Małgosia contra Małgosia - ebook
Ebook
22,90 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Małgosia contra Małgosia - ebook
Małgosia, współczesna nastolatka zostaje przeniesiona za sprawą magii do XVII w. Dworku, zastępując tam swoją rówieśnicę, która z kolei zajmuje jej miejsce. Uruchamia to lawinę śmiesznych pomyłek i dramatycznych nieporozumień.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-12113-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdzie moje rajstopy...
– Gdzie moje rajstopy?
– Nie wiem.
– Uciekły? Wyparowały? Zostały skradzione przez tajemniczego złoczyńcę w czarnej masce? Jak myślisz?
– Nie wiem.
Ale wiedziałam doskonale. Rajstopy wzięłam z półki dziś rano, miałam zamiar zadać szyku, kraciasta spódnica, golf i te grube, białe rajstopy wyglądające, jakby je zrobiono szydełkiem, strasznie fikuśne. Trzeba akurat pecha, że w tramwaju jakaś skwaszona pani przejechała po nich czymś ostrym. Totalny klops z buraczkami. Do wyrzucenia. Nawet wyniosłam śmieci, żeby wszelki ślad po tych maminych rajstopach zaginął, zniknęły w czarnej czeluści zsypu, przepadły na zawsze. Nie ma i nie było.
– Wzięłaś?
– Nie.
Być może mama równie dobrze jak ja wie, że wzięłam, ale skoro już raz skłamałam, należało się trzymać tej wersji. W gruncie rzeczy, dlaczego akurat mama musi mieć takie młodzieżowe rajstopy, a nie ja? Fakt, podbieram mamie różne rzeczy: bluzki, apaszkę z ręcznie malowanego jedwabiu, lakierowane pantofle, zamszową kurtkę. Robię to wtedy, kiedy za mamą zamykają się drzwi. Chodzi do pracy na siódmą. Po powrocie ze szkoły odkładam pożyczone rzeczy na maminą półkę, wszystko gra.
– Dlaczego kłamiesz?
– Nie kłamię.
– Miej trochę odwagi cywilnej. Przyznaj się.
– Mówię, że nie wzięłam.
– To był prezent dla cioci Haliny.
– Tak? – zdziwiłam się uprzejmie.
– Tak. Jeżeli je nosisz, to przepadło. Nie ma prezentu. Za trzy dni pensja. Urodziny dzisiaj, za dwie godziny. Możesz mi coś poradzić?
– Nie. I wcale nie noszę tych rajstop – oświadczyłam z godnością i zgodnie z prawdą. Nie mogę ich nosić, bo leżą w śmietniku, sama je tam wrzuciłam. – Czego ty ode mnie chcesz?
– Żebyś chociaż mówiła prawdę.
– Mówię prawdę.
Mama dotknęła palcami czoła, wyglądało to tak, jakby chciała zetrzeć coś niewidzialnego.
– Pomóż je znaleźć – poprosiła cicho. – Widocznie gdzieś się zapodziały.
W porządku, pomagałam z wielkim zapałem, przerzuciłam do góry nogami wszystkie półki w szafie, odsunęłam tapczan, wybebeszyłam szuflady swojego biurka.
– Nie ma.
– Nie ma – powtórzyła mama jak echo.
Poczułam się głupio, ona była naprawdę zgnębiona tym zniknięciem rajstop. Wcale nie rozgniewana, tylko zgnębiona.
– Dałabym słowo, że je widziałam dzisiaj rano – powiedziała z wahaniem, już wcale nie była taka pewna, czy je widziała, czy nie, bo ja dobrze zagrałam swoją rolę. – Dałabym słowo.
– Ale nie ma ich nigdzie.
– No, właśnie.
Trochę współczułam mamie, tylko już nie mogłam się zdradzić żadną niewczesną litością. Zresztą te rajstopy rozleciały się błyskawicznie, ciocia Halina nie powinna żałować, że nie dostała takiego prezentu.
– I co teraz będzie?
– Wymyślisz jakiś inny prezent – poradziłam.
– Co?
– Nie wiem, album, czekoladki...
– Nie mam pieniędzy.
– No to coś ze swoich rzeczy...
– Wykluczone. Nie daje się rzeczy spranych i znoszonych, to powinnaś już wiedzieć.
– Zadzwoń do cioci, że przyjdziesz za parę dni. Wtedy, kiedy dostaniesz pensję.
Mama nic nie odpowiedziała. Z tą ciocią Haliną jest skomplikowana historia. Ona właściwie nie jest żadną krewną mamy, ja do niej mówię „ciociu” od niepamiętnych czasów i tak się utarło, że to ciocia. Kiedy mama była w zeszłym roku w szpitalu, mieszkałam u cioci Haliny; tak w ogóle jest zawsze: jak się coś stanie – pojawia się ciocia Halina i działa. Wzywa pogotowie, gotuje kleiki, załatwia rozmaite sprawy po urzędach, sprowadza szklarza do wybitej szyby, pożycza pieniądze, z dwóch starych swetrów robi jeden zupełnie nowy, znajduje zgubione klucze, potrafi wymienić przepalone korki, zjawia się u mnie w szkole, jeżeli sytuacja tego wymaga, i roztrząsa później moje sumienie. Prawdę mówiąc, mama jest niepraktyczna i zwykle gubi się w gąszczu życiowych problemów, ciocia Halina stanowi jej jedyną obronę przed wrogim światem i jego pułapkami. I dlatego ciocia Halina jest kimś bardzo ważnym dla mojej mamy, dla niej kupiła te drogie, komisowe rajstopy, których by nie kupiła ani dla siebie, ani dla mnie.
Mama wzięła małe pudełko z szafy, otworzyła pokrywkę, wyjęła broszkę.
– Chyba że to.
Na maminej dłoni zalśniła mała broszka, czerwony kamień i złote listeczki. Ta broszka była u nas w domu od zawsze, wiedziałam, że należała niegdyś do mojej babci, przedtem do prababci, a jeszcze dawniej do praprababci. Miała chyba ze dwieście lat albo dużo więcej, przechodziła z matki na córkę, ja ją także miałam kiedyś dostać. I to miałby być prezent dla cioci Haliny? Nie!
– Nie dasz tego! – wrzasnęłam.
– Dam.
Mamie na pewno także nie było łatwo rozstać się z tą broszką, już kilka razy miała ją zamiar sprzedać, ale nigdy do tego nie doszło. A teraz przez jakieś głupie rajstopy ta cała ciotka Halina dostanie coś, o czym przywykłam myśleć jak o swojej własności. Nie pozwolę na to. Nigdy się nie zgodzę. Ostatecznie nic się nie stanie, jeżeli ciotka poczeka na prezent kilka dni, wielkie mi rzeczy.
Zrobiłam wszystko, co należało, poryczałam się, pokłóciłam, wspomniałam o babci. Na nic. Mama się zaparła.
– Skoro rajstopy wyparowały, to nie ma innego wyjścia – powiedziała stanowczo, kiedy przestałam szlochać. – Ja ci wierzę, że ich nie ruszałaś, uspokój się. Umyj się, przebierz i idziemy. I już ani słowa na ten temat.
Gdybym wiedziała, że się podrą, nigdy bym nie brała tych głupich rajstop. Ale i tak mama nie ma prawa oddawać cioci Halinie tego, co jest moje. To niesprawiedliwe! Sama kiedyś mówiła, że dostanę tę broszkę, jak zdam maturę. Ta broszka jest moja. Moja! Ale mama jakby ogłuchła, równie dobrze mogłabym kierować swoje pretensje do milczącej ściany albo do szafy, z której wnętrza kipiały nieporządnie wepchnięte ubrania.
– Ja nie idę – sięgnęłam po ostateczny argument.
– Pójdziesz.
– Nie pójdę.
– Pójdziesz.
– Nie!
Ze mną wcale nie jest łatwo. „Arogancka” – mówią w szkole. „Trudna” – mówi mama. „Twarda” – mówią dziewczyny i chłopaki. Właściwie zawsze stawiam na swoim, jeżeli mi na czymś zależy, a tym razem zależało mi bardziej niż kiedykolwiek. No i mama poszła sama na te urodziny, broszki także nie wzięła.
Miałam zamiar trochę się pouczyć, ale odechciało mi się po tym wszystkim, nauka nie zając, nie ucieknie. Położyłam się, przed sobą postawiłam pudełko. Jak robi się takie malusieńkie listki ze złota? Wszystko jedno, młotkiem albo jakoś inaczej. Ten kamień nazywa się rubin.
Zerwałam się z tapczanu i przyłożyłam broszkę do swetra. Przypnę ją, nawet już wiem kiedy. Jeżeli Jacek umówi się wreszcie ze mną, tego dnia przypnę sobie broszkę. To będzie taki znak, że stało się coś ważnego. Niedługo skończę piętnaście lat i chyba czas, żeby mieć własnego chłopca. Jacek nic nie rozumie, ale wreszcie chyba pojmie, że chcę z nim chodzić. Po co mam czekać do matury na to świecidełko? Mogę je wziąć tego dnia, kiedy pójdę na pierwszą prawdziwą randkę.
Broszka ładnie wygląda na białym, kamień lśni ciemnoczerwoną poświatą, błyszczy złoto...Jejmościankę tylko po śmierć posłać...
– Jejmościankę tylko po śmierć posłać.
W matowej tafli lustra obwiedzionego ciężką, rzeźbioną ramą zobaczyłam stojącą za mną kobietę, szerokie oblicze ujęte w falbanki rogatego czepca.
I ten pokój jakiś przedziwny...
Ogromna szafa z ciemnego drzewa. Krzesła wysokie jak trony, kryte skórą, na ścianie jakiś niby kilim, w ogóle nie wiadomo co, drzewa, smoki i zamek z ostrokończystą wieżą. Ja... ja nigdy nie widziałam tego pokoju.
– W zwierciadełko jejmościanka się gapi, żeby jeno dytka na słomianych nogach nie zoczyła, jak się już niejednej pannie, pełnej światowej próżności, przydarzyło.
I teraz stało się to najdziwniejsze.
Odwróciłam się i dygnęłam, skądś wiedziałam nie tylko, że muszę dygnąć, ale także znałam słowa, które należało powiedzieć:
– Stokrotnie upraszam przebaczenia ciotuni dobrodziejki. Jenom z pustoty w zwierciadło zerknęła.
Jakimś czarodziejskim sposobem miałam na sobie suknię długą do ziemi, byłam ściśnięta w pasie aż do mdłości, a moje policzki drapał wykrochmalony na sztywno kołnierz. Bardzo chciałam przejrzeć się w lustrze, ciekawa, jak wyglądam w tym przebraniu, ale nie odważyłam się.
– Niech no jejmościanka Małgorzata zębów po próżnicy nie suszy, jeno do sali wraca. Pani matce mruczno^(), a pan Stanisław już chce precz jechać, zniknięcie jejmościanki za afront przyjmując.
Znowu, nie wiem skąd, nadeszły do mnie słowa:
– Ja się pani matce i panu Stanisławowi przystojnie wyekskuzuję^(), żem od nich poszła.
– Kotki u jejmościanki w głowie – nieżyczliwie parsknęła imponująca dama. – Czyż to przystoi panience w takie klejnoty się stroić?
Palec kobiety oskarżycielsko wycelował ku mojej szyi, odruchowo podniosłam dłoń i poczułam pod palcami złote listeczki i wypukły brzuszek rubinu.
– Pannie przystoi opal, turkusik, perełka, klejnoty ku ozdobie panieńskiego stanu stworzone, na rubiny a szmaragdy przyjdzie czas w małżeńskim stanie, kiedy Bóg pozwoli.
Najdziwniejsze, że wcale nie czułam się spłoszona słowami nieznajomej, więcej, przyjmowałam je jako coś zupełnie zwyczajnego i normalnego. Miałam tylko poczucie nieprawdopodobnej zgrywności tej sytuacji, meblasy przytłaczające i olbrzymie, te stroje jak w teatrze i ten pokój niski, ale rozległy. W jego jednym kącie zmieściłaby się cała mamina kawalerka wraz z niszą kuchenną i łazieneczką.
Szumiąc suknią i nieco przydeptując obrąbek (głupio jest chodzić w czymś aż tak długim i szerokim), przemknęłam się obok nieznajomej i pospieszyłam ku drzwiom. Jeżeli to jest nasze mieszkanie – drzwi prowadzą na klatkę schodową.
To nie było nasze mieszkanie. Za drzwiami był pokój równie ogromny jak ten, z którego uciekłam, zastawiony długim, straszliwie długim dębowym stołem, owymi ciężkimi krzesłami przypominającymi trony i obwieszony długim, straszliwie długim szeregiem kapiących od złota ram. Jak się było lepiej przyjrzeć, to w ramach tych tkwiły portrety kobiet w takich samych czepcach, jak nosiła nieznajoma, lub wąsate oblicze, krwiste – niczym źle wysmażony befsztyk – z wytrzeszczonymi oczami i podgolonym ciemieniem.
Coś nakazało mi spuścić oczy, ze wzrokiem wbitym w deski podłogi popłynęłam, szumiąc sukniami, wzdłuż stołu aż do miejsca, gdzie siedziała (Co ja mówię! Nie: „siedziała”, tylko: „zasiadała”, „prezydiowała”; jakoś w tym stylu) druga dama w czepcu i wąsaty – jak na portretach ze ścian – mocno podstarzały jegomość, łysiejący, pomarszczony, z nienaturalnie przekrzywioną głową.
– Jako wizerunkiem bogini z wysokich Helikonów zstępującej widokiem waćpanny ucieszony jestem... – zaczął ten stary.
Był także wystrojony w coś dziwnego, lamowanego futrem i kolorowego, nie mogłam oderwać wzroku od jego guzików. Nie znam się zupełnie na tym, ale one były albo z czeskiej biżuterii, albo z prawdziwych klejnotów, i pas też był zupełnie nadzwyczajny, szeroki na dwie dłonie, lśniący, bardzo piękny, tkany we wzór z kwiatów i liści. Coś tam jeszcze mówił o syrenie, o najadzie (co to takiego?), o jakimś korowodzie, którego bym mogła być prawdziwą ozdobą. Miałam im ochotę powiedzieć, żeby się przestali wygłupiać, bo to nie ma sensu, i... milczałam. Milczałam i wpatrywałam się w misterny wzór posadzki ułożony na przemian z ciemnych i jasnych deszczułek.
– Waćpan ze wszystkim Małgosię skonfundowałeś^() – odezwała się ta druga dama w czepcu. – Młode to jeszcze i politycznego zachowania niezwyczajne.
Już miałam na końcu języka, że z wychowania obywatelskiego mam czwórkę, a co do polityki to Marek, Iwona i Krzysiek są może lepsi niż ja, ale ja także orientuję się zupełnie dobrze w zagadnieniach omawianych przez gazety, radio i telewizję – i znowu coś kazało mi milczeć.
– Ręki mi, waćpanna, nie podasz? – zapytał ten stary. – Wybieżałaś z komnaty niby sarna spłoszona, aleć dorozumiewam, że deklarację^() przyjmujesz, jako i pani matka, tuszę, przychylnym sercem przyjęła.
Nie bardzo rozumiałam, o co mu chodzi, to przypominało przemowy pana Zagłoby z „Przygód pana Michała” w „Teleranku”. Jakaś sztuka czy serial, może film, do którego zostałam włączona w dziwny sposób. Chyba że to jest sen, wtedy się obudzę na własnym tapczanie i trochę się zdziwię, że śnią mi się takie głupstwa. Co ja mam mu odpowiedzieć?
– W imieniu Małgosi za uczyniony zaszczyt dziękuję – wybawiła mnie z kłopotu kobieta w czepcu. – Wszelako sam waćpan pojmuje, że muszę z krewniakami rzecz consultare^(), bowiem jako sam waćpan wiesz, usus^() to ekstraordynaryjny^() najmłodszą przed starszymi z domu wydawać.
– Sercu nakazać trudno, by pod uwagę ordynek^() brało, a nie afekt ku personie sercem wybranej. Mnie jejmościanka Małgorzata dniem i nocą w myślach stoi.
– Młodszej czekać wypada, skoro starsze jeszcze niewyswatane.
– Tedy rekuzy mam się spodziewać?
– Tegom nie rzekła. Jeno o czas do namysłu najpokorniej upraszam.
Nic nie rozumiałam z tego gadania. Oderwałam wzrok od podłogi i wgapiłam się z kolei w sufit. Na suficie ktoś namalował muszlę, na muszli bardzo tęgą panią bez ubrania, a wokoło tej pani takie małe aniołki. Zachichotałam.
– Sam widzisz, waść, że u Małgosi pstro w głowie. Przystojniej by było o Klaruni pomyśleć albo afekta ku Dorocie skierować.
– Ja urodzie i modestii^() jejmościanek Klary i Doroty w niczym nie przyganię, alem afekta ku pannie Małgorzacie przykłonił i inaczej być nie może.
W tej chwili zdałam sobie sprawę, że coś mnie nieznośnie pije nad kolanami, że przy każdym ruchu coś trzeszczy w fałdach mojej sukni i że swędzi mnie głowa. Podrapię się, trudno. To oni chcą, żebym była w tej sztuce czy w filmie, ja wcale nie mam ochoty. O czym oni właściwie gadają? Są celne deklaracje, które się wypełnia przy wyjeździe zagranicznym, z mojej klasy Agnieszka jeździła z rodzicami do NRD i wypełniała taką deklarację. A w ogóle co mnie to wszystko obchodzi?
Podrapałam się możliwie dyskretnie. Na stole przed kobietą w czepcu i tym staruszkiem stały fikuśne czareczki i dzbanuszki. Aha, już wiem. To się nazywa rekwizyt.
Każdy teatr ma swoje rekwizyty. Kiedyś w telewizji szukali jakiegoś kompletu mebli w stylu... Nie pamiętam, w jakim stylu, ale chcieli kupić.
Tamci dwoje coś naszeptywali półgłosem, stałam jak kołek, bojąc się ruszyć. To głupio być na scenie, kiedy się nie zna roli. Żebym chociaż wiedziała, co mam powiedzieć i zrobić. Nie ma widowni, żadnego reżysera ani kamer. Może są za tamtymi drzwiami, szkoda, że nigdy się nie zainteresowałam, jak właściwie kręci się filmy. Za tamtymi drzwiami... Zaraz zobaczę, co jest za tamtymi drzwiami.
Kiedy ten staruszek wstał, znowu wiedziałam, co powinnam zrobić. Palce same chwyciły fałdy sutych spódnic, przysiadłam w głębokim ukłonie niby jakaś markiza Angelika. Zabawne, nigdy tego nie ćwiczyłam, a wyszło mi tak, jakbym od dziecka niczego innego nie robiła. Widziałam, że kobieta skinęła z zadowoleniem głową, widocznie dobrze zagrałam swoją rolę.
– Tak więc waćpana przed świętym Marcinem oczekujemy – wygłosiła swoją kwestię dama w czepcu, podeszła do tych drzwi, za którymi powinien być reżyser, kamery i w ogóle, skinęła na mnie. – Gdyby zaś sprawy niepomyślnym potoczyły się biegiem, będziesz, waćpan, moim pismem uwiadomiony.
– Tuszę, iż waćpani, mając wzgląd na rewerencję^(), jaką dla niej samej i całej familii żywię, rychło surowy namysł w łagodną odmienisz wyrozumiałość.
Otworzyły się drzwi. Zdębiałam, ogromna sień cała obwieszona rogami (jelenie? łosie?), łbami dzików, bronią, na ławie pod ścianą drzemał chłopak, niewiele starszy niż ja, ubrany w jakąś dziwaczną okryjbidę. Na nasz widok zerwał się i ukłonił tak nisko, że mało brakowało, a dziugnąłby nosem w deski podłogi. Zaraz, zaraz... Są tu jeszcze jedne drzwi. Może za nimi?...
Nie potrafię powiedzieć, skąd na staruszku znalazło się nagle futro (przypominał pękatą kopę siana), i tamte drzwi otworzyły się na oścież.
Zupełnie zgłupiałam. Za drzwiami padał deszcz ze śniegiem, czarne drzewa powiewały mokrymi, bezlistnymi gałęziami. To wszystko było prawdziwe, najprawdziwsze, żadna dekoracja, zwyczajne drzewa, zwyczajny deszcz, błoto ćmokające i gęste, w które koła wrzynały się aż po piasty. Te koła należały do prawdziwej karety, takiej z szybkami i opuszczanym stopniem, i ta kareta stała w błocie i deszczu przed moimi zgłupiałymi oczami. W cztery konie. Naprawdę w cztery konie, ani jednego mniej. Jak w bajce albo w historycznym filmie.
Tego już było za dużo. Z gardła wydobył mi się ni to pisk, ni to szloch, zakręciłam się dookoła i bez namysłu runęłam w jeszcze jedne drzwi, które znajdowały się w tym ogromnym przedsionku. Usłyszałam drugi pisk.
– Pięknie niczym Tatarzyn skakać? – doszło mnie z boku. – Statku za grosz, Boże odpuść, istny bisurman, nie panna.
Przede mną stała dziewczyna, ubrana w taką samą ogromną suknię ze sztywno nakrochmalonym kołnierzem, na jej czole pysznił się siniak. To właśnie ją uderzyłam drzwiami, wbiegając do tego pokoju. Mogła mieć osiemnaście lat. O rany, za nią stała jeszcze jedna taka sama, tylko trochę starsza. Obie miały nakręcone mnóstwo małych, zapieczonych loczków na głowie (w naszym domu jest pani Julia, emerytka, która fryzuje sobie włosy żelazkami, więc wiem, jak się to robi) i wrogo zacięte wargi. Patrzyły na mnie... Nie do uwierzenia – patrzyły na mnie z wyraźną nienawiścią.
– Triumfuj, dworuj^() sobie, mamusina pieszczotko! – syknęła ta starsza. – Pewno już i zrękowiny postanowione, co?
– Siostrunia aż piszczy do ołtarza – dodała kwaśno ta młodsza. – Dla ciebie miód, a dla nas jeno woszczyna. Dla ciebie szkarłatny postaw^(), a nam paczesie^(). Ty po próżnicy nie susz zębów, da Bóg, wszystko się jeszcze po naszej myśli ułoży.
One najwyraźniej mówiły do mnie, były na mnie wściekłe, ta starsza prawie płakała ze złości. Głupie jakieś czy co? Zaraz zdejmę tę kieckę i wyniosę się stąd. Wezmę sobie kilka jabłek i położę się na tapczanie. Mama tak prędko nie wróci z tych urodzin. Pewnie ciocia Halina pytała, dlaczego nie przyszłam. A tam, nieważne. Puszczę sobie płytę z Grechutą: „Panno młoda, młoda panno...”. Właściwie lubię być sama wieczorem. A z tymi rajstopami to faktycznie łyso, szkoda, że je brałam, ale przepadło.
Pomacałam suknię z tyłu w poszukiwaniu eklera, nie było. Nie zastanawiając się długo, zaczęłam ściągać ten bufiasty i trzeszczący przyodziewek przez głowę, ale równie łatwo mogłam w ten sposób zdjąć z siebie średniowieczną zbroję.
Uplątana z głową w zwoje materii, jakieś obręcze, patyki, diabli wiedzą co, szarpałam się i podskakiwałam z okropnym tupotem. Co ja mam pod pantoflami, podkowy? A może założono mi do tej roli drewniaki?
– Widzicie sama, pani matko, jakie Małgoś brewerie wyprawia, robę^() na sobie szarpie, całkiem z rozumu zeszła.
Jakieś ręce wyplątały mnie z sukni i nim zorientowałam się, komu zawdzięczam wybawienie, dostałam w twarz, aż klasnęło. Nikt mnie nigdy nie uderzył w twarz.
– Za co? – zapłakałam.
– A za to! – Kobieta w czepcu patrzyła na mnie także z gniewem. – Jak dzikus, pohaniec, z sali wybiegasz, kiedy grzeczny kawaler z afektami się oświadcza, słowa dorzecznie nie odpowiesz, ino oczami wkoło strzelasz, jakbyś całkiem nie miała wstydu. I śmiechy nieprzystojne... – Dama spurpurowiała z oburzenia. – Jeszcze za wiele zaszczytu dla ciebie... – Znowu nie dokończyła.
Przestałam płakać i niemądrze rozdziawiając usta, wpatrzyłam się w swoje nogi. Czegoś takiego nie widziałam nigdy w życiu. Pantofle były trochę podobne do tych modnych – bardzo gruba podeszwa i potężny klocowaty obcas – oblecą, ale... To, co miałam na nogach, przypominało te nieszczęsne rajstopy. Jakby zrobione szydełkiem, białe i wzorzyste. Tylko że kończyło się zaraz za kolanem, po prostu te skarpety zwinięto w wałek i zawiązano mocno przybrudzonymi tasiemkami. Teraz zrozumiałam, co tak piekło, tasiemka wżarła mi się w ciało, to było bolesne i piekielnie niewygodne.
– Gdzie są moje rajstopy? Sweter? Dżinsy? – niech sobie te dziwadła robią, co im się podoba, mnie już nie ma, idę sobie, cześć. Tylko powiem jeszcze tej pani do słuchu, ze mną nie tak łatwo. – Bić się nie pozwolę. Nikomu. Pani też.
– Jak ty się do matki zwracasz?!
– Bizunem Małgosię na kobiercu przeciągnąć raz i drugi, to jej rozumu do głowy najdzie – zatrzeszczały z dwóch stron tamte dziwacznie ubrane dziewczyny.
Uuu, im też tak powiem, że im zaraz kapcie z nóg pospadają.
– A wy się nie wymądrzajcie – powiedziałam, patrząc na nie z pogardą. – Wyczupirzyły się i kwoczą jak kury. Mam was w nosie, jak chcecie wiedzieć. Aktorki ze spalonego teatru!
Nie potrafię opowiedzieć, kiedy znalazłam się w zimnej jak zamrażalnik komórce, z kamienną posadzką i grubymi ścianami. Wepchnięto mnie tam siłą, skądś pojawili się jacyś nowi przebierańcy, kobieta w czepcu pokazywała mnie palcem i krzyczała. To ci przebierańcy wepchnęli mnie tutaj.
Pochlipałam sobie trochę, później zaczęłam zastanawiać się nad sytuacją. Jeszcze raz obejrzałam sobie te długie skarpety, rozwiązałam tasiemki, skarpety w smutnych harmonijkach zwinęły mi się nad kostkami. Rany boskie, miałam na sobie ze cztery halki, bombiaste i grube, zawiązane w pasie. Wyżej – coś w rodzaju gorsetu, trochę podobnego do tych gorsetów, w których tańczy się krakowiaka. Co za idiotyczne ubranie, ciężkie, niewygodne, nie wiedziałam, że aktorzy muszą pod kostium wkładać coś takiego, serdecznie im współczuję.
Po chwili przejęło mnie zimno, zęby same zadzwoniły o siebie. Przez małe, zakratowane okienko, umieszczone tuż pod sufitem, sączyło się brudnawe światło jesiennego dnia, obeszłam to kamienne więzienie, ani śladu kaloryferów, ciekawe, jak długo mnie tu będą trzymać? Muszę być przecież w domu, kiedy mama wróci z tych urodzin, prawda? No, to dosyć tych głupich kawałów, zresztą dzisiaj wieczorem w telewizji jest dobry film, miałam zamiar zatelefonować do Joli, żeby do mnie przyszła, to razem pooglądamy. Tylko co zrobić, żeby się stąd wydostać?!
Drzwi niby od skarbca, masywne, grube dechy, żelazne sztaby. Walę, kopię, ani drgną, echo głucho dudni w kamiennych ścianach.
Kiedy już zupełnie osłabłam od krzyku, drzwi uchyliły się z przeciągłym skrzypieniem i stanęła w nich kobieta, z którą rozmawiałam w pokoju z lustrem, pierwsza, którą spotkałam w tym dziwnym świecie.
– Pani matka nakazuje ci dwa różańce odmówić i o przebaczenie ją i siostry prosić.
Co? Jaka matka? Moja? To ja tutaj mam jakąś inną matkę? Starczy tego wygłupiania, mam dosyć. Z początku to było trochę draczne, teraz dziękuję. Nawet nie zastanawiałam się dobrze, gdy wrzasnęłam:
– Niech pani mnie wypuści! Wracam do domu.
Kobieta zamrugała powiekami, wyglądała na przerażoną.
– Mroczki cię znowu zdjęły?
– Jakie mroczki! Mówię, że chcę wyjść. Czy pani nie rozumie po polsku?! Chcę wyjść!
Drzwi zawarły się ze skrzypieniem i znowu zostałam sama, tym razem nie na długo. Kobieta przyprowadziła ze sobą drugą, tę, która mnie uderzyła. Szły ku mnie z szelestem spódnic, surowe i wyprostowane.
– Już ja jejmościance kaprysy z głowy wybiję, już ja Małgosię subordynacji przyuczę – odezwała się ta druga. – Matki wola święta, to chyba jejmościance wiadomo? Już mi Małgosia tumultów i rebelii wyprawiać nie będzie.
Coś tam jeszcze mówiła, a ja pojęłam, że ta kobieta, nie wiadomo dlaczego, uważa mnie za swoją córkę.
– Pani nie jest moją matką – powiedziałam bardzo głośno i wyraźnie. – Proszę mnie w tej chwili puścić, bo zawiadomię milicję.
– Zaraz zoczyłam, że ona w gorętwie nieprzytomnie plecie – zajęczała druga kobieta, łamiąc ręce. – Ani chybi niemoc albo i złe powietrze uderzyło. Medyka trzeba.
Ta pierwsza, niby-matka, dotknęła mojego czoła, mało brakowało, żebym ją ugryzła w rękę.
– Jak piec rozpalona. Wołajcie Mikołaja.
Znowu zaroiło się od obcych, wyrywałam się, krzyczałam, na próżno, zanieśli mnie do łoża równie ogromnego jak wszystko w tym dziwnym domu, ściągnęli mi tylko skarpety i pantofle, po czym zostawiając te wszystkie halki i gorsety, przywalili masywną pierzyną.
– Co jaśnie oświecona pani rozkaże? – zapytał ktoś nad moją głową.
– Sam, asan, obacz, od rzeczy gada, widać w gorętwie.
Człeczyna z czerwonym nosem, z dużą torbą, był tak zabawny, kiedy pochylił się nade mną, że musiałam się roześmiać, chociaż mi wcale nie było do śmiechu. Wyglądał jak jeden aktor, który się nazywa Leśniak, ja się zawsze śmieję, gdy widzę Leśniaka.
Człeczyna pomacał mi puls, zastanowił się przez dłuższą chwilę, z namysłem potarł czerwony nos.
– Flegma do mózgu doszła – zadecydował z powagą. – Albo żółć w humory^() się wlała.
– Co, asan, radzisz?
– Krew by trza oczyścić.
Już nawet przestałam się szamotać pod tą pierzyną, pozwoliłam sobie przewiązać rzemieniem rękę nad łokciem, aha, będą mierzyli ciśnienie, w ośrodku pani doktor ma dmuchaną gumową poduszeczkę do tego celu, oni widocznie nie mają. Może ja rzeczywiście jestem chora? Dostanę lekarstwo i będę mogła być z powrotem sobą.
Wrzasnęłam wniebogłosy dopiero wtedy, kiedy z przeciętej żyły trysnęła krew.
– Sama wielce miłościwa dobrodziejka widzi, że jucha czarna i zapieczona – rzekł z zadowoleniem człowieczek podobny do Leśniaka. – Tędy główne wapory^() wyjdą, a resztę bańkami i pijawkami ściągniemy.
Zrobiono mi opatrunek, kręciło mi się w głowie, nic nie rozumiałam. Spróbujmy pomyśleć. Ja jestem Małgosią. Oni także mają tutaj swoją Małgosię i tą ich Małgosią jestem ja. Tak wychodzi, że ja ich nie znam, a oni znają mnie bardzo dobrze, nie wiadomo skąd. Ja jakoś do nich trafiłam, chociaż nie ruszałam się z domu. To jest taki głupi sen, wystarczy się obudzić i wszystko zniknie, kobiety w czepcach, człowieczek z czerwonym nosem, nabita pierzyna, miednica z bryzgami krwi i te zaglądające zza drzwi głowy z przypieczonymi lokami.
– Chcę się obudzić – zaszeptałam sama do siebie. – Chcę się obudzić.
Wcale się nie obudziłam, kobiety w czepcach, człowieczek, pierzyna i miednica nie zniknęły. Zupełnie osłabła i zrezygnowana, nie broniłam się, kiedy człeczyna wyciągnął ze słoika dwie czarne pijawki i przystawił je za moimi uszami.
Trzęsłam się ze strachu i ze wstrętu. Oni mogą ze mną zrobić coś strasznego, a ja nie mogę ani bronić się, ani uciec.
Ale to wcale nie był koniec. Odwrócono mnie plecami do góry, człeczyna, pomachując ogromnym kwaczem, nagrzewał bańki. Z całej siły zacisnęłam wargi, nie będę krzyczała, nie zrobię im tej przyjemności. Wytrzymam.
No i wytrzymałam bez jednego jęku. Wreszcie sobie poszli i zostałam sama w parnym zaduchu pierzyny, aha, osłonili jeszcze to całe łóżko długimi firankami, zwieszającymi się od daszku do podłogi, bo to łóżko miało taki niby-daszek na kolumienkach.
Jeżeli rozumuję poprawnie (nasz matematyk zawsze powtarza, że grunt to poprawne rozumowanie!), jakimś złośliwym zrządzeniem losu zostałam przeniesiona w dawne czasy, i to wcale nie w dawne czasy stanowiące tło filmu, ale w najprawdziwsze dawne czasy. To się wydaje niemożliwe, ale tak jest naprawdę. Ładnie. Ja jestem ich Małgosią, tak jakby mieli tutaj wolne miejsce na mnie, wskoczyłam w to puste miejsce i jestem. Coś w rodzaju liczby x, której szukali. Trzeba było przeczytać „Trylogię”. Łatwo się mówi: przeczytać! „Ogniem i mieczem” – dwa tomy, „Potop” – trzy tomy, „Pan Wołodyjowski” – jeden, ale bardzo gruby. „Przygody pana Michała” widziałam w „Teleranku”, nawet mi się podobały. Pan Łomnicki najpierw kochał się w Krzysi, potem się ożenił z Basią. Krzysia grała na takiej mandolinie, a Basia jeździła konno i strzelała z guldynki (może zresztą to, z czego strzelała, nazywało się zupełnie inaczej), machała szablą i uciekła od Daniela Olbrychskiego, który w tym serialu miał na imię Azja.
Jeżeli to wszystko nie jest bujdą i bladą lipą, to jakoś będę musiała spróbować żyć w tym świecie, dopóki z niego nie ucieknę. Ja się tak łatwo nie poddaję. Poradzę sobie. Skoro mogłam tu trafić wprost z naszej kawalerki, to znajdę drogę z powrotem, do swojego świata. Chyba że to jakiś głupi kawał.
Dotknęłam opatrunku na przegubie ręki i syknęłam z bólu. Dziękuję za takie kawały. Plecy bolały mnie jak przyżegane ogniem, to też nie mógł być kawał.
Skrzypnęły drzwi.
– Ciii...
– Pewnikiem zasnęła.
– Obacz, Dorotko.
Przymknęłam oczy. Za firanką błysnęło płomieniem świeczki, ta młodsza dziewczyna popatrzyła na mnie i opuściła zasłonę.
– Śpi. Chwała Bogu, że cyrulik zratował. Aż poty na mnie uderzyły, jak ją zobaczyłam. Żal mi siostrzyczki.
– Coś taka litościwa, Dorotko? Ona, chociaż najmłodsza, wielką panią będzie, mężatką, a ty, chociaż starsza, pod mniszy welon pójdziesz.
Coś zaczynałam rozumieć. Zęby szczęknęły, czoło pokryło mi się lepkim potem, leżałam cała zamieniona w słuch.
– Z początku i mnie rankor^() ujął – mówiła dalej ta, którą nazywano Dorotą. – Przecie i popuścił, kiedy Małgoś od rzeczy pleść poczęła. Albo jej pan Stanisław nie po sercu, albo z alteracji^() w pomieszanie i chorość wpadła.
Przez szparę w firankach widziałam je obie w tańczącym blasku świecy. Aha, to tak się zdejmuje te suknie: rozwiązuje spodnią tasiemkę i wychodzi ze spódnicy, która jak dzwon wzdyma się na podłodze, górę po odpruciu sztywnego kołnierza ściąga się przez głowę, zupełnie proste, tylko trzeba wiedzieć. Teraz zwijają te skarpety w obwarzanki nad kostką i ostrożnie zdejmują. Ich łoża są równie ogromne jak moje i też zaopatrzone w firanki i daszek. Teraz powinny obie pójść do łazienki.
Nic takiego się nie dzieje, wchodzą pod swoje pierzyny. Ta, która ma na imię Klara, odzywa się sennie:
– Znów o pacierzach przepomniałyśmy.
– Ja na leżący odmówię, siostrzyczko.
Pfffuuu, dmuchają na świecę, robi się zupełnie ciemno.
Z tej ciemności odzywa się jedna z nich:
– A ja ci powiadam, że jakby dziadunio dobrodziej tego legatu Małgosi nie zapisał, toby pan Stanisław do mnie albo do ciebie w konkury poszedł. Jemu nie o Małgosię chodzi, jeno o te wsie, które ona wianem dostanie podług dziadziusiowej woli. Ja bym na Małgosinym miejscu takiego starego nie chciała.
Ta druga, Klara, aż się porywa z pościeli.
– Szaleju żeś się najadła, Dorotko? Przecie on z rodu, gdzie i krzesła poręczowe^(), i mitry nie dziwota!
– Stary.
– To i lepiej. Stateczniejszy.
– Szyję ma krzywą.
– Też! Pan Hieronim na nogę utykał, a tobie oczy omal do niego nie wyskoczyły.
– Wcale o niego nie stałam.
– Znają cię, nic się nie bój. Jedną chwilą byś do ołtarza leciała. Żeby jeno konkurent się znalazł.
W mroku chlipnięcie i schrypnięty głos:
– Znajdę i ja przyjaciela dozgonnego. Czym ja maszkara jakaś, krzywa albo i na umyśle pomieszana? Czego mi brak?
– A Małgoś, ledwie z dziecięcego kabatka^() wyrosła, zaraz w zamęście idzie – syknęła Klara.
– Ja bym też poszła, jenoś ty na przeszkodzie stała, zdrajczynio.
– Ja?!
– A kto mamie powiedział, że z Jachniczkiem sekretnie się schodzę? Nie ty? Kto do pana Żegoty zęby suszył i ze mną mu tańcować nie dawał? Ty czy nie ty? Kto list od krajczego wykradł i pani matce pokazał, com przez trzy dni w komórce o chlebie i wodzie pościła! Nie ty?
– Głupiaś!
– A pewno, żem głupia. Zawsze ci na zawadzie stałam, zawsześ opresje na mnie szykowała.
– Nie ma co języka po próżnicy strzępić. Jedna dola nas czeka... – Tu ta starsza przerwała i dodała tonem głębokiego namysłu: – Jeno nie wiadomo, jak to będzie, chyba że na bose mniszeczki nas oddadzą, bo jakby jakie zacniejsze zgromadzenie, to wiano nie gorsze potrzebne niż do zamęścia, ba, lepsze.
Głosy umilkły. Więc ja, czyli ta ich Małgosia, mam wyjść za mąż. Czy one nie wiedzą, że jak się ma piętnaście lat, to się nie wychodzi za mąż?! To jest zabronione i w ogóle bez sensu, chybabym umarła ze wstydu, jakbym musiała mieć męża, i to jeszcze w dodatku takiego staruszka. Bo one mówiły o tym staruszku z krzywą szyją, tego byłam pewna. Wpadłam jak śliwka w kompot, nie ma co.
Kiedy ciemność wypełniły równe, senne oddechy, ostrożnie wylazłam z pościeli i trzęsąc się z zimna, powędrowałam ku drzwiom. Chyba dobrze wszystko zapamiętałam. Za drzwiami jest sień, w przeciwległej ścianie drzwi, za tymi drzwiami jest sala z długachnym stołem i portretami, z tej sali przechodzi się do tamtej, gdzie jest zmatowiałe, błękitnawe lustro w rzeźbionej ramie. Stanę przed lustrem i powiem: „Chcę wrócić. Bardzo chcę wrócić”. I to powinno się stać. Nie wiem jak, ale powinno. Moje zjawienie się tutaj ma coś wspólnego z tym lustrem, tego jestem pewna.
Jakoś przebrnęłam przez ten ogromny przedsionek najeżony rogami nikło majaczącymi w ciemnościach i namacałam klamkę. Skrzypnęło. Pod długim szeregiem portretów ogarnął mnie nagły strach. Kiedyś w radiu była audycja o Białej Damie opuszczającej nocami ramy obrazu, może i któraś z tych kobiet błądzi o zmroku po przepastnych komnatach. Nie będę o tym myślała, muszę dotrzeć do tamtego lustra.
Znowu skrzypnięcie drzwi. To tutaj.
Mrok, choć oko wykol. Uderzyłam o coś twardego obwiązaną ręką, niegłośno krzyknęłam. W tej samej chwili usłyszałam szczęknięcie, posypały się błękitnawe iskry i w tańczącym ogieńku zobaczyłam kobietę, która – nie wiadomo dlaczego – uważała, że jest moją matką. Leżała na wysoko spiętrzonych poduszkach, nawet w nocy nie rozstawała się z czepcem, tylko że był to inny czepiec niż w dzień, chociaż równie szeroki i bufiasty.
– Dokąd to jejmościanka?
Przez chwilę, ale tak krótką jak mgnienie, miałam ochotę wygarnąć tej obcej kobiecie, co o niej myślę, i ze zdumieniem usłyszałam, jak odpowiadam składnie i grzecznie:
– Wody mi się chce, pani matko.
– Wody? Czemu na dziewkę nie dzwoniłaś? Przecie w podle drzwi jak zawsze śpi na ławie, wam ku posłudze.
– Sama poszłam.
– Po krwi puszczeniu? Suchot gwałtem chcesz?
– Ja nie myślałam...
– Kiedy ty statku nabierzesz. Boże odpuść! Do zamęścia się szykuje, a durna niczym niedolatka. Jubką^() byś się chociaż przyrzuciła, w taki ziąb boskiem...
Rzeczywiście było bardzo zimno w tych wielkich pokojach, oni tutaj mieli kominki (takie same, jakie pokazują w filmach), ale przez to nie było ani trochę cieplej, przynajmniej teraz. Pewno dlatego przywalali się ciężkimi pierzynami i wciągali na siebie niezliczoną ilość halek czy spódnic. Zresztą nieważne. Zaraz podejdę do lustra i...
– Ojej! – krzyknęłam na cały głos.
Niemożliwe, nieprawdopodobne. To nie mogłam być ja! Ja mam proste, długie włosy, a nie spieczone w różne loki, ja nie jestem wcale gruba, a ta tutaj – pulchna niczym dobrze wyrośnięty pierożek, ja jestem opalona jeszcze z lata, nie taki bielas typu personalna z młyna. Ale przecież ja byłam ja, w środku nic się nie zmieniłam! Chyba zwariowałam. Zaraz. Kwadrat przeciwprostokątnej równa się sumie kwadratów przyprostokątnych. Ciało zanurzone w cieczy traci na wadze tyle, ile waży ciecz przez to ciało wyparta. W klubie na zawodzie stoit zielonaja jołka. Konstanty Ildefons Gałczyński należy do najwybitniejszych liryków współczesnych. Przecież wszystko pamiętam! Z rosyjskiego było takie dyktando, kartkówka. O tej jołce. Jeszcze się spytałam Jolki, czy z miękkim znakiem, czy bez. Na przerwie pokazywałam dziewczynom te rajstopy, które się potem podarły. Powiedziałam, że to prezent od mamy. Zazdrościły. Głównie Agata, ona przepada za ciuchami i każdemu zazdrości, kto ma coś nowego. Jeżeli pamiętam, to nie zwariowałam, tam w środku, w tej grubej, białej dziewczynie siedzę ja, ja sama. W głowie się kręci...
– Już w zwierciadło? – gniewa się kobieta w czepcu. – Niech no Małgosia klęknie.
Posłusznie klękam na zimnej podłodze. Cierpną kolana, dokucza piekącym bólem ręka.
– Za jakie grzechy taki krzyż dźwigam? Diabeł w ciebie wstąpił? Usłuchana, cichutka jak pajęczyna, dobre dziecko, i nagle taka odmiana! Mores – rzecz pierwsza, a ty matce do oczu skaczesz. Zechcę, to ci błogosławieństwa umknę i, pókim żywa, na zamęście nie zezwolę, choćby i ten Stanisław nie koligatem^() hetmańskim był, a samym hetmanem.
Ciągle jeszcze klęczę pod gradem gniewnych słów. Zimno przejmuje mnie do szpiku kości.
Kobieta w czepcu odmienia tego Stanisława przez wszystkie przypadki. Stanisław. Stanisława. Stanisławowi. Stanisławem. O Stanisławie. Dużo mnie obchodzi ten pan Stanisław! Mój chłopiec nazywa się Jacek, siedzi w drugiej ławce od okna. Niedługo się z nim umówię, wie pani? Na randkę włożę biały golf i przypnę babciną broszkę. Broszkę... Gdzie jest moja broszka?! Gdzie jest broszka?
– Gdzie jest broszka? – pytam głośno.
Kobieta w czepcu wyłazi spod swoich pierzyn, patrzy na mnie wytrzeszczonymi oczyma. Już jest przy mnie, stara się mnie podnieść.
– Sama dojdziesz, Małgoś, czy ludzi wołać? – Jest naprawdę zmartwiona i przestraszona i chyba dlatego wydaje się jakaś sympatyczniejsza niż poprzednio. Może jej wytłumaczyć? Niewykluczone, że zechce mi pomóc.
– Ja wszystko powiem – zaczynam tak pospiesznie, że język mi się plącze. – Najpierw w lustrze, z tyłu, był jak zawsze regał, a potem ta szafa – macham owiniętą ręką w stronę rozłożystej szafy. – I wtedy byłam już tutaj, rozumie pani?
– Co było?
– Regał – niecierpliwię się, regał czy nie regał, trzeba jakoś wyjaśnić, na czym polega najważniejsze. – Ja przyszłam skądinąd. I chcę wrócić.
– Moja ty córuniu biedna – roztkliwia się nagle ta kobieta, przytula mnie do siebie. – Widno się na ciebie chorość po wujence Tekli rzuciła, co ją, niebogę, sześć lat na łańcuchu trzymali, bo ze wszystkim rozum straciła. Jeno z oną wujenką żadne ci pokrewieństwo, boć tylko to wujowa żona, nie familiantka prawdziwa.
I tej nocy człeczyna z czerwonym nosem powtórnie przystawia mi pijawki za uszami. Dostaję także cały kubek czegoś bardzo gorzkiego, po czym momentalnie zasypiam.
Budzę się wyspana i bardzo głodna. Leżę i patrzę w belkowanie sufitu. Ale draka, jeszcze tu jestem. Co to za opatrunek? Aha, puszczali krew. No, dobrze. Wstanę. Jakoś to będzie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
------------------------------------------------------------------------
^() Mruczno (komuś) – ktoś jest zły, zagniewany.
^() Ekskuzować – usprawiedliwić, tłumaczyć.
^() Konfundować – zawstydzać.
^() Deklaracja – oświadczyny.
^() Consultare (łac.) – naradzać się.
^() Usus (łac.) – praktyka, zwyczaj.
^() Ekstraordynaryjny – nadzwyczajny.
^() Ordynek – rząd, szereg.
^() Modestia (łac.) – skromność.
^() Rewerencja – szacunek, poważanie.
^() Dworować – żartować, kpić.
^() Postaw – sztuka sukna, zwój sukna.
^() Pacześ – włókno lnu lub konopi; pacześny – zgrzebny.
^() Roba – wykwintna, strojna suknia.
^() Humory – płyny krążące w naczyniach krwionośnych i w przestrzeniach międzytkankowych.
^() Wapory – wyziewy.
^() Rankor – gniew, uraza.
^() Alteracja – wzburzenie, niepokój.
^() Krzesło poręczowe – tu: urząd senatorski.
^() Kabatek – wierzchnie okrycie, zwykle krótkie, rodzaj żakietu.
^() Jubka – ciepły kaftan.
^() Koligat – krewny, powinowaty.
– Gdzie moje rajstopy?
– Nie wiem.
– Uciekły? Wyparowały? Zostały skradzione przez tajemniczego złoczyńcę w czarnej masce? Jak myślisz?
– Nie wiem.
Ale wiedziałam doskonale. Rajstopy wzięłam z półki dziś rano, miałam zamiar zadać szyku, kraciasta spódnica, golf i te grube, białe rajstopy wyglądające, jakby je zrobiono szydełkiem, strasznie fikuśne. Trzeba akurat pecha, że w tramwaju jakaś skwaszona pani przejechała po nich czymś ostrym. Totalny klops z buraczkami. Do wyrzucenia. Nawet wyniosłam śmieci, żeby wszelki ślad po tych maminych rajstopach zaginął, zniknęły w czarnej czeluści zsypu, przepadły na zawsze. Nie ma i nie było.
– Wzięłaś?
– Nie.
Być może mama równie dobrze jak ja wie, że wzięłam, ale skoro już raz skłamałam, należało się trzymać tej wersji. W gruncie rzeczy, dlaczego akurat mama musi mieć takie młodzieżowe rajstopy, a nie ja? Fakt, podbieram mamie różne rzeczy: bluzki, apaszkę z ręcznie malowanego jedwabiu, lakierowane pantofle, zamszową kurtkę. Robię to wtedy, kiedy za mamą zamykają się drzwi. Chodzi do pracy na siódmą. Po powrocie ze szkoły odkładam pożyczone rzeczy na maminą półkę, wszystko gra.
– Dlaczego kłamiesz?
– Nie kłamię.
– Miej trochę odwagi cywilnej. Przyznaj się.
– Mówię, że nie wzięłam.
– To był prezent dla cioci Haliny.
– Tak? – zdziwiłam się uprzejmie.
– Tak. Jeżeli je nosisz, to przepadło. Nie ma prezentu. Za trzy dni pensja. Urodziny dzisiaj, za dwie godziny. Możesz mi coś poradzić?
– Nie. I wcale nie noszę tych rajstop – oświadczyłam z godnością i zgodnie z prawdą. Nie mogę ich nosić, bo leżą w śmietniku, sama je tam wrzuciłam. – Czego ty ode mnie chcesz?
– Żebyś chociaż mówiła prawdę.
– Mówię prawdę.
Mama dotknęła palcami czoła, wyglądało to tak, jakby chciała zetrzeć coś niewidzialnego.
– Pomóż je znaleźć – poprosiła cicho. – Widocznie gdzieś się zapodziały.
W porządku, pomagałam z wielkim zapałem, przerzuciłam do góry nogami wszystkie półki w szafie, odsunęłam tapczan, wybebeszyłam szuflady swojego biurka.
– Nie ma.
– Nie ma – powtórzyła mama jak echo.
Poczułam się głupio, ona była naprawdę zgnębiona tym zniknięciem rajstop. Wcale nie rozgniewana, tylko zgnębiona.
– Dałabym słowo, że je widziałam dzisiaj rano – powiedziała z wahaniem, już wcale nie była taka pewna, czy je widziała, czy nie, bo ja dobrze zagrałam swoją rolę. – Dałabym słowo.
– Ale nie ma ich nigdzie.
– No, właśnie.
Trochę współczułam mamie, tylko już nie mogłam się zdradzić żadną niewczesną litością. Zresztą te rajstopy rozleciały się błyskawicznie, ciocia Halina nie powinna żałować, że nie dostała takiego prezentu.
– I co teraz będzie?
– Wymyślisz jakiś inny prezent – poradziłam.
– Co?
– Nie wiem, album, czekoladki...
– Nie mam pieniędzy.
– No to coś ze swoich rzeczy...
– Wykluczone. Nie daje się rzeczy spranych i znoszonych, to powinnaś już wiedzieć.
– Zadzwoń do cioci, że przyjdziesz za parę dni. Wtedy, kiedy dostaniesz pensję.
Mama nic nie odpowiedziała. Z tą ciocią Haliną jest skomplikowana historia. Ona właściwie nie jest żadną krewną mamy, ja do niej mówię „ciociu” od niepamiętnych czasów i tak się utarło, że to ciocia. Kiedy mama była w zeszłym roku w szpitalu, mieszkałam u cioci Haliny; tak w ogóle jest zawsze: jak się coś stanie – pojawia się ciocia Halina i działa. Wzywa pogotowie, gotuje kleiki, załatwia rozmaite sprawy po urzędach, sprowadza szklarza do wybitej szyby, pożycza pieniądze, z dwóch starych swetrów robi jeden zupełnie nowy, znajduje zgubione klucze, potrafi wymienić przepalone korki, zjawia się u mnie w szkole, jeżeli sytuacja tego wymaga, i roztrząsa później moje sumienie. Prawdę mówiąc, mama jest niepraktyczna i zwykle gubi się w gąszczu życiowych problemów, ciocia Halina stanowi jej jedyną obronę przed wrogim światem i jego pułapkami. I dlatego ciocia Halina jest kimś bardzo ważnym dla mojej mamy, dla niej kupiła te drogie, komisowe rajstopy, których by nie kupiła ani dla siebie, ani dla mnie.
Mama wzięła małe pudełko z szafy, otworzyła pokrywkę, wyjęła broszkę.
– Chyba że to.
Na maminej dłoni zalśniła mała broszka, czerwony kamień i złote listeczki. Ta broszka była u nas w domu od zawsze, wiedziałam, że należała niegdyś do mojej babci, przedtem do prababci, a jeszcze dawniej do praprababci. Miała chyba ze dwieście lat albo dużo więcej, przechodziła z matki na córkę, ja ją także miałam kiedyś dostać. I to miałby być prezent dla cioci Haliny? Nie!
– Nie dasz tego! – wrzasnęłam.
– Dam.
Mamie na pewno także nie było łatwo rozstać się z tą broszką, już kilka razy miała ją zamiar sprzedać, ale nigdy do tego nie doszło. A teraz przez jakieś głupie rajstopy ta cała ciotka Halina dostanie coś, o czym przywykłam myśleć jak o swojej własności. Nie pozwolę na to. Nigdy się nie zgodzę. Ostatecznie nic się nie stanie, jeżeli ciotka poczeka na prezent kilka dni, wielkie mi rzeczy.
Zrobiłam wszystko, co należało, poryczałam się, pokłóciłam, wspomniałam o babci. Na nic. Mama się zaparła.
– Skoro rajstopy wyparowały, to nie ma innego wyjścia – powiedziała stanowczo, kiedy przestałam szlochać. – Ja ci wierzę, że ich nie ruszałaś, uspokój się. Umyj się, przebierz i idziemy. I już ani słowa na ten temat.
Gdybym wiedziała, że się podrą, nigdy bym nie brała tych głupich rajstop. Ale i tak mama nie ma prawa oddawać cioci Halinie tego, co jest moje. To niesprawiedliwe! Sama kiedyś mówiła, że dostanę tę broszkę, jak zdam maturę. Ta broszka jest moja. Moja! Ale mama jakby ogłuchła, równie dobrze mogłabym kierować swoje pretensje do milczącej ściany albo do szafy, z której wnętrza kipiały nieporządnie wepchnięte ubrania.
– Ja nie idę – sięgnęłam po ostateczny argument.
– Pójdziesz.
– Nie pójdę.
– Pójdziesz.
– Nie!
Ze mną wcale nie jest łatwo. „Arogancka” – mówią w szkole. „Trudna” – mówi mama. „Twarda” – mówią dziewczyny i chłopaki. Właściwie zawsze stawiam na swoim, jeżeli mi na czymś zależy, a tym razem zależało mi bardziej niż kiedykolwiek. No i mama poszła sama na te urodziny, broszki także nie wzięła.
Miałam zamiar trochę się pouczyć, ale odechciało mi się po tym wszystkim, nauka nie zając, nie ucieknie. Położyłam się, przed sobą postawiłam pudełko. Jak robi się takie malusieńkie listki ze złota? Wszystko jedno, młotkiem albo jakoś inaczej. Ten kamień nazywa się rubin.
Zerwałam się z tapczanu i przyłożyłam broszkę do swetra. Przypnę ją, nawet już wiem kiedy. Jeżeli Jacek umówi się wreszcie ze mną, tego dnia przypnę sobie broszkę. To będzie taki znak, że stało się coś ważnego. Niedługo skończę piętnaście lat i chyba czas, żeby mieć własnego chłopca. Jacek nic nie rozumie, ale wreszcie chyba pojmie, że chcę z nim chodzić. Po co mam czekać do matury na to świecidełko? Mogę je wziąć tego dnia, kiedy pójdę na pierwszą prawdziwą randkę.
Broszka ładnie wygląda na białym, kamień lśni ciemnoczerwoną poświatą, błyszczy złoto...Jejmościankę tylko po śmierć posłać...
– Jejmościankę tylko po śmierć posłać.
W matowej tafli lustra obwiedzionego ciężką, rzeźbioną ramą zobaczyłam stojącą za mną kobietę, szerokie oblicze ujęte w falbanki rogatego czepca.
I ten pokój jakiś przedziwny...
Ogromna szafa z ciemnego drzewa. Krzesła wysokie jak trony, kryte skórą, na ścianie jakiś niby kilim, w ogóle nie wiadomo co, drzewa, smoki i zamek z ostrokończystą wieżą. Ja... ja nigdy nie widziałam tego pokoju.
– W zwierciadełko jejmościanka się gapi, żeby jeno dytka na słomianych nogach nie zoczyła, jak się już niejednej pannie, pełnej światowej próżności, przydarzyło.
I teraz stało się to najdziwniejsze.
Odwróciłam się i dygnęłam, skądś wiedziałam nie tylko, że muszę dygnąć, ale także znałam słowa, które należało powiedzieć:
– Stokrotnie upraszam przebaczenia ciotuni dobrodziejki. Jenom z pustoty w zwierciadło zerknęła.
Jakimś czarodziejskim sposobem miałam na sobie suknię długą do ziemi, byłam ściśnięta w pasie aż do mdłości, a moje policzki drapał wykrochmalony na sztywno kołnierz. Bardzo chciałam przejrzeć się w lustrze, ciekawa, jak wyglądam w tym przebraniu, ale nie odważyłam się.
– Niech no jejmościanka Małgorzata zębów po próżnicy nie suszy, jeno do sali wraca. Pani matce mruczno^(), a pan Stanisław już chce precz jechać, zniknięcie jejmościanki za afront przyjmując.
Znowu, nie wiem skąd, nadeszły do mnie słowa:
– Ja się pani matce i panu Stanisławowi przystojnie wyekskuzuję^(), żem od nich poszła.
– Kotki u jejmościanki w głowie – nieżyczliwie parsknęła imponująca dama. – Czyż to przystoi panience w takie klejnoty się stroić?
Palec kobiety oskarżycielsko wycelował ku mojej szyi, odruchowo podniosłam dłoń i poczułam pod palcami złote listeczki i wypukły brzuszek rubinu.
– Pannie przystoi opal, turkusik, perełka, klejnoty ku ozdobie panieńskiego stanu stworzone, na rubiny a szmaragdy przyjdzie czas w małżeńskim stanie, kiedy Bóg pozwoