi bzów. A rów­no­cze­śnie bał się, że rże­nie ogie­ra może obu­dzić tę, któ­ra śmia­ła się z okrą­głych ram por­tre­tu wi­szą­ce­go na ścia­nie. Rzu­cił wzro­kiem na dru­gą stro­nę po­dwó­rza, ku okry­tej cie­niem we­ran­dzie zaj­mo­wa­ne­go przez nią skrzy­dła domu. Spusz­czo­ne za­sło­ny jej sy­pial­ni ani drgnę­ły. Ogier znów za­rżał, ale spło­szył tyl­ko sta­do dzi­kich ka­nar­ków, któ­re ule­cia­ły z kwit­ną­cych krza­ków na po­dwó­rzu, wzno­sząc się niby zie­lo­no­zło­ty snop świa­tła, jaki rzu­ca za­cho­dzą­ce słoń­ce.

Dick śle­dził wzro­kiem ogie­ra i wi­dział już w my­śli pięk­ne źre­bię­ta rasy shi­re, moc­nej ko­ści, po­tęż­nej bu­do­wy, bez naj­mniej­szej ska­zy. A kie­dy ogier znik­nął wśród bzów, Dick jak zwy­kle szyb­ko wró­cił do spraw, któ­re go w tej chwi­li in­te­re­so­wa­ły.

– Jak tam, Oh Lej, nasz nowy chło­pak? Bę­dzie co z nie­go?

– Nie­zły chło­pak – brzmia­ła od­po­wiedź. – Jesz­cze mło­dy. Nie­oby­ty. Po­wol­ny. Ale po­ma­lut­ku na­uczy się.

– Skąd wiesz, że się na­uczy?

– Bu­dzę go już trze­ci albo czwar­ty raz. Śpi jak dziec­ko. I bu­dzi się z uśmie­chem na ustach, tak samo jak pan. To bar­dzo do­brze.

– Ja się bu­dzę z uśmie­chem? – spy­tał For­rest. Oh Lej kiw­nął – gło­wą sta­now­czo.

– Od lat sta­le bu­dzę pana. Za­wsze pań­skie oczy, usta, cała twarz, wszyst­ko się śmie­je, o tak, le­d­wie się pan ock­nie. To bar­dzo do­brze. Kto się tak bu­dzi, ma dużo ro­zu­mu. Wia­do­mo. Nowy chło­pak jest taki sam. Nie trze­ba dłu­go cze­kać – będą z nie­go lu­dzie. Na­zy­wa się Chow Gam. Jak pan bę­dzie wo­łał na nie­go?

Dick For­rest za­my­ślił się.

– Ja­kie mamy już imio­na? – spy­tał.

– Oh Daj, Ah Tak, Ah Wuj i ja, Oh Lej – wy­re­cy­to­wał Chiń­czyk. – Oh Daj po­wia­da, żeby na­zwać tego eh­łop­ca… – Za­wa­hał się i spod oka spoj­rzał na swe­go pana. For­rest kiw­nął gło­wą za­chę­ca­ją­co. – Oh Daj po­wia­da, żeby no­we­go chłop­ca na­zwać Aja Jaj.

– Hoho! – za­śmiał się For­rest z apro­ba­tą. – Oh Daj jest dow­cip­niś. Do­bre imię, ale się nie na­da­je. Na­sza pani nie lubi jaj. Mu­si­my wy­my­ślić inne imię.

– Ho Ho to bar­dzo do­bre.

For­rest przed chwi­lą tak za­wo­łał, wie­dział więc, skąd Oh Lej czer­pał na­tchnie­nie..

–- Do­brze. Niech się na­zy­wa Ho Ho.

Oh Lej schy­lił gło­wę. Po­tem znik­nął w. drzwiach. Za­raz wró­cił z resz­tą ubra­nia For­re­sta. Po­mógł mu wło­żyć pod­ko­szu­lek i ko­szu­lę, za­rzu­cił… mu na szy­ję kra­wat, któ­ry Dick za­wią­zał sam, po czym Oh Lej ukląkł, by wło­żyć mu sztyl­py i przy­piąć ostro­gi. Stro­ju do­peł­ni­ły ka­pe­lusz, a la Ba­den Po­well i pejcz in­diań­ski z nie wy­pra­wio­nej skó­ry. Rę­ko­jeść pej­cza ukry­wa­ła pod skó­rza­ną ple­cion­ką dzie­sięć un­cji oło­wiu. Pę­tlę pej­cza Dick za­ło­żył na prze­gub.

Ale nie był jesz­cze wol­ny. Oh Lej po­dał mu pacz­kę li­stów i wy­ja­śnił, że przy­szły ze sta­cji po­przed­nie­go dnia w nocy, gdy pan już spał. Dick zręcz­nie otwo­rzył li­sty, prze­dzie­ra­jąc ko­per­tę z pra­wej stro­ny, i szyb­ko przej­rzał całą ko­re­spon­den­cję. Tyl­ko nad jed­nym li­stem chwi­lę się za­sta­no­wił, gniew­nie marsz­cząc brwi. Od­su­nął od ścia­ny dyk­ta­fon, na­ci­snął gu­zik. Wa­lec za­czął się ob­ra­cać. For­rest szyb­ko dyk­to­wał, bez chwi­li na­my­słu nad tre­ścią od­po­wie­dzi i do­bo­rem słów:

W od­po­wie­dzi na Pań­ski list z 14 mar­ca 1914 r. śpie­szę do­nieść, co na­stę­pu­je:

Z przy­kro­ścią do­wia­du­ję się, że Pań­ska nie­ro­ga­ci­zna do­tknię­ta zo­sta­ła epi­de­mią cho­le­ry. Nie mniej­szą przy­kro­ścią była dla mnie wia­do­mość, że uznał Pan za sto­sow­ne mnie za to ob­cią­żyć od­po­wie­dzial­no­ścią. Szcze­rze też zmar­twi­łem się, gdy do­szło do mej wia­do­mo­ści, że zdechł knur, któ­re­go Panu do­star­czy­li­śmy. .

