Małgorzata Walewska. Moja twarz brzmi znajomo - ebook
Małgorzata Walewska. Moja twarz brzmi znajomo - ebook
Kulisy kariery pierwszej damy polskiej opery
Małgorzata Walewska od lat zasiada w jury telewizyjnego show Twoja twarz brzmi znajomo.
Ma wspaniały głos, ale nie usłyszysz go w radiu.
Możesz nie wiedzieć, że amerykański „Time” umieścił ją na liście dziesięciorga najsłynniejszych Polaków.
Zaskoczy cię wiadomość, że jej kolegami z pracy byli Placido Domingo i Luciano Pavarotti.
Czy świat zna ją lepiej niż my?
Kim naprawdę jest największa gwiazda polskiej opery?
Jak wysoką cenę musiała zapłacić za międzynarodową sławę?
Małgorzata Walewska zaprasza cię do swojego świata pełnego dźwięków.
Usłyszysz go dzięki rozmowie, którą prowadzi z Agatą Ubysz.
Będzie intymnie, zaskakująco, bez udawania i szczerze do bólu.
Bo z kim tak można rozmawiać, jeśli nie z prawdziwą przyjaciółką?
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8752-5 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Agata Ubysz: Od dnia 5 marca 2010 roku.
Kiedy leżałam na podłodze za kulisami i nie miałam siły oddychać?
Może kilka godzin wcześniej?
To był piątek. Premiera. Po raz kolejny w karierze śpiewałam Carmen, tym razem na scenie Opery Krakowskiej. Minęło dziewiętnaście lat od mojego debiutu w tej roli, a ja nadal podekscytowana czekałam na występ. Przez wiele lat zdążyłam się zaprzyjaźnić z Carmen i podziwiałam ją za siłę, odwagę i upór w realizowaniu miłosnych podbojów. Żyła, jak chciała, i za nic miała konwenanse. Cieszyłam się z obecności na widowni mojej córki i siostry. Przez głośnik w garderobie usłyszałam głos wzywającej mnie inspicjentki. Weszłam na górę sceny, która była podzielona scenografią na dwie części. W głębi, na podwyższeniu, znajdowała się zamknięta przestrzeń fabryki cygar, z której – po otworzeniu drzwi i pokonaniu pięciu schodów – można było zejść na plac. Tam zaczynała się akcja opery. Wraz z robotnicami, granymi przez dziewczyny z chóru, czekałyśmy za zamkniętymi drzwiami. Już przy uwerturze poczułam się nieswojo. Myślałam, że to trema. Po otwarciu drzwi jako pierwsze zbiegły na plac robotnice, a ja za nimi. Zaczęłam wykonywać słynną _Habanerę,_ otoczona chórem wojskowych. Wtedy poczułam, jak mocno i nierówno bije moje serce.
Co wtedy pomyślałaś?
Zastanawiałam się, czy dam radę zaśpiewać przedstawienie do końca. Liczyłam na to, że serce się uspokoi. Niestety _Habanera_ to aria, w której tańczę i śpiewam. Kokietuję wszystkich mężczyzn znajdujących się w zasięgu mojego wzroku. Ruszam się zmysłowo i składam obietnice bez pokrycia. Bieganie po schodach fabryki i jednoczesne śpiewanie było jednak zbyt dużym wysiłkiem. Udało mi się jakoś dokończyć arię i wbiec z powrotem na górę. Czekałam na wyższym poziomie sceny, aż skończy się duet żołnierza Don Joségo z zakochaną w nim wieśniaczką Micaëlą. Kiedy oni występowali, powtarzałam w myślach jak mantrę: „Oddychaj głęboko”. Próbowałam powstrzymać serce, żeby tak nie łomotało. Kiedy wreszcie Don José, czyli Arnold Rutkowski, tenor grający mojego przyszłego kochanka, zostawił Micaëlę i przyszedł po mnie, już wiedziałam, że może być bardzo źle. Powiedziałam: „Arnold, gdybym chciała się o ciebie oprzeć, proszę, nie odsuwaj się, bo mogę potrzebować pomocy”. Don José miał mnie wyprowadzić z fabryki z powrotem na plac, przywiązać do słupa, a ja – opierając się o ten słup plecami – miałam zalotnie zsuwać się w dół i podnosić. Wszystko szło zgodnie z planem. Arnold zrobił swoje, a ja śpiewałam. Jednak z każdą kolejną frazą czułam, że mój oddech jest coraz krótszy. Wciągałam powietrze, charcząc głośno. Bałam się, że publiczność to usłyszy. Na szczęście skończył się pierwszy akt. Zbiegłam ze sceny ostatkiem sił, starając się dramat przerobić na interpretację.
Chciałaś godnie zejść ze sceny?
Nie, wtedy już walczyłam o życie. Za kulisami zatrzymałam się przy stanowisku inspicjentki. Poprosiłam, żeby wezwała karetkę i zadzwoniła do mojej zmienniczki Moniki Ledzion, aby dokończyła za mnie spektakl. Miała tylko przerwę, aby wszystko zorganizować. Zapytała jeszcze: „Czy jest aż tak źle?”. A ja już nie byłam w stanie odpowiedzieć. Położyłam się na podłodze, bo poczułam, że upadnę.
Straciłaś przytomność?
Jeszcze nie w tym momencie. Zaczęła się przerwa, wokół mnie zebrało się wiele osób. Słyszałam wszystko, co się dzieje, ale byłam tak strasznie słaba, że nie mogłam wydusić z siebie słowa. Moja siostra Justyna zorientowała się, że coś ze mną było nie tak, i przybiegła za kulisy. Jak mnie zobaczyła, leżącą na ziemi, uklękła i położyła moją głowę na swoich kolanach. Pamiętam jej przerażenie, urywany głos i łzy kapiące mi na twarz. Przyszli jacyś lekarze. Podnosili mi nogi do góry, a ja próbowałam im powiedzieć, że to pogarsza sprawę. Nie miałam siły, więc porozumiewałam się ruchem głowy na tak lub nie. Udało mi się wyszeptać do Justyny: „Gorset”. W momencie, kiedy mi go rozsznurowała, zyskałam trochę miejsca na oddech, co pomogło tylko na chwilę. Ktoś zdjął mi perukę. Widziałam straszne zamieszanie wokół. Dopiero mój agent Bogdan Waszkiewicz wyprosił wszystkich.
Twoja córka Alicja też była za kulisami?
Tak. Była opanowana i rzeczowa. Jak dorosła. A miała wtedy tylko siedemnaście lat. Strofowała moją siostrę, żeby nie histeryzowała. Zadzwoniła też do mojej kardiolożki. „Mama umiera, co mam robić?” – zapytała. Wtedy pomyślałam, że odchodzę. Jeszcze pożegnałam się ze wszystkimi i straciłam przytomność.
Co powiedziałaś?
Powiedziałam, że umieram i że się żegnam. Nie czułam bólu, tyle tylko, że nie mogłam złapać oddechu, zrobiło mi się ciemno przed oczami. Skończyło się. I tyle. Kiedy się ocknęłam, sanitariusze nieśli mnie do karetki w jakiejś chuście. Pamiętam mężczyznę w prostokątnych okularach, który zadawał mi pytania. To był człowiek z karetki i podawał mi dożylnie jakieś leki. A ja tylko myślałam, że zawsze chciałam umrzeć na scenie, ale nie w pierwszym akcie _Carmen_.
Skąd taki pomysł?
Zawsze sobie wyobrażałam, że będę stać na scenie do końca moich dni, a mam rodzaj głosu, który mi na to pozwoli. I może umrę, śpiewając Czajkowskiego, jako stara Hrabina w _Damie pikowej_. Nawet mówiłam o tym w wywiadach. A tu los był przewrotny i uśmiercił mnie w pierwszym akcie _Carmen_. Gdyby uczynił to w ostatnim, to by się przynajmniej zgadzało z librettem. W karetce zrobili mi EKG i wszystko wydawało się w porządku. Słyszałam, jak doktorka mówi, że to histeria. Nie miałam siły zaprzeczać. Cieszyłam się, że jestem pod opieką i że wiozą mnie do szpitala. Trzymali mnie na intensywnej terapii trzy dni. Pierwszej nocy przyszedł młody lekarz. Stał nade mną i obserwował te wszystkie szalejące zygzaki na monitorach, a ja się dopytywałam, czy za dwa dni będę w stanie zaśpiewać _Carmen_. Patrzył na mnie, jakbym z księżyca spadła. Byłam na silnych lekach i dopiero drugiego dnia uzmysłowiłam sobie, że jestem na OIOM-ie.
Czy powiedzieli ci, dlaczego zasłabłaś?
Nie, jeszcze nie. Kiedy pięć lat wcześniej zaczęłam mieć napady arytmii, trafiłam w bardzo dobre ręce doktor Ewy Szufladowicz, która od razu zasugerowała badanie w kierunku boreliozy. Co jakiś czas powtarzałam testy. Wyniki były ujemne albo niejednoznaczne. Dopiero po ataku w Krakowie wynik boreliozy okazał się wysoko dodatni.
Wreszcie dowiedziałaś się, co ci jest.
Po tylu latach! Pierwsze symptomy miałam w 2005 roku, na kontrakcie w Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Przychodziłam z prób do domu i byłam tak strasznie zmęczona, że siadałam przed telewizorem i natychmiast zasypiałam. Budziłam się potem w nocy, dosypiałam. Arytmie były na początku bardzo delikatne i nie odbijały się na kondycji na scenie. Zastanawiałam się, co może być przyczyną, myślałam, że to zmiana kontynentu. Odstawiłam wtedy wszystkie używki.
Kawę, herbatę, alkohol?
Nawet colę. Alkoholu i tak nie piłam. W 2006 roku zaczął się najbardziej fascynujący dla mnie czas – miałam podpisane kontrakty z najlepszymi teatrami na świecie i nie chciałam z tego rezygnować. A arytmia ma to do siebie, że jest nieprzewidywalna. Chociaż jedno poważne wydarzenie z 2008 roku powinno było mnie wyhamować. Dostałam drugie zaproszenie do Waszyngtonu. Pierwsze było bezpośrednią konsekwencją mojego debiutu w Metropolitan Opera. Podczas kontraktu w Nowym Jorku poszłam na premierę _Cyrano de Bergeraca_, gdzie tytułową postać kreował maestro Plácido Domingo, wówczas dyrektor opery w Waszyngtonie. We foyer po spektaklu przypomniałam mu, że parę lat wcześniej spotkaliśmy się na scenie w Wiedniu, i pochwaliłam się, że właśnie niedawno zadebiutowałam tu, gdzie teraz rozmawialiśmy, czyli w Met. Maestro zaskoczył mnie stwierdzeniem, że słyszał o mojej Dalili, i od razu zapytał, czy zgodzę się zaśpiewać trzy tygodnie prób za Olgę Borodinę w Waszyngtonie. Zgodziłam się, oczywiście. Dzień przed premierą wpadła Olga i zaśpiewała wszystkie spektakle. Za to wyjechałam z Waszyngtonu z propozycją szybkiego powrotu i wystąpienia w roli Magdaleny w _Rigoletcie_ Giuseppe Verdiego. Po tych dygresjach dochodzimy wreszcie do sedna historii. Po drodze z Warszawy do Waszyngtonu zatrzymałam się w Nowym Jorku. Na lotnisku czekali na mnie Krysia i Jurek, przyjaciele z Greenpointu. Wysiadłam z samolotu w bardzo złym stanie. Miałam w planie zostać u nich parę dni i załatwić sprawy w lokalnym oddziale banku. Dużo czasu spędzałam w prowadzonej przez Krysię restauracji _Christina_, a bank był kilkadziesiąt metrów od niej. Poprosiłam znajomego, żeby poszedł tam ze mną. Pierwszy przystanek musieliśmy zrobić natychmiast po energicznym przejściu na drugą stronę ulicy. Ściskałam towarzysza za łokieć i dyszałam, że muszę usiąść, bo się przewrócę. Na szczęście co krok był jakiś bar. Wchodziliśmy do każdego, siadaliśmy przy stoliku i czekaliśmy, aż moje serce się trochę uspokoi, żeby ruszyć dalej. Bank był zbyt blisko, żeby wziąć taksówkę, ale – jak się okazało – zbyt daleko, żebym doszła tam o własnych siłach. Czułam się, jakbym miała sto lat! W końcu udało nam się dojść na miejsce i po załatwieniu sprawy ruszyliśmy w drogę powrotną. Żeby nie budzić podejrzeń, od razu przeszliśmy na drugą stronę ulicy i zwiedzaliśmy kolejne bary. Kolega się śmiał, że wezmą nas za inspektorów sanepidu kontrolujących bary na Greenpoincie.
Jak dotarłaś do Waszyngtonu?
Wykonałam telefon do Andrzeja, przyjaciela mieszkającego w Baltimore. Nie spodziewałam się, że rzuci swoje obowiązki i przyleci do Nowego Jorku. Chociaż znając jego dobre serce i opiekuńczość, mogłam przewidzieć, że przyjedzie mnie ratować. Kiedy opowiedziałam mu o swojej podróży do banku i obawach, że nie dam rady sama wsiąść do samolotu, Andrzej przejął stery, wynajął samochód i zawiózł mnie do Waszyngtonu. Został ze mną do momentu, kiedy poczułam się lepiej. W apartamencie było tylko jedno łóżko, więc spał na podłodze, troszczył się o mnie i asystował wszędzie. Pojechaliśmy razem na przymiarkę kostiumu. Byłam tak słaba, że nie mogłam założyć rajstop. Ubierały mnie dwie garderobiane. Po skończonych poprawkach jedna z pań odprowadzała mnie długim korytarzem. Był zbyt długi, nie doszłam do końca, osunęłam się po ścianie i usiadłam na podłodze. Wszyscy spanikowali. Andrzej pomógł mi wstać, a ja, próbując bagatelizować problem, złożyłam wszystko na karb długiej podróży. Rozeszło się po kościach. Myślałam, że jak będę dużo spać i odpoczywać, to mi przejdzie. Nie mogłam sobie pozwolić na skuchę przy gwiazdorskiej obsadzie tego spektaklu. Gordon Hawkins w roli tytułowej, Joseph Calleja jako książę Mantui, Gildę śpiewała Lyubov Petrova, a mojego brata zbira Sparafucilego grał kolega z produkcji _Don Carlosa_ z Grazu z 2002 roku, Andrea Silvestrelli. Nikomu się nie przyznałam, że jestem chora. Zaśpiewałam dziesięć spektakli na przełomie marca i kwietnia. W zasadzie na scenie miałam problem tylko w momencie, kiedy musiałam wbiec po paru schodkach do pokoju księcia. Na szczęście do kolejnej frazy było wystarczająco dużo czasu, żeby serce się uspokoiło. Dostałam świetne recenzje. Powrotu do domu nie pamiętam. Dlatego na kolejny kontrakt do Gliwic pojechała ze mną Alicja. To był czerwiec tego samego roku. Przedstawienie _Carmen_ miało być rejestrowane na DVD.
Alicja miała wtedy piętnaście lat. Czy zdawała sobie sprawę z twojego stanu?
A jak miała sobie nie zdawać? Widziała, że się źle czuję. W dniu nagrania musiała doprowadzić mnie po schodach do miejsca, skąd wychodziłam na ostatni, czwarty akt. Pokonanie jednego piętra zajęło nam dwadzieścia minut. Ryzykowałam wiele, bo akcja rozgrywała się w spalonym teatrze. Wychodziłam na piętro, gdzie nie było balustrad. Mogłam przecież zasłabnąć i spaść.
Wystawiałaś się na niebezpieczeństwo.
Niby tak, ale większym nieszczęściem byłoby dla mnie siedzenie w domu, jeślibym się dobrze czuła, niż ryzykowanie, że coś się stanie podczas występu.
Rozmawiałaś ze swoimi agentami o problemach zdrowotnych?
Bogdan wiedział wszystko, a Isabel, mojej agentki międzynarodowej, nie chciałam straszyć. O chorobie dowiedziała się dopiero w 2009 roku podczas prób do _Trubadura_ w Covent Garden w Londynie. Siedziała wtedy z Piotrem, moim partnerem, w chińskiej knajpie. Pili wino śliwkowe, a on płakał i opowiadał jej, że umieram i że z mojej kariery nic nie będzie.
Przecież mogła wycofać cię z tej produkcji?
Nie mogła. Nikt nie był wtedy w stanie mnie powstrzymać. To ciekawe, ale jak teraz o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że chyba chciałam coś udowodnić. Trudno powiedzieć, o co mi wtedy chodziło. Bałam się zawieść zaufanie tych, którzy we mnie wierzyli i wmawiali mi, że kto jak kto, ale ja na pewno dam radę. Myślę, że to robota na jakieś poważne sesje terapeutyczne. A Isabel sama miała problemy. Najpierw umierał jej ojciec, potem ona sama była chora, a dwa lata później upadła cała agencja. Wszystko naraz, tak po prostu.
Każdy śpiewak chce zaśpiewać na scenie w Covent Garden.
To było moje największe marzenie. Przyjechałam do Londynu bardzo dobrze przygotowana. Przestudiowałam nagranie wideo premiery tej leciwej już produkcji. Wiedziałam dobrze, jak mam się poruszać po scenie i jakie gesty wykonywać. W momencie, kiedy zaczęły się próby, reżyser Elijah Moshinsky powiedział, że dwadzieścia lat wcześniej, kiedy robił ten spektakl, był młody i głupi i teraz wie lepiej. W rezultacie zrujnował wszystko to, co wymyślił wcześniej, i nie zaproponował nic w zamian. Byłam bardzo zagubiona. Na każdej próbie prezentowałam mu coś innego, żeby jakoś poskładać rolę Azuceny. Raz mu się podobało, co robię, a potem na kolejnej próbie wywracał wszystko do góry nogami. Nie tak sobie wyobrażałam pracę z legendą reżyserii.
Nie miałaś łatwo.
Bywały dni, kiedy nie czułam się dobrze i byłam bardzo zmęczona. Podczas pracy z Sondrą Radvanovsky i Robertem Alagną nad sceną w więzieniu, bardzo długo leżałam na podłodze, a oni szlifowali duet Leonory z Manrikiem. Reżysersko ciągle było coś nie tak. Śpiewali pięknie, łagodnie, a ja… zasnęłam. To też pokazywało, jak bardzo mój organizm był wyczerpany – w momencie, kiedy wreszcie udało mi się zrelaksować, po prostu odpłynęłam. Musieli mnie obudzić, żebyśmy mogli przeprowadzić dalszą część próby.
Niestety twoje kolejne występy w Londynie zostały odwołane.
O anulowaniu kontraktu na zaśpiewanie księżnej de Bouillon w operze Francesca Cilei _Adriana Lecouvreur_ dowiedziałam się dopiero po powrocie do Polski. Nie rozumiałam, jak mogło się to stać. Czy na prawdę tak źle zaśpiewałam Azucenę? Myślałam, że udało mi się ukryć chorobę i nikt się nie zorientował. Przecież nie zdarzyło się ani razu, żebym czegoś nie dośpiewała albo wydała z siebie zły dźwięk. Podejrzewam, że mogło mi brakować blasku w głosie i energii w ciele.
Śpiewanie, w szczególności dramatycznych partii, to ciężka praca fizyczna. Jak dawałaś radę?
No właśnie nie dawałam.
A jednak decydowałaś się wychodzić na scenę i przez cztery lata – mimo niepokojących objawów – ryzykowałaś i wyjeżdżałaś na kontrakty w różne części świata. Uwierzyłaś w swoją nieśmiertelność?
Śpiewanie z jednej strony mnie wykańczało, a z drugiej – dawało złudzenie, że nic się nie dzieje, że jestem zdrowa i nic mi nie grozi. A potem im większe było obciążenie psychiczne związane z występami i sytuacją rodzinną, tym bardziej byłam samotna i bezradna.
Nie bałaś się?
Bałam się, ale co miałam zrobić? Praktycznie cały czas brałam leki, które nie działały. Leczeniem próbowano łagodzić objawy, ale nie likwidowano przyczyny. Zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś będę żyć normalnie. Nie rozumiałam, dlaczego nie mam siły wejść na scenę, gdzie raptem były do pokonania trzy schodki. W Polsce przed koncertami wiele razy opierałam się na Bogdanie. Wyprowadzał mnie na scenę. Udawaliśmy oboje. On asystę gwiazdy, która ma długą suknię i potrzebuje pomocy, a ja – że jestem w życiowej formie. Nie byłam. Nie mogłam utrzymać równego dźwięku na piano i na długich nutach było słychać nierówny łomot mojego serca. W forte było łatwiej, mogłam „ścisnąć” serce ciśnieniem powietrza. Wiele osób pytało, dlaczego nie pójdę się leczyć. Przecież cały czas się leczyłam, byłam pod kontrolą lekarzy, a z powodu licznych zobowiązań nie mogłam pozwolić sobie na przerwę w pracy. Musiałam utrzymywać dom i rodzinę. Mój mąż był w depresji, siostra jeszcze wtedy nie pracowała, a córka dorastała i uczyła się. Dom, mama, siostra na utrzymaniu, a do tego jeszcze kredyty. Dzisiaj – wiedząc, jak duży wpływ na odporność ma psychika – widzę wyraźnie, że wzięłam na siebie za dużo. Po prostu siadła mi odporność i organizm się zbuntował. Za każdym razem, kiedy wracałam do doktor Szufladowicz, ona z uporem maniaka powtarzała: „Proszę zrobić test na boreliozę”. Tylko trzeba było dożyć do momentu, kiedy choroba została wykryta. Doktor Szufladowicz wysłała mnie natychmiast do Lublina, do doktora Kockiego. Nie byłam wtedy w stanie nawet prowadzić samochodu, więc zawiozła mnie siostra. W Instytucie Medycyny Wsi w Lublinie zrobiono mi badania krwi, tak zwany panel chorób odkleszczowych. Symbolicznie rozpoczęłam leczenie 5 lipca, w moje urodziny.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_