- W empik go
Maleparta. Tom 3-4: powieść historyczna z XVIII wieku - ebook
Maleparta. Tom 3-4: powieść historyczna z XVIII wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 355 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W jednym z rozsypanych po kraju gęsto majątków Pana Jana Alexandra Paprockiego, położonym w małej Polsce (nie możemy określić okolicy, wieś się zwała Grabowym dworem) – rozruch panował wielki.
Stary dwór stojący na wzgórzu w wianku ogromnych grabowych i olszowych drzew, dwór z wyniosłym dachem, długiemi a wązkiemi okny, wysokiemi kominy, dwoma gankami i dwoma niezmiernej obszerności sieniami, cały był ruchem i krzykiem. Czeladź dworska i ludzie przywołani ze wsi, zamiatali, myli okna, lepili ściany, uprzątali śmiecie z podwórza, zagrabiali ulice. Woda lała się strumieniem, szorowano piaskiem, trocinami, miotłami, a Jejmość Pani Rządczyni z JMość Panem Rządzca zbrojnym w laskę, pilnowali sami, zachęcając do pośpiechu obietnicą wódki i pogróżkami batów. Jakto zwykle bywa, gdy się spieszy, wszystko szło nieładem, i jakby na złość powoli.
Odrabiać było potrzeba zrobione i poprawiać co się skończonem zdawało. Tam ktoś, wlazł z butami zbłoconemi na umytą świeżą podłogę: dalej bielący, pięcio białemi palcami wycisnął pamiątkę na wymytej i mokrej szybie. Konie co wywoziły śmiecie jakby naumyślnie pozwalały sobie szczególnych niedyskrecyi przed domem.
Martwiło to i gniewało Rządzcę i szanowną jego połowicę, gdyż spodziewali się na noc dziedzica, pragnęli mu okazać, że wszędzie było bardzo porządnie, bardzo czysto. Lękali się, aby wielce, (wedle powszechnego odgłosu), surowy właściciel, nie wziął im za złe nawet, mniej starannego utrzymania dworu.
– Ja z łaski Wasani, mogę miejsce stracić! – zawołał nadbiegając z drugiej sieni Pan Rządzca. – Wasani oszalałaś, żeby swoje motki pokłaść na widoku i –
– Pilnuj Jegomość swego nosa – odpowiedziała rezolutnie Jejmość, podpierając się w boki – a zobacz wprzód, czy konie twoje powyprowadzali: to gorzej niż motki. Ja się o swoje nieboję.
– A masz Wasani racyę! Mówiłem temu gapiowi Pawłowi, żeby konie wyprowadził do karczmy, i jeźliby pytano, niepowiadał czyje.
– Idźże Wasan dowiedz się o swoje konie; a włodarzowi powiedz, że mu dasz co, jeźli we wszystkiem, o czem go przestrzegano, posłuszny będzie, bo mówią, że bardzo pyta i wgląda.
Ledwie kończyli rozmawiać małżonkowie, nadbiegł włodarz pytać, co zrobić z żydem, który skóry z magazynu chciał zabierać wedle umowy.
– Daj mu w kark i wypędź go za wrota! – odpowiedział lecąc dalej Rządzca.
Gdy się to dzieje we dworze, nie mniejszy ruch na wsi, chłopi zabierają się witać nowego dziedzica i już u wjazdowych wrót do wsi, nakryto stolik, postawiono chleb, sól i wódkę. Starzy gospodarze gwarzą poglądając na drogę.
Arędarz ubrany w nocny żupan, z rękami w kieszeniach, niespokojny spaceruje przed karczmą, szwargocząc coś sam do siebie. Bachury wyglądają oknem, Sore patrzy z alkierza.
Pod kościółkiem wiejskim zebrali się Dzwonnik, Organista i Proboszcz, sobie także wyglądając kollatora, o którym, tym czasem doszłe ich wieści, powtarzają. Przed każdą chatą ktoś stoi, to kobieta z wiadrem w rękach, to chłopek z siekierą, to dziecko; a wszyscy patrzają na drogę, bo oczekują nowego dziedzica.
Aż zapyliło na gościńcu, zadzwoniło, zaturkotało, i zbliżyła się poszóstna kolasa z hajdukami, stangretem, konnemi: wszyscy pewni byli że to dziedzic jedzie i zebrali się patrzeć, witać, winszować. Za zbliżeniem się jednak powozu postrzegli, że to sąsiad był tylko, jadący w odwiedziny, Pan Starosta Poraj z jedynaczką swą córką i podżyłą już siostrą. Na widok przygotowań niezwyczajnych, zatrzymać kazał kolasę, wychylił wygoloną czuprynę i spytał ludzi:
– Kogo to oczekujecie?
– A dziedzica nowego?
– Albo się go spodziewacie?
– Co moment JW. Panie.
Starosta coś szepnął siostrze do ucha i kazał konie popędzić. Zawiedzeni w oczekiwaniu znowu posiadali i zwrócili oczy na drogę. Spodziewali się oni, po odgłosie wielkiej fortuny P. Paprockiego sądząc, magnata wielkim jadącego dworem, poszóstno, hajduczno i pańsko i dziwili się że choć kuchni naprzód albo sług swoich nie wysłał.
Tym czasem jak nie widać, tak nie widać było nikogo. Wysłany od arędarza oklep żydziak, doniósł tylko że w sąsiedniej wsi popasa u żyda, jakiś szlachcic jadący krakowską bryką, trzema najętemi końmi i rozpytuje się bardzo arędarza o Rządzcę tutejszego.
– To pewno ktoś ze dworu pańskiego, powiedział żyd sobie, musi być wysłany na zwiady! Nie darmo to mówili, że przebiegły człowiek! Ale taki naszego Rządzcy nie złapie!
Wkrótce po przybyciu żydka, nadtoczyła się i owa krakowska bryka, z żydem furmanem co popędzał trzy chude szkapy, a wewnątrz jakimś bladej twarzy Jegomością, w białym kitlu płóciennym i takiejże czapce kwadratowej. Postrzegłszy u wrót chłopców, kazał się zatrzymać jadący i wychyliwszy głowę spytał:
– A czego to czekacie?
– Na dziedzica.
– Dajcie pokój, on teraz nie przyjedzie, i tego nie lubi. Idźcie lepiej do roboty.
– Z pozwoleniem – spyta starszyzna z gromady – a wy? –
– A ja, jestem od niego posłany –
– Ruszaj żydzie – dodał, i żyd zaćwiczył konie i pobiegł ku karczmie. Przed karczmą na widok żyda co się miał ku czapce, domyśliwszy się wysłańca pańskiego, kazał podróżny zastanowić się na chwilkę.
– Co tam u was słychać, panie arędarzu? –
– A co ma być słychać, Wielmożny Panie – ot – bieda jak zawsze. Pan zdaleka?
– Zdaleka! – A dokąd?
– Ja tu jadę do dworu.
– A Jasny Pan dziedzic?
– Nie będzie teraz.
– Szkoda, jego tu czekali, P. Rządzca nagotował się, dwór wyporządzili.
– Jakiż to człowiek wasz Rządzca?
– Bardzo dobry człowiek.
– Nota bene – mruknął sobie pod nosem Maleparta, którego już poznać musieliście: – chwalą go wszędzie, musi albo mieć z niemi stosunki i szachry, albo do niczego. Z kogo najwięcej korzystają, tego zawsze najbardziej chwalą. – Potem odezwał się do Arędarza:
– Nic nowego u was?
– Nic, tylko co my Jasnego dziedzica czekali i niedoczekali. A może, opamiętywając się, dodał – pozwolicie naliwki kieliszek.
– A dobrze – rzekł Maleparta.Żyd pobiegł i powrócił zaraz z flaszką w której się coś czerwonego bełkotało, a na szyjce jej przywiązany sznurkiem, telepał się brudny korek.
– Zdrowie Wielmożnego Pana.
– Do Waści Panie Arędarzu.
– Można Jegomości popytać – odezwał się Arędarz po nalewce – co to za człowiek nasz pan?
– Hm – rzekł podróżny – ciężki człowiek!
– Ciężki! – spytał żyd ciekawie – czemu on ciężki?
– Nie wierzy nikomu i nie lubi żeby go kradli – a pieniądze –
– A wa! – ozwał się Arędarz – lubi słyszę pieniądze bardzo!
– O lubi! Powiedźcież mi no nawzajem, a Rządzca tam jaki u was?Żyd zrobił minę. – Nu jaki! Dobry człowiek! zwyczajnie Rządzca. – Potem spojrzał na podróżnego, jakby pytał, czy mu zaufać można i czy wynagrodzi jego zaufanie.
– Bardzo srogi?
– Nie, niebardzo srogi.
– Pilnuje dobrze.
– Już to on pilnuje… ale won i sobie pilnuje – dodał żyd po cichu.
– A dawno on tu.
– O! dawno. Za dawnego dziedzica nastał i dobrze mu się działo, teraz powiadają tak nie będzie.
– I ja to myślę – dorzucił podróżny.
– Poczciwy? – spytał po chwilce.
– A jakże – odpowiedział Arędarz – jego pewnie nikt nie złapie na fałszu.
– Ale można by złapać?
– Hm! Człowiek to zawsze człowiek! – szepnął żyd. – Czy ja wiem?
– Czyje to konie prowadzą? Niespodzianie zagadniony Arędarz spojrzawszy zawołał:
– Pana Rządzcy? – To on tu trzyma tyle koni! – Won – won – jąkając się rzekł żyd, – won ich nie tu może trzyma, ja nie wiem.
– Druga nota – w duchu powiedział sobie Maleparta. – Pierwsza że go chwalą, druga te konie.
Zbliżył się jakiś żyd do gospodarza i narzekając głośno, machając rękami, coś mu opowiadał.
– Co to on skarży się czegoś – spytał Mecenas.
– Nie, chowaj Boże, on to, co tu skóry kupił u Pana Rządzcy, ale powiada że mu wydać nie chcieli i teraz go wypchnęli ze dworu!
– A toż czemu?
– Bo się spodziewają Dziedzica.
– Już ja poproszę za nim Rządzcy, że mu skóry odda. Ruszaj do dworu – zawołał Maleparta.
Furman zaciął szkapy chude i popędzili groblą wierzbami wysadzoną do dworu. Jak tylko ujrzano kogoś jadącego w ulicy, Pani Rządczynia pobiegła oznajmić mężowi.
– Jegomość, Jejmość, zawołała, ktoś jedzie! A ruszajcież się. Jadą! Jadą!
Po całym domu rozległo się – Jadą! i co żyło ruszyło się ze wszystkich kątów. Rządzca stanął w ganku i czekał niespokojny poprawując to włosów, to pasa, to obciągając poły. Przypatrzywszy się lepiej nadjeżdżającej bryce, splunął z gniewem, ofuknął się na Jejmość:
– Co Wasani mnie zawsze zwodzisz!
To nie on! To ktoś bryką krakowską i najętym furmanem. Darmość mnie przestraszyła!
– Ale może kto z jego ludzi, wszystko tobie trzeba być w gotowości.
Wedle tej zdrowej rady czekali u drzwi i doczekali się na brykę, która się zatrymała wedle ganku.
Podróżny wychylił głowę; Rządzca postąpił naprzód, lękał się żeby to nie był ktory z jego przyjacioł, przybywający nie w porę w odwiedziny: ucieszył się zobaczywszy obcego.
– Pewnie ze dworu JW. Dziedzica? spytał wysiadającego w białym kitlu Rządzca.
– Tak, tak.
– A pan?
– Poźniej przybędzie, mnie tu wysłał.
– Służby moje powolne. Prosiemy – odezwał się uradowany Rządzca w pół poufale, pół radośnie. – Niechże wiem kogo mam cześć poznać.
– Jestem krewniakiem P. Paprockiego i zwą mnie Janem Paprockim.
– A tytuł?
– Nie mam tytułu.
– Prosiemy, prosiemy! – odezwali się Rządzca i jego żona, otwierając drzwi swojego mieszkania, na drugiej stronie są izby przygotowane dla dziedzica, a czy moie zechcecie, choć szczupło z nami się pomieścić.
– Wszędzie mi będzie dobrze – rzekł wchodząc podróżny. Obszerna izba do której weszli świeżo umieciona i piaskiem żółtym posypana, z piecem kaflowym ubranym w ławki od spodu, w żółte tykwy u góry, z kominem wybielonym, w którym kilka garnków z nabiałem stało, była mimo znajdujących się w niej gratów, wcale porządna. Dwa łóżka wysoko pierzynami wysłane, okryte kołdrami misternie z kawałeczków różnych zszytemi, za firankami cycowemi, stały w dwóch rogach, środkiem pod oknem stół duży z kałamarzem, piórami, linją wiszącą na gwoździu, kwitkami nanizanemi na sznurki i regestrem. Dalej pod ścianami stały kute kufry ogromne, szala wysoka za drócianą kratą i skrzynia na podwalach podmoszczonych od wilgoci. Tu i owdzie między obrazami świętych pańskich, po przylepianemi w pewnej odległości, wisiało motowidło, kłębki nici, motki, nasiona w workach i t… p. W bokówce, do której drzwi podle pieca się otwierały, widać było nie wielkie okienko wychodzące na ogródek wiśniami zasadzony, i sprzęty różne nagromadzone bez porządku.
Gospodarstwo oboje zaczynali już gościa serdecznie, przyjmować, chcąc go sobie ująć, najlepszy mu podano stołek i Jejmość pytała troskliwie co będzie jadł, albo pił.
– Mam, mówiła, kawał baby wielkanocnej i miodek nie zły.
– Oni tu widzę po pańsku sobie żyją – rzekł w duchu słysząc to Maleparta.
– Ale wy moie jako miejski do wygódek przywykły człowiek, wolelibyście winko.
Dzięki Bogu, znajdziemy i jaką flaszkę niezgorszego.
– O to! – trzęsąc głową rzekł w sobie Maleparta.
– Idź Wasani po wino – odezwał się Rządzca dając z kołka klucz Jejmości – i zadysponujcie wieczerzę.
– Bez indyskrecyi – dodał, gdy zostali sami – można li was spytać, kiedy się pana spodziewać mamy?
– W krótce, w krótce – odparł Mecenas, ale nie naznaczył czasu.
– Mówią że akuratny i wymagający człowiek?
– O, i bardzo!
– Frasuję się wielce, aby co u mnie nieznalazł z czegoby mógł być nie rad – mówił dalej Rządzca. – A Bóg widzi żem się na przyjęcie przygotował, jak tylko mogłem.
– To napróżno – rzekł podróżny. – On przyjęcia nie żąda; ale ściśle we wszystko wejrzy i porządek lubi: przygotować było najpierw rachunki i pieniądze.
– I rachunki i pieniądze są – rzekł Rządzca.
– No, to dosyć.
Jejmość przyniosła wino.
– Winszuje wam – odezwał się kosztując go Mecenas – że tu sobie tak wygodnie żyjecie. Musicie brać dobre honorarya, kiedy was na takie rzeczy staje.
– Zachcieliście! – westchnąwszy odparł Rządzca pijąc zdrowie nowo przybyłego. – To to ostatki lepszego bytu. Teraz nowy dziedzic, okroił na wstępie pensyą, zaprzeczył trzymać koni, karmić wieprzów! Musieliśmy się zostać na miejscu, bo o drugie trudno, a człek dziedzictwa niema: A! a!–
I westchnął P. Rządca.
Westchnął za nim nowo przybyły.
– Mogę z wami mówić otwarcie – ozwał się po chwilce Mecenas.
– Na Boga najmocniej o to proszę.
– Posłuchajcież. A jak wam imie?
– Protazy.
– Posłuchajcież Panie Protazy. – Ja mam obietnicę Dziedzica, że mi ten majątek puści dzierżawą.
– I będziecie tu sami mieszkać? – rzekł chmurząc się Rządca.
– O! nie! wcale nie. Ja zawsze siedzę w mieście! Utrzymam was na miejscu.
– Bóg zapłać.
– Powiedzcież mi szczerze, otwarcie, co ten majątek zrobić może, co dacza niego? Już ci taki więcej pewnie, niż na regestrach pokazujecie?
Rządzca spojrzał w oczy przybyłemu.
– Po szczerości, Panie Protazy! Jestem ubogi człowiek, muszę się pilnować, i jeźli nie zarobię, sam będę tu mieszkał, aby mieć przynajmniej życie darmo. A gdybym zarobił, tobym się chętnie z Wasanem podzielił i podwyższył mu jurgield.
Namyślał się jeszcze Rządzca, poskrobał w głowę i na Jejmość spojrzał, jakby rady od niej błagał.
– I to pewno, wyjąkał, że Pan spodzie – wasz się ten klucz mieć… dzierżawą od JW.
Dziedzica.
– To najpewniej.
Rządzca zwlekał wytłomaczenie się i wciąż spoglądał na żonę: żona dawała mu znaki niecierpliwe, aby się nie wygadał. – Nie wiedział co począć, bo go już język świerzbiał a bał się Jejmości: nareszcie rzekł:
– O tem potem, a teraz moie co przekąsicie – Maleparta nie dał się prosić i zaczął zajadać skwapliwie babę, choć już na to nazwisko dobrze zasłużyła będąc dobrze starą. A ukradkiem spozierał na Rządzce, który nie mogąc wytrzymać jął się także za kieliszek i wypił z gościem jeden i drugi. Niezwykły jednak do tego trunku, a przytem odurzony już ciągłem kłopotem z powodu spodziewanego przyjazdu dziedzica, łatwo się nim podchmielił i stracił pamięć niebezpieczeństwa w którem zostawał, choć mu je żona ciągłemi mruganiami przypominała.
– Ot! wiecie co – odezwał się rozweselony i czując w sobie ochotę wynurzenia się, jak to zwykle bywa, gdy się podpije: – ot wiecie co, ja wam wszystko powiem. To dobry majątek.
– Co to wy pleciecie – przerwała żona, – straciliście głowę od kieliszka wina.
– A Jejmość zawsze w strachu i niedowiarstwie – przerwał Rządzca. – Dajcie pokój! Ja Jegomości uważam za przjaciela, i powiem mu całą prawdę.
– Najlepiej – rzekł nalewając sobie Maleparta kieliszek – powiedzcie całą prawdę, bo się jej zawsze dowiem i tak:
– Otóż to – dodał Rządzca.Żona westchnęła i opuściła ręce, ona przeczuwała ze wzroku Mecenasa, grożące im nieszczęście.
– Powiedzcie no mi tę prawdę: dobry majątek?
– Wyśmienity! wszystko jest.
– A siano co go zawsze kupowano?
– Hm! – uśmiechając się dodał Rządzca – znajdzie się i siano.
– Dla czegóż go dawniej nie było?
– Ot tak po szczerości powiem.
– Powiedz WPan po szczerości.
– Moje konie i Jegomościne cielęta go zjadały.
– A stawy nigdy się podobno nie spuszczały.
– Regularnie.
– I nie było ryby!
– Słuchaj WPan! – rzekł śmiejąc się podochocony – to nasz dochód, dla pana głupstwo, a dla nas stanowi.
– I wieleż naprzykład?
– Parę tysięcy. Maleparta się skrzywił.
– Jednem słowem – dodał Rządzca, – dawaj WPan jakich pięć tysięcy wyżej regestrów, a jeszcze zostanie się i nam czem podzielić. Tylko słuchaj, za ufność, ufność i dotrzymaj słowa.
– Dotrzymam, danego sobie słowa – odrzekł ponuro Mecenas.
– A teraz jeszcze zdrowieczko pańskie, dodał Rządzca podnosząc kieliszek.
– Nie, dosyć już tego – zawołał Mecenas – chodźmy do regestrów.
– Co! do regestrów? Bierz djable regestra. To na potem! Jak on przyjedzie.
– Daj mi je WPan zaraz.
– Po cóż?
– Żebym zobaczył co tam popisałeś?
– Alboż myślisz, że się z nich co dowiesz? – spytał ze śmiechem Pan Rządzca. Regestra są dla Dziedziców, a prawdę sam Pan Bóg wie i ja. Wierz WPan na moje słowo. Czy to Jegomość chcesz się omłotu z nich dowiedzieć, czy expensy? Porzuć, a ufaj mnie, co ci szczerą prawdę mówię. Dawaj choćby i wyżej, a nie zawiedziesz się.
– Pewnie?
– Niechybnie: my tu sobie po szlachecku zagospodarujemy. Jeszcze kieliszek.
– Dosyć już tego wszystkiego razem, zmienionym głosem odezwał się Maleparta, dowiedziałem się, co wiedzieć chciałem. Rządzca się jeszcze nie domyślił nic i nalegał na podróżnego aby pił. Chmurne czoło Maleparty od dawna przerażające Jejmość co nań ukradkiem spozierała, opamiętało go nareszcie.
– Prowadź mnie do przygotowanej izby – odezwał się Mecenas.
– Ale, ale to izby dla Dziedzica.
– To też mówię ci, żebyś mnie do nich prowadził.
– Ale, jeźli nadjedzie?
– Już nie nadjedzie.
– W ran sam mówiłeś.
– Mówiłem i powtarzam, że nie nadjedzie bo nadjechał!!
Rządzca osłupiał, potarł czoło, wytrzeźwił się – żona jego zbladła jak ściana.
– Ja jestem dziedzic – dodał Maleparta – a WPan wybieraj się ztąd co najrychlej. Dosyć już tu przyzbierałeś. Rzeczy zaś jakie masz, konie i chudobę zostawisz mi na gruncie, do obrachunku.
To powiedziawszy i niezważając na lament w izbie, wyszedł w ganek. Ludzie stali pod nim.
– Zawołać mi gumiennego i gromadę.
Rozbiegli się posłuszni.
W godzinę potem już odebrał rządy Panu Protazemu i klucze miał u siebie. Na przeciwko płacz był, narzekania, lamenta do dnia białego; a w izbie Mecenasa, liczyły się pieniądze, sprawdzały regestra, badali ludzie. Tysiące nadużyć się wykryło, bo jak skoro przestano się lękać Rządzcy, mówiono nań, co ślina do gęby przyniosła. – Ratując się obciętemi poły, P. Protazy musiał wypłacić Mecenasowi około trzech tysięcy złotych i tym ledwie sposobem, zresztą majętności, z jego szpon się wydarł.
Po wyjeździe Rządzcy, nowego nie ustanowił Mecenas, postanowiwszy sani zamieszkać na wsi. Miasto już mu się było sprzykrzyło, może dla tego że nadto go tam znano, zbyt dobrze przeszłość jego wiedziano, i mimo szacunku dla jego bogactw, pogardzano osobą. Maleparcie zaś, zachciało się znaczenia, tytułów, kolligacyi i państwa, którego nie miał jeszcze, choć pański już posiadał majątek. Powiedział więc sobie: Jedźmy na wieś, gdzie mnie nie znaj; zostanę Deputatem na sejmiku, Posłem na sejm, lub czem kolwiek przecie, będę żył po pańsku i zapomną czem byłem dawniej.ROZDZIAŁ II
Najbliższym sąsiedztwem Maleparty, był dom JW. Starosty Poraja, któregośmy widzieli przejeżdżającego przez wieś, chwilą przed przybyciem Dziedzica. Dalszy ciąg tej powieści wymaga, abyśmy wam mieszkańców Porajowa poznać dali. A naprzód spójrzmy na dwór i pasadę jego.
U ujścia maleńkiej rzeczki, do jednej ze spławnych rzek korony, leżało miasteczko złożone z lichych chałup żydowskich i czterech karczem mających otaczać rynek. W pośrodku pięć kramików znaczyło sklepy, sprzedawano w nich czosnek, cebulę, powrozy, sól, garnki i łojowe świeczki. Nie – daleko wznosił się ratusz ozdobiony wieżyczką z chorągiewką herbową, którego okna w połowie zabite były deskami. Po za nim i po za kramami, ciągnęły się błotniste uliczki miasteczka, obstawione chałupkami walącemi się i nielepszemi od nich stodółkami.
Gdzieniegdzie sadek z wiśniowemi drzewy, ze starą gruszą, prababką wszystkich grusz okolicznych, rozzieleniał smutno czarny ten widok. Po za miastem, w widłach dwóch rzek, wśród zielonego wału okrążające go do koła sam grodek dawny, wznosiły się mury zamku senjoralnego, świeżo odnowione i dosztukowane nowemi budowlami. Wierzyczka nad bramą wznosząca się z zegarem i balkonem, ukazywała jedyny na zamek wjazd, po zwodzonym dawniej a teraz zwodzącym tylko moście. W brukowanym dziedzińcu, stał sam tak zwany dawnym zwyczajem zamek, budowa w połowie stara, w pół nowa. Dwie jego narożne baszty i środek widocznie były z XVI wieku, jeźli nie dawniejsze, długie oficyny do – budowano poźniej. Po zatem wszystkiem ogród ze szpalerami, sadzawkami, bukszpanem wysadzanemi ulicami, obcinanemi świrkami, ciągnął się aż nad rzekę. Na prawo i lewo były stajnie, wozownie i inne zabudowania folwarczne.
Nad jedną z baszt zatknięty krzyżyk blaszany, dowodził że tam była zamkowa kaplica. U bramy, u drzwi głównych, na chorągiewkach, a nawet w uliczkach ogrodu wycinane, wysadzane i malowane herby, dowodziły-źe dziedzic Porajowa należał do familji Porajów, i lubił się tem szczycić.
Jak w miasteczku tak i tujednako widać było, że familja zacna bardzo podupadła na fortunie, choć nic dumy dawnej nie straciła. Obok herbów widać było niedostatek, obwijający się w poważne pozory państwa, jak hiszpan w swój płaszcz podarty. Ludzie co się przemykali, obok dziurawych sukni, mieli na twarzy i w ruchach, zuchwalstwo sług magnatów; zamek sam sobą okazywał to śmieszne połączenie hołoty i pańskości.
Dość brudny, opuszczony jak miasteczko same, pysznił się jednak basztami swemi, herbami, powozami, końmi i liczną bardzo dwornią. Nieład był wszędzie, wrzawa, krzyki, nieporządek i niedostatek, najmniej wprawne oko uderzały.
W zamku mieszkał JWPan Starosta Poraj wdowiec, z dwudziestą kilko letnią, bardzo już dojrzałą córką i jeszcze dojrzalszą siostrą. Starosta mógł mieć tak około sześćdziesięciu, ale trzymał się tęgo i ruchawy był jak młodzieniec naszego wieku. Jeździł konno, polował, pił, w potrzebie zatarłszy wygolonej czupryny koperczaki stroił do wdówek bogatych, sejmikował pracowicie, forytującswojej partyi kandydatów kielichami i szablą, słowem żył życiem czynnem i niecierpią! spoczynku. Połowę roku pędził w Warszawie, część na wsi i w odwiedzinach u magnatów, z któremi go łączyły stosunki i kolligacye. Starosta należał duszą i sercem do panów, do arystokracyi; dumny był jak grand hiszpański, lubił wystawę, zbytek, ucztowanie, paradę jak bogacz, choć wcale nim nie był. Odziedziczywszy po ojcu jeden Porajów i wiele dumy, puściwszy się w życie pańskie, straci! fortunę, obciążył ją długami i został na starość, gdyby nie szczególna na to obojętność, nieszczęśliwym, bo dłużny wszystkim, nic mogąc oddać nikomu. Ale Starostę to wcale nieobchodziło; gdy się kredytor dopominał, naprzód go poił, karmił, drwił z niego po cichu, a wielce na pozór honorował, aby szlachcica – uchodzić: gdy to nie pomogło, obiecywał pomoc swoją i protekcyą w zamian za kapitał. Nareszcie jeźli i tem niezwyciężył dozwala! procesować, pewien będąc, że mu proces niezaszkodzi, bo któż jeźli nie Starosta, trząsł Sejmikami, wybierał urzędników i władał Sądami? Tak obciążony długami, został przy Porajowie i robił nowe długi, pił, jadł, spał, sejmikował, jeździł na zimę do Warszawy i udawał wyśmienicie pana; a ktoby go ujrzał z podniesioną głową, zarzuconemi w tył wylotami kontusza, pokręconym do góry szpakowatym wąsem, ręką jedną na karabelli, drugą za pasem bogatym, wziąłby go niechybnie za jednego z najmajętniejszych w Polsce obywateli, co beczkami złoto w piwnicy chował.
Panna Kasztellanka Katarzyna siostra Starosty, była drugą po nim w domu osobą. W wielkiej części przejęła ona charakter brata, jego dumę, próżność, zamiłowanie w wystawie i pańskości. Niegdyś piękna, teraz już resztki zwiędłych wdzięków, z wielką jeszcze pretensyą do nich, pozostały jej tylko. Wysokiego wzrostu, kształtnej postaci, rysów twarzy regularnych, czarnego włosa, ktory już z głowy uciekać zaczynał, czarnych niegdyś oczów, dziś sińcami otoczonych, Panna Katarzyna mogła jeszcze uchodzić za nieszpetną, choć dobrych lat czterdzieści przeżyła na świecie. Całe swoje życie wybierała się za mąż bogato, miała konkurentów mnóstwo, jedni sami pouciekali, drugich ona odprawiła, za niegodnych swej ręki uważając, a choć zbliżała się do pięćdziesięciu, marzyła jeszcze o świetnem za mąż pójściu. Jak wszystkie prawie stare panny, wierząc w sny, przepowiednie, przeczucia, co roku aż do Wstępnej Środy, była pewną że pójdzie za mąż w Zapusty, po… wielkim poście, znowu zaczynała się spodziewać, aż do następującego. Ktokolwiek nadjeżdżał, zdawał się dla niej konkurentem, kto kilka słów przemówił, pewnie zakochanym, kto przez parę miesięcy u Starosty bywał, niechybnie starającym się. Tyle razy zawiedziona, bo zawodów policzyć nie podobna, miała wielką słuszność narzekając na mężczyzn, ich niewiarę, niestałość i interessowność. Cytowała z upodobaniem wszystkie przeciw nim argumenta, jakie się znajdują w sławnej niegdy książeczce, pod tytułem: Odpowiedź damy na złote jarzmo małżeńskie. Prędzej później jednak zawsze wyglądała przyjęcia tego Messyasza, co ją do małżeńskiego raju miał wprowadzić, wyobrażając go sobie naprzód młodym, powtóre przystojnym, po trzecie z pięknem imię – niem, nareszcie bogatym niezmiernie. Do brata miała urazę, domyślając się i niepłonnie, że on był przyczyną, iż dotąd za mąż nie wyszła i utrzymywał ją w domu, aby nie być zmuszonym wypłacić posagu. Z prawa natury opiekunka młodej Zuzi Starościanki, mściła się trochę na córce za przewinienie ojcowskie, przepowiadając jej, że nieprędko jeszcze za mąż pójść moie, i z porządku rzeczy wypada, aby ona wprzód tę przepaść wypróbowała, nim Zuzia w nią się rzuci.
Panna Katarzyna pomimo swych odlewanych czterdziestu latek, nie spuściła dotąd wcale z warunków arcy ciężkich dla swego przyszłego. Koniecznie chciała go wielkim panem i przystojnym chłopcem, może dla tego, że tak długo czekała, a za poczekanie zawsze się coś płaci. Tym czasem konkurenci dawniej dla pięknych oczów Kasi zjawiający się gęsto, odstręczeni to wieścią o niewypłatności Starosty, to dumą panny, powoli poznikali i siostra dziedzica
Porajowa zaczynała się o swoje za mąż pójście niespokoić od niejakiego czasu, wierząc jednakże, iż ją prędzej poźniej, minąć nie może, bo cyganka przepowiedziała jej świetne a niespodziane małżeństwo, a cygańskie wróżby nigdy niezawodzą.
Staroscianka, oprócz różnicy lat i wdzięków, charakterem niewiele się różniła od ciotki i ojca. Dwudziestokilkoletnia i dojrzała panna, mniejszego wzrostu od Katarzyny, podobnych rysów twarzy, świeża, czarnooka, rumiana i jak w ówczas powiadano, tęga czarno-brewka, była dumna jak ojciec, roiła wielką przyszłość jak ciocia. Miała do tego większe od niej prawo, bo na oko dziedziczka Porajowa, pięknego imienia, córka człowieka wziętego w swojej okolicy, skolligowanego z magnatami, mającego stosunki w Warszawie, była nie złą partyą. Skutkiem pobytu w Warszawie i edukacyi na wielką stopę – bo francuzką madame, jeszcze naówczas w Polsce rzadką, miała za pierwszą nauczycielkę – Zuzia, różniła się od Panny Katarzyny wielką pogardą ojczystych obyczajów i języka, zamiłowaniem wszystkiego co francuzkie, co nowe, co modne i błyszczące.