Mogę jed­nak Pana za­pew­nić, że u nas nie ma cho­le­ry i nie było w cią­gu ostat­nich ośmiu lat, wy­jąw­szy dwie do­sta­wy ze wschod­nich sta­nów przed dwo­ma laty, lecz oby­dwa trans­por­ty, zgod­nie z przy­ję­ty­mi przez nas za­sa­da­mi, zo­sta­ły na­tych­miast

po ich ode­bra­niu izo­lo­wa­ne i zli­kwi­do­wa­ne, za­nim na­sze trzo­dy mo­gły ulec za­ka­że­niu.

Uwa­żam za ko­niecz­ne po­in­for­mo­wać Pana, iż ani w jed­nym, ani w dru­gim przy­pad­ku nie zgła­sza­łem do sprze­daw­ców pre­ten­sji o do­sta­wię za­ra­żo­nej trzo­dy. Na­to­miast z uwa­gi na zna­ny Panu za­pew­ne fakt, że okres in­ku­ba­cji cho­le­ry u świń… wy­no­si dzie­więć dni, spraw­dzi­łem daty wy­sył­ki i upew­ni­łem się, iż świ­nie były zdro­we w chwi­li za­ła­do­wa­nia.

Czy nig­dy nie przy­szło Panu do gło­wy, że ko­le­je w znacz­nej mie­rze po­no­szą winę… za roz­po­wszech­nia­nie się cho­le­ry? Czy sły­szał Pan kie­dy, by oka­dza­no lub de­zyn­fe­ko­wa­no wa­gon, w któ­rym prze­wo­żo­no za­ka­żo­ną trzo­dę? Pro­szę spraw­dzić daty: po pierw­sze – wy­sył­ki knu­ra prze­ze mnie, po dru­gie – od­bio­ru przez Pana, po trze­cie – po­ja­wie­nia się ob­ja­wów cho­le­ry u tego knu­ra. Pi­sze Pan, że z po­wo­du wio­sen­nych po­wo­dzi knur był pięć dni w dro­dze. Pierw­sze ozna­ki cho­le­ry po­ja­wi­ły się w sie­dem dni po od­bio­rze knu­ra. A więc w dwa­na­ście dni od chwi­li, gdy go wy­sła­łem. Nie. Trud­no mi zgo­dzić się z Pa­nem. Nie moja to wina, że cho­le­ra wy­trze­bi­ła Pań­ską trzo­dę. Gdy­by moje wy­ja­śnie­nia Panu nie wy­star­czy­ły, pro­szę na­pi­sać do Sta­no­we­go Urzę­du We­te­ry­na­ryj­ne­go i za­py­tać, czy w moim ma­jąt­ku były wy­pad­ki cho­le­ry, czy ich nie było.

Z po­wa­ża­niem…Roz­dział dru­gi

For­rest z we­ran­dy prze­szedł przez do­stat­nio urzą­dzo­ną ubie­ral­nię, z oto­ma­na­mi w ni­szach okien, licz­ny­mi sza­fa­mi i oka­za­łym ko­min­kiem, obok któ­re­go było wej­ście do ła­zien­ki. Na­stęp­nie wszedł do kan­ce­la­rii, dłu­gie­go po­ko­ju, gdzie mie­ści­ły się wszel­kie biu­ro­we uten­sy­lia: biur­ka, dyk­ta­fo­ny, szaf­ki z ak­ta­mi, pół­ki peł­ne ksią­żek i cza­so­pism, i gdzie aż po po­wa­łę z be­lek wzno­si­ły się sza­fy z szu­flad­ka­mi.

Przy­sta­nął na środ­ku kan­ce­la­rii i na­ci­snął gu­zik. Kil­ka pół­ek prze­su­nę­ło się na osi. Uka­za­ły się krę­te schod­ki sta­lo­we. Dick zszedł po nich uwa­ża­jąc, by nie za­cze­pić ostro­ga­mi o pół­ki, któ­re za­mknę­ły się za nim. Na dole znów na­ci­snął gu­zik i jesz­cze raz od­chy­li­ła się par­tia pół­ek z książ­ka­mi otwie­ra­jąc wej­ście do dłu­gie­go, ni­skie­go po­ko­ju, wy­peł­nio­ne­go książ­ka­mi od pod­ło­gi po su­fit. Dick pod­szedł do pół­ki i pew­ną ręką się­gnął po książ­kę, któ­rej szu­kał. Szyb­ko ją przej­rzał, zna­lazł in­te­re­su­ją­cy go roz­dział, prze­czy­tał, kiw­nął gło­wą na znak, że jest tak, jak my­ślał, i po­ło­żył książ­kę na miej­scu. Drzwi z bi­blio­te­ki pro­wa­dzi­ły do per­go­li, wspar­tej na kwa­dra­to­wych ko­lum­nach z be­to­nu. Da­szek zbu­do­wa­no z se­kwoi, któ­rej dłu­gie klo­ce prze­gro­dzo­ne krót­szy­mi mie­ni­ły się pur­pu­rą szorst­kiej kory, po­dob­nej do marsz­czo­ne­go ak­sa­mi­tu.

For­rest naj­wi­docz­niej ob­rał nie naj­krót­szą dro­gę, idąc bo­wiem wzdłuż ścian domu i co chwi­la skrę­ca­jąc zro­bił do­bre pa­rę­set stóp. W cie­niu roz­ło­ży­stych sta­rych dę­bów, gdzie dłu­ga ba­rie­ra z umo­co­wa­nych po­przecz­nie pni, ob­gry­zio­na na nich kora i stra­to­wa­ny żwir świad­czy­ły, że wie­le koni sta­ło tu na uwię­zi, cze­ka­ła na nie­go kasz­tan­ka, zło­ci­sto­brą­zo­wej ma­ści. Jej do­brze utrzy­ma­na, wio­sen­na sierść ja­rzy­ła się w bla­sku słoń­ca, któ­re­go sko­śne pro­mie­nie prze­bi­ja­ły się przez ko­ro­ny drzew. Była to ogni­sta klacz. Z bu­do­wy przy­po­mi­na­ła ogie­ra, a wą­ska ciem­na prę­ga wzdłuż grzbie­tu świad­czy­ła, że w ży­łach kla­czy pły­nie krew mu­stan­gów.

– Jak się masz, Be­stio? – spy­tał Dick zwal­nia­jąc klacz z uwię­zi.

Po­ło­ży­ła po so­bie uszy – tak małe, że mo­gły po­słu­żyć za do­wód mi­ło­snych przy­gód jej ra­so­wych przod­ków z dzi­ki­mi kla­cza­mi gór­ski­mi – i bły­snę­ła zę­ba­mi i zły­mi śle­pia­mi.

Gdy wsko­czył na sio­dło, dała susa w bok, spró­bo­wa­ła sta­nąć dęba i tań­cząc ru­szy­ła dro­gą wy­sy­pa­ną żwi­rem. Na pew­no by sta­nę­ła dęba, gdy­by nie mar­tyn­gał, któ­ry nie po­zwa­lał jej za­drzeć gło­wy i tym sa­mym chro­nił nos jeźdź­ca od jej gniew­ne­go łba.

Dick tak już przy­wykł do tej zło­śni­cy, że nie­wie­le uwa­gi zwra­cał na jej dąsy. Jak­by od nie­chce­nia, le­ciut­ko do­ty­ka­jąc wo­dza­mi jej na­prę­żo­nej szyi lub łech­cząć ostro­gą bok czy de­li­kat­nie na­ci­ska­jąc ko­la­nem, nie po­zwa­lał jej zbo­czyć z dro­gi. W pew­nej chwi­li Be­stia znów za­tań­czy­ła i Dick uj­rzał Wiel­ki Dom.

Dom istot­nie ro­bił wra­że­nie nie­zwy­kle du­że­go, za­wdzię­czał to jed­nak bar­dziej po­my­sło­wej ar­chi­tek­tu­rze niż swo­im rze­czy­wi­stym roz­mia­rom. Front miał osiem­set stóp dłu­go­ści. Ale znacz­ną jego część wy­peł­nia­ły wznie­sio­ne z be­to­nu i kry­te da­chów­ką pa­sa­że, któ­re łą­czy­ły i ze­spa­la­ły róż­ne par­tie bu­dyn­ku. Było też spo­ro pa­tio i per­gol, i wszyst­kie mury, wraz z licz­ny­mi wy­stę­pa­mi i wnę­ka­mi, to­nę­ły w po­wo­dzi kwia­tów i zie­le­ni.

Ar­chi­tek­tu­ra Wiel­kie­go Domu była hisz­pań­ska, ale nie na­le­ża­ła do owej od­mia­ny hisz­pań­skie­go sty­lu, któ­ra przed stu laty przy­wę­dro­wa­ła z Mek­sy­ku do Ka­li­for­nii i któ­rą no­wo­cze­śni ar­chi­tek­ci prze­kształ­ci­li w styl ka­li­for­nij­ski. Wiel­ki Dom, choć krzy­żo­wa­ły się w nim róż­ne wpły­wy, na­le­ża­ło ra­czej za­kwa­li­fi­ko­wać jako przy­kład sty­lu hisz­pań­sko-mau­re­tań­skie­go, byli wszak­że znaw­cy, któ­rzy sta­now­czo kwe­stio­no­wa­li słusz­ność tej opi­nii..

Zbu­do­wa­ny z roz­ma­chem, Wiel­ki Dom nie przy­tła­czał jed­nak su­ro­wo­ścią kształ­tów, był pięk­ny i skrom­ny za­ra­zem. Ta­kie wła­śnie ogól­ne wra­że­nie spra­wiał na wi­dzu. Jego dłu­gie, po­zio­me li­nie prze­cię­te były tyl­ko li­nia­mi… pio­no­wy­mi oraz pro­sto­kąt­ny­mi wy­stę­pa­mi i ni­sza­mi, dzię­ki cze­mu pro­sto­tą swych kształ­tów przy­po­mi­nał klasz­tor. Ale nie­re­gu­lar­ność da­chu oży­wia­ła nie­co mo­no­ton­ny ob­raz ca­ło­ści.

Ni­skiej, roz­le­głej, choć nie przy­sa­dzi­stej bu­dow­li przy­da­wa­ły wy­so­ko­ści licz­ne gra­nia­ste wie­że i prze­wyż­sza­ją­ce je wie­życz­ki, nie na­zbyt zresz­tą strze­li­ste. W ogó­le Wiel­ki Dom był, bu­dow­lą moc­ną i wy­trzy­ma­łą, któ­ra mo­gła sta­wić czo­ło trzę­sie­niu zie­mi. I prze­trwać ty­siąc lat. Naj­lep­szy be­ton ob­ło­żo­no kre­mo­wym tyn­kiem z nie mniej rze­tel­ne­go ce­men­tu. Jed­no­staj­ną dla oka bar­wę mu­rów okra­sza­ła go­rą­ca czer­wień hisz­pań­skiej da­chów­ki po­kry­wa­ją­cej uroz­ma­ico­ną płasz­czy­znę da­chu.

Nie­sfor­na klacz znów za­tań­czy­ła. Dick For­rest sko­rzy­stał z oka­zji. Ob­jął okiem cały Wiel­ki Dom i rzu­cił czu­łe spoj­rze­nie w stro­nę dłu­gie­go skrzy­dła po dru­giej stro­nie po­dwó­rza. Spię­trzo­ne wie­życz­ki pło­nę­ły czer­wie­nią w po­ran­nym słoń­cu, a spusz­czo­ne ża­lu­zje w oknach we­ran­dy świad­czy­ły, że pani domu jesz­cze śpi.

Wo­kół nie­go, w trzy stro­ny świa­ta, bie­gły fa­li­stą li­nią wznie­sień pola upraw­ne i pa­stwi­ska po­prze­dzie­la­ne ogro­dze­nia­mi. Pa­gór­ki prze­cho­dzi­ły we wzgó­rza i za­le­sio­ne zbo­cza gór, któ­re za­my­ka­ły ho­ry­zont po­tęż­ny­mi szczy­ta­mi. Czwar­tą część ho­ry­zon­tu była od­sło­nię­ta. Te­ren opa­dał tu ła­god­nie ku roz­le­głym, da­le­kim rów­ni­nom, któ­re na­wet w prze­źro­czy­stym po­wie­trzu mroź­ne­go po­ran­ka roz­pły­wa­ły się w dali.

Klacz par­sk­nę­ła. Ści­snął jej boki ko­la­na­mi i spro­wa­dził ją na skraj dro­gi. Na­prze­ciw jeźdź­co­wi pły­nę­ła dro­gą, z chrzę­stem żwi­ru pod ko­py­ta­mi, rze­ka bia­łe­go, lśnią­ce­go je­dwa­biu. Od razu po­znał sta­do swo­ich pre­mio­wa­nych kóz an­gor­skich. Każ­da z nich mia­ła ro­do­wód spi­sa­ny na pa­pie­rze Było ich oko­ło dwu­stu sztuk. Dick pa­mię­tał, że na jego po­le­ce­nie kozy zo­sta­ły pod­da­ne ści­słej se­lek­cji j że w je­sie­ni nie po­strzy­żo­no ich, wsku­tek cze­go sierść okry­wa­ją­ca boki na­wet naj­młod­szych' kóz była de­li­kat­niej­sza niż kę­dzior­ki no­wo­rod­ka, bia­ła jak wło­sy al­bi­no­sa i mia­ła po­nad dwa­na­ście cali dłu­go­ści. Wie­dział też, że sierść naj­lep­szych oka­zów moż­na bę­dzie ufar­bo­wać i jako sztucz­ne koki sprze­da­wać po za­wrot­nych ce­nach nie­wia­stom.

For­re­sta urze­kło pięk­no sta­da an­gor­skich kóz. Dro­ga zmie­ni­ła się we wstę­gę fa­lu­ją­ce­go je­dwa­biu, ob­sy­pa­ne­go dro­gi­mi ka­mie­nia­mi – to zło­ci­ste, ko­cie oczy kóz uno­si­ły się na bia­łej fali, spo­zie­ra­jąc z bo­jaź­li­wą cie­ka­wo­ścią na jeźdź­ca i nie­spo­koj­ne­go ko­nia. Za sta­dem szli dwaj ba­skij­scy pa­ste­rze. Krę­pi, bar­czy­ści, sma­gli, czar­no­ocy, o twa­rzach peł­nych wy­ra­zu i fi­lo­zo­ficz­nej za­du­my. Na wi­dok wła­ści­cie­la ma­jąt­ku zdję­li ka­pe­lu­sze i skło­ni­li gło­wy. For­rest pod­niósł pra­wą rękę, u któ­rej wi­siał pejcz, i pal­cem wska­zu­ją­cym do­tknął ron­da ka­pe­lu­sza a la Ba­den Po­well w na wpół woj­sko­wym ukło­nie.

Klacz znów za­czę­ła krę­cić się i tań­czyć. Ścią­gnął lek­ko wo­dze i tknął ją ostro­ga­mi. Obej­rzał się na czwo­ro­noż­ny je­dwab wy­peł­nia­ją­cy dro­gę lśnią­cą bie­lą. Wie­dział, co je tu spro­wa­dzi­ło. Zbli­żał się czas ko­ce­nia. Dla­te­go pa­ste­rze pę­dzi­li je z gór­skich pa­stwisk do za­gród, gdzie cze­ka­ło ob­fi­te po­ży­wie­nie i tro­skli­wa opie­ka. Dick po­rów­nał je z naj­lep­szy­mi ko­za­mi tu­rec­ki­mi i z Po­łu­dnio­wej Afry­ki, ja­kie wi­dział w swym ży­ciu. Jego sta­do do­rów­ny­wa­ło tam­tym. Tak, do­brze się pre­zen­to­wa­ło., na­wet bar­dzo do­brze.

Ru­szył da­lej. Ze­wsząd do­bie­gał kle­kot ma­szyn roz­rzu­ca­ją­cych na­wóz na po­lach. Da­le­ko, na ni­skich pa­gór­kach o ła­god­nych zbo­czach, uj­rzał licz­ne trzy­kon­ne za­przę­gi. Wie­dział, że to jego shir­skie ko­by­ły orzą zie­mię, spod zie­lo­nej dar­ni zbo­czy do­by­wa­jąc ży­zny, ciem­no­brą­zo­wy czar­no­ziem tak miał­ki, że sam się roz­sy­py­wał w pulch­ną zie­mię go­to­wą przy­jąć ziar­no. Pola te były prze­zna­czo­ne na upra­wę ku­ku­ry­dzy i sor­go, ma­ga­zy­no­wa­nych w si­lo­sach. Zbo­cza in­nych wzgórz ob­sia­no jęcz­mie­niem, któ­ry się­gał już ko­lan, albo zie­le­ni­ła się na nich ko­ni­czy­na i ka­na­dyj­ski groch.

Wszę­dzie wo­kół roz­le­głe pola i mniej­sze za­go­ny były ła­two do­stęp­ne i upra­wia­ne w spo­sób, któ­ry ura­do­wał­by, ser­ce naj­bar­dziej wy­ma­ga­ją­ce­go agro­no­ma. Ogro­dze­nia da­wa­ły upra­wom peł­ną ochro­nę przed za­ku­sa­mi by­dła i nie­ro­ga­ci­zny, w cie­niu pło­tów nie zna­la­zło schro­nie­nia żad­ne ziel­sko. Na pła­skich po­lach ro­sła lu­cer­na, zie­le­ni­ła się ozi­mi­na, gdzie in­dziej zie­mia cze­ka­ła na wio­sen­ne sie­wy. Na pa­stwi­skach, po­ło­żo­nych bli­żej owczar­ni i chle­wów, pa­sły się krę­pe owce rasy shrop­shir­skiej i fran­cu­skie me­ry­no­sy lub bu­szo­wa­ły bia­łe żar­łocz­ne ma­cio­ry. Na ich wi­dok oczy za­świe­ci­ły się For­re­sto­wi.

Wje­chał w osa­dę, któ­ra by­ła­by mia­stecz­kiem, gdy­by nie bra­ko­wa­ło skle­pów i za­jaz­dów. Dom­ki, w ro­dza­ju bun­ga­lo­wów, so­lid­nej bu­do­wy i miłe dla oka, oto­czo­ne były ogro­da­mi, w któ­rych roz­kwi­tły już róże i inne kwia­ty, nie­lę­ka­ją­ce się spóź­nio­nych przy­mroz­ków. Dzie­ci, ran­ne ptasz­ki, śmia­ły się i ba­wi­ły wśród kwia­tów, mat­ki wo­ła­ły je na śnia­da­nie.

Da­lej, okrą­ża­jąc Wiel­ki Dom w od­le­gło­ści pół mili, Dick prze­je­chał wzdłuż sze­re­gu warsz­ta­tów. Za­trzy­mał się przed pierw­szym z brze­gu i zaj­rzał do środ­ka. Pra­co­wał tam ko­wal. Jego po­moc­nik kuł przed­nią nogę pod­sta­rza­łej ko­by­le rasy shi­re, wa­żą­cej do­bre ty­siąc osiem­set fun­tów. Aby do­pa­so­wać pod­ko­wę, po­moc­nik ko­wa­la spi­ło­wy­wał kla­czy ko­py­to. For­rest spoj­rzał, ukło­nił się i po­je­chał da­lej. Po prze­by­ciu stu stóp za­trzy­mał ko­nia, wy­jął z kie­sze­ni no­tes i coś w nim za­pi­sał.

Po­tem mi­nął inne warsz­ta­ty: ma­lar­nię, wo­zow­nię, ślu­sar­nię i sto­lar­nię. Wła­śnie spo­glą­dał na ostat­ni warsz­tat, gdy prze­mknął koło nie­go sa­mo­chód dość dziw­ne­go wy­glą­du, pół­cię­ża­rów­ka. Sa­mo­chód wje­chał na głów­ną dro­gę i po­pę­dził w stro­nę sta­cji ko­le­jo­wej, od­le­głej o osiem mil od ran­czo. For­rest wie­dział, że w ten spo­sób każ­de­go ran­ka od­wo­zi się pro­duk­ty jego mle­czar­ni.

Wiel­ki Dom był głów­nym ośrod­kiem ma­jąt­ku ziem­skie­go. W od­le­gło­ści pół mili ota­cza­ły go róż­ne go­spo­dar­cze bu­dyn­ki. Dick kła­nia­jąc się bez prze­rwy lu­dziom, któ­rzy pra­co­wa­li u nie­go, mi­nął ga­lo­pem fer­mę mle­czar­ską. Była to duża osa­da z licz­ny­mi wie­ża­mi si­lo­sów. Trans­por­te­ry prze­no­si­ły na­wóz i au­to­ma­tycz­nie spy­cha­ły ła­du­nek na ma­szy­ny roz­rzu­ca­ją­ce go na polu. Męż­czyź­ni, któ­rzy je­cha­li kon­no lub brycz­ka­mi, za­trzy­my­wa­li For­re­sta i od­by­wa­li z nim krót­kie, rze­czo­we roz­mo­wy. Wszy­scy mie­li od­zna­ki wyż­szych szkół rol­ni­czych. Peł­ni­li róż­ne funk­cje ad­mi­ni­stra­cyj­ne w jego ma­jąt­ku. Ostat­ni z nich nad­je­chał na Pa­lo­mi­nie, trzy­lat­ce, peł­nej wdzię­ku dzi­kiej kla­czy, pół­krwi arab­ce. Ukło­nił się pra­co­daw­cy i chciał je­chać da­lej, lecz For­rest go za­trzy­mał.

– Dzień do­bry panu – po­wie­dział. – Kie­dy moja żona bę­dzie mo­gła ode­brać tę klacz?

– Wo­lał­bym ją od­dać w przy­szłym ty­go­dniu – od­parł pan Hen­nes­sy. – Wła­ści­wie już jest uło­żo­na, tak jak pani so­bie ży­czy­ła, ale jesz­cze ner­wo­wa i nie­spo­koj­na. W cią­gu ty­go­dnia dam so­bie z nią radę.

For­rest kiw­nął gło­wą na znak zgo­dy. Hen­nes­sy, we­te­ry­narz, mó­wił da­lej:

– Chciał­bym zwol­nić dwóch woź­ni­ców z ta­bo­ru, któ­ry wozi lu­cer­nę.

– Cóż się sta­ło?

– Je­den z nich, Hop­kins, przy­szedł nie­daw­no z woj­ska. Z woj­sko­wy­mi mu­ła­mi pew­nie ja­koś so­bie ra­dził, ale o shrie'ach nie ma po­ję­cia.

For­rest po­ta­ku­ją­co kiw­nął gło­wą.

– Dru­gi pra­cu­je u nas już dwa lata, ale ostat­nio zbyt czę­sto za­glą­da do kie­lisz­ka. A jak się prze­pi­je, to wy­ła­do­wu­je zły hu­mor na ko­niach.

.– Wiem, Smith, Ame­ry­ka­nin sta­rej daty, wy­go­lo­ny, z lek­kim ze­zem le­we­go oka? – prze­rwał mu For­rest. We­te­ry­narz przy­tak­nął.

– Ob­ser­wo­wa­łem go – stwier­dził For­rest. – Z po­cząt­ku był to do­bry pra­cow­nik, ale ostat­nio się po­psuł.

Na­tu­ral­nie, wy­rzuć go pan. Ten dru­gi Hop­kins się na­zy­wa? Pro­szę od­pra­wić go ra­zem ze Smi­them. I że­bym nie za­po­mniał… – mó­wiąc to For­rest się­gnął do kie­sze­ni po… no­tes, wy­rwał ostat­nią no­tat­kę i zmiął ją w pal­cach. – Ma pan w kuź­ni no­we­go pod­ku­wa­cza. Co pan o nim my­śli?

– Zbyt krót­ko tu pra­cu­je, jesz­cze nie wy­ro­bi­łem so­bie o nim zda­nia.

– No do­brze, niech go pan wy­rzu­ci na zbi­ty łeb, ra­zem z tam­tą dwój­ką. Nie słu­cha po­le­ceń. Przed chwi­lą wi­dzia­łem, jak do­pa­so­wy­wał pod­ko­wę sta­rej ko­by­le, Al­den Bes­sie – po pro­stu spi­ło­wał jej pół cala ko­py­ta.

– Mą­dra­la.

– Wy­rzu­cić na zbi­ty łeb – po­wtó­rzył For­rest lek­ko do­ty­ka­jąc ostro­gą boku nie­cier­pli­wej kla­czy, któ­ra z miej­sca za­ga­lo­po­wa­ła, raz po raz bi­jąc gło­wą w tył i na róż­ne spo­so­by pró­bu­jąc zwa­lić go z grzbie­tu.

Był za­do­wo­lo­ny z wy­ni­ków ob­jaz­du. „Ży­zna zie­mia, ży­zna!” – po­wie­dział do sie­bie. Ale za­uwa­żył też róż­ne bra­ki. Za­pi­sał je w no­te­sie. Po okrą­że­niu Wiel­kie­go Domu od­da­lił się od nie­go o dal­sze pół mili i do­tarł do celu po­ran­nej wy­pra­wy, od­osob­nio­nej gro­mad­ki obór i za­gród – szpi­ta­la dla zwie­rząt. Zna­lazł tam tyl­ko dwie ja­łów­ki po­dej­rza­ne o gruź­li­cę i wspa­nia­łe­go knu­ra rasy du­roc jer­sey cie­szą­ce­go się naj­lep­szym zdro­wiem. Knur wa­żył sześć­set fun­tów, oczy mu błysz­cza­ły, ru­szał się raź­nie, szcze­ci­na lśni­ła. Wszyst­ko to świad­czy­ło nie­zbi­cie, że nic mu nie do­le­ga. A jed­nak, zgod­nie z przy­ję­tą na ran­czo za­sa­dą, knur mu­siał od­być kwa­ran­tan­nę jako świe­ży na­by­tek przy­wie­zio­ny ze sta­nu Iowa. W re­je­strach To­wa­rzy­stwa Ho­dow­ców fi­gu­ro­wał jako Bur­gess Pierw­szy, lat dwa, i kosz­to­wał For­re­sta pięć­set do­la­rów.

Krót­kim ga­lo­pem Dick ru­szył jed­ną z dróg roz­cho­dzą­cych się pro­mie­ni­ście od Wiel­kie­go Domu i do­gnał Crel­li­na, kie­row­ni­ka dzia­łu ho­dow­li świń. Od­był z, nim pię­cio­mi­nu­to­wą roz­mo­wę, w cza­sie któ­rej dał wska­zów­ki, jak się ob­cho­dzić z Bur­ges­sem Pierw­szym w cią­gu naj­bliż­szych mie­się­cy, i do­wie­dział się, że Lady Is­le­ton, ma­tro­na nad ma­cio­ra­mi, na­gra­dza­na na wszyst­kich wy­sta­wach od Se­at­tle do San Die­go, szczę­śli­wie uro­dzi­ła je­de­na­ścio­ro pro­siąt. Crel­lin wy­ja­śnił, że prze­sie­dział przy niej pół nocy i do­pie­ro te­raz idzie do domu wy­ką­pać się i zjeść śnia­da­nie.

– Sły­sza­łem, że pań­ska naj­star­sza cór­ka skoń­czy­ła gim­na­zjum i chce wstą­pić na uni­wer­sy­tet imie­nia Stan­for­da – po­wie­dział Dick do Crel­li­na po­wstrzy­mu­jąc klacz, któ­rej dał już sy­gnał do ga­lo­pu.

Crel­lin był mło­dym, trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nim męż­czy­zną. Wcze­śnie na­brał po­wa­gi wie­ku doj­rza­łe­go, bo oj­cem był od chwi­li ukoń­cze­nia szkół, ale dzię­ki temu, że dużo cza­su spę­dzał na świe­żym po­wie­trzu i żył uczci­wie, za­cho­wał mło­dzień­czy wy­gląd. Po­chle­bi­ło mu za­in­te­re­so­wa­nie wła­ści­cie­la ma­jąt­ku jego spra­wa­mi. Za­ru­mie­nił się lek­ko pod opa­le­ni­zną i ski­nął gło­wą.

– Pro­szę jesz­cze się nad tym za­sta­no­wić – ra­dził For­rest. – Niech pan po­li­czy wszyst­kie zna­jo­me dziew­czę­ta, któ­re ukoń­czy­ły uni­wer­sy­tet lub se­mi­na­rium na­uczy­ciel­skie. Ile z nich po­świę­ca się ka­rie­rze za­wo­do­wej, a ile w cią­gu dwóch lat po ukoń­cze­niu stu­diów wy­cho­dzi za mąż i cho­wa dzie­ci.

– He­le­na bar­dzo po­waż­nie my­śli o stu­diach – bro­nił się Crel­lin.

– Czy pan pa­mię­ta, jak mi zo­pe­ro­wa­no śle­pą kisz­kę? – spy­tał For­rest. – Mia­łem wte­dy naj­lep­szą pie­lę­gniar­kę, jaką spo­tka­łem w ży­ciu, i za­ra­zem naj­ślicz­niej­szą dziew­czy­nę, jaka kie­dy­kol­wiek cho­dzi­ła po zie­mi na naj­pięk­niej­szych no­gach. Mi­nę­ło wte­dy pół roku od chwi­li, gdy zdo­by­ła peł­ne kwa­li­fi­ka­cje pie­lę­gniar­skie. A w czte­ry mie­sią­ce póź­niej mu­sia­łem po­słać jej pre­zent ślub­ny. Wy­szła za agen­ta sa­mo­cho­do­we­go. Od­tąd miesz­ka tyl­ko w ho­te­lach. I nie mia­ła oka­zji przyjść z po­mo­cą cho­re­mu, nie zda­rzy­ło się na­wet, żeby jej wła­sne dziec­ko do­sta­ło bólu brzu­cha. Bo nie mie­li dzie­ci. Cho­ciaż… żywi na­dzie­ję… gdy­by na­wet jej na­dzie­ja oka­za­ła się płon­na… jest dia­bel­nie szczę­śli­wa. Tak… ale po co uczy­ła się pie­lę­gniar­stwa?

Ma­szy­na do roz­rzu­ca­nia na­wo­zu wra­ca­ła pu­sta z pola. Crel­lin mu­siał zejść, a For­rest zje­chać na skraj dro­gi. For­re­sto­wi oczy się za­świe­ci­ły na wi­dok ko­by­ły cią­gną­cej ma­szy­nę. Była to ol­brzy­mia, pro­por­cjo­nal­nie zbu­do­wa­na klacz rasy shi­re. Zdo­by­te przez nią i jej po­tom­stwo na­gro­dy na wy­sta­wach tyl­ko wy­traw­ny rach­mistrz mógł­by do­brze po­li­czyć.

– Niech pan spoj­rzy na Księż­nicz­kę Fo­the­ring­ton – po­wie­dział For­rest wska­zu­jąc ko­by­łę, któ­ra tak ura­do­wa­ła jego oczy. – Oto praw­dzi­wa sa­mi­ca. Tak się tyl­ko zło­ży­ło, że czło­wiek w cią­gu ty­się­cy lat se­lek­cji wy­cho­wał ją na zwie­rzę po­cią­go­we. Ale to nie ma istot­ne­go zna­cze­nia, po­zo­sta­ła przede wszyst­kim sa­mi­cą. Po­dob­nie ko­bie­ty, ra­zem wzię­te, przede wszyst­kim ko­cha­ją nas, męż­czyzn, i są po­słusz­ne in­stynk­to­wi ma­cie­rzyń­skie­mu. A cała ga­da­ni­na współ­cze­snej ko­bie­ty wal­czą­cej o pra­wa wy­bor­cze i rów­no­upraw­nie­nie za­wo­do­we nie ma bio­lo­gicz­ne­go uza­sad­nie­nia.

– Ale jest Uza­sad­nie­nie eko­no­micz­ne – za­opo­no­wał Crel­lin.

– Owszem – zgo­dził się jego pra­co­daw­ca, po czym przy­stą­pił do ata­ku. – Nasz obec­ny sys­tem pro­duk­cji nie po­zwa­la ko­bie­cie wyjść za mąż i zmu­sza ją do pra­cy za­wo­do­wej. Ale pro­szę pa­mię­tać, że sto­sun­ki pro­duk­cyj­ne prze­mi­ja­ją, a pra­wa bio­lo­gii są wiecz­ne.

– W na­szych cza­sach mał­żeń­stwo nie za­spo­ka­ja już am­bi­cji mło­dych ko­biet – od­pa­ro­wał Crel­lin.

Dick For­rest ro­ze­śmiał się z nie­do­wie­rza­niem.

– Nic mi o tym nie wia­do­mo – po­wie­dział. – Weź­my na przy­kład pań­ską żonę. Zro­bi­ła dy­plom, co wię­cej, ukoń­czy­ła stu­dia kla­sycz­ne, no i na co jej się to zda­ło? Wy­da­ła na świat dwóch chłop­ców i trzy cór­ki, je­śli mnie pa­mięć nie myli. Opo­wia­dał mi pan kie­dyś, że za­rę­czy­ła się z pa­nem na pół roku przed ukoń­cze­niem stu­diów.

– To praw­da, ale… – upie­rał się Crel­lin, cho­ciaż z jego oczu moż­na było wy­czy­tać, że zga­dza się z For­re­stem – to było po pierw­sze pięt­na­ście lat temu, a po dru­gie po­bra­li­śmy się z mi­ło­ści. Nie było na nas spo­so­bu, co do tego zga­dzam się z pa­nem. Mo­jej żo­nie ma­rzy­ła się wów­czas za­wrot­na ka­rie­ra, a ja chcia­łem zo­stać nie mniej i nie wię­cej jak dzie­ka­nem wy­dzia­łu rol­ne­go. Ale na­sza mi­łość prze­kre­śli­ła jed­no i dru­gie. Od tego cza­su mi­nę­ło pięt­na­ście lat i na­sze mło­de ko­bie­ty inne mają am­bi­cje, inne ide­ały.

– Niech pan w to nie wie­rzy. Po­wia­dam panu, sta­ty­sty­ka de­cy­du­je. Wszyst­ko, co prze­czy sta­ty­sty­ce, musi prze­mi­nąć. Ko­bie­ta po­zo­sta­nie ko­bie­tą po wiecz­ne cza­sy. Póki na­sze có­recz­ki będą się ba­wi­ły lal­ka­mi i prze­glą­da­ły w lu­strach, póty ko­bie­ta po­zo­sta­nie tym, czym za­wsze była: przede wszyst­kim mat­ką, a po­tem to­wa­rzysz­ką męż­czy­zny. Tak uczy sta­ty­sty­ka. Ob­ser­wo­wa­łem dziew­czę­ta koń­czą­ce se­mi­na­rium na­uczy­ciel­skie. Zgo­dzi się pan, że te, któ­re wy­cho­dzą za mąż w cza­sie stu­diów, re­zy­gnu­ją z dal­szej na­uki. A poza tym ab­sol­went­ka se­mi­na­rium prze­cięt­nie nie uczy w szko­le dłu­żej niż dwa lata. Je­śli zaś weź­mie pan pod uwa­gę, że spo­ro jest dziew­cząt szpet­nych lub pe­cho­wych, któ­rym pi­sa­ne jest zo­stać sta­ry­mi pan­na­mi i uczyć w szko­le przez całe ży­cie, prze­ko­na się pan, że dziew­czę­ta zdol­ne do za­mąż­pój­ścia nie są na­uczy­ciel­ka­mi na­wet przez dwa lata.

– Ko­bie­ta, a na­wet mło­da dziew­czy­na, za­wsze owi­nie so­bie męż­czy­znę na­oko­ło pal­ca – mruk­nął Crel­lin. Przy­to­czo­ne przez jego pra­co­daw­cę dane sta­ty­stycz­ne były nie­od­par­te, po­sta­no­wił jed­nak spraw­dzić je przy spo­sob­no­ści.

– A więc pań­ska cór­ka chce się za­pi­sać na uni­wer­sy­tet – uśmiech­nął się For­rest ru­sza­jąc z miej­sca ga­lo­pem. – Pan, ja i wszy­scy męż­czyź­ni do sa­me­go koń­ca świa­ta będą po­zwa­la­li ko­bie­tom ro­bić, co im się tyl­ko spodo­ba.

Crel­lin z uśmie­chem śle­dził gi­ną­cą w od­da­li po­stać pra­co­daw­cy. Przy­czy­ną uśmie­chu było py­ta­nie, któ­re po­sta­wił so­bie w du­chu: „A gdzież jest two­je dziec­ko, pa­nie For­rest?” Po­sta­no­wił po­wtó­rzyć żo­nie przy śnia­da­niu roz­mo­wę z For­re­stem.

Dick jesz­cze raz za­trzy­mał się w dro­dze do domu. Czło­wiek, któ­re­go za­gad­nął, na­zy­wał się Men­den­hall i był rząd­cą jego staj­ni, ą za­ra­zem spe­cja­li­stą od pa­stwisk. Po­wszech­nie było wia­do­mo, że pan Men­den­hall zna nie tyl­ko każ­de źdźbło tra­wy na ran­czo For­re­sta, ale tak­że wy­so­kość tego źdźbła i dzień, w któ­rym wze­szło.

Na znak For­re­sta Men­den­hall ścią­gnął lej­ce i za­trzy­mał dwa źreb­ce za­przę­żo­ne do bre­ku. Po­wo­dem za­trzy­ma­nia rząd­cy było spoj­rze­nie, ja­kie For­rest rzu­cił na pół­noc­ny skraj do­li­ny, gdzie cią­gnę­ło się wiel­kie pa­smo ła­god­nych, ską­pa­nych w słoń­cu i okry­tych świe­żą zie­le­nią wzgórz , gi­ną­cych na ho­ry­zon­cie w roz­le­głej do­li­nie Sa­cra­men­to.

Na­stą­pi­ła roz­mo­wa krót­ka i la­ko­nicz­na, jak to bywa mię­dzy dwo­ma męż­czy­zna­mi, któ­rzy zna­ją się na rze­czy. Mó­wi­li o pa­stwi­skach. Wspo­mnie­li o zi­mo­wych desz­czach i za­po­wia­da­ją­cych się pod ko­niec wio­sny opa­dach. Wy­mie­ni­li róż­ne na­zwy, na przy­kład stru­mie­nie Mały Ko­jot i Los Cu­atos, wzgó­rza Yolo i Mi­ra­mar, do­li­ny Wiel­ka Niec­ka i Okrą­gła, łań­cu­chy gór­skie San An­sel­mo i Los Ba­nos. Omó­wi­li spę­dy i wy­pę­dy stad, daw­ne, obec­ne i przy­szłe, a tak­że oce­ni­li wspól­nie, jak za­po­wia­da­ją się zbio­ry ko­ni­czy­ny na da­le­kich gór­skich pa­stwi­skach oraz za­pa­sy sia­na po­zo­sta­wio­ne na zimę w za­cisz­nych do­li­nach wśród gór, gdzie sta­da spę­dzi­ły zimę.

Przy ko­no­wią­zie pod dę­ba­mi For­rest nie mu­siał sam wią­zać kla­czy. Wy­biegł chło­pak sta­jen­ny i wy­rę­czył swe­go pana. For­rest za­trzy­mał się na chwil­kę, aby za­py­tać o ko­nia Dud­dy, po czym brzę­cząc ostro­ga­mi wkro­czył do Wiel­kie­go Domu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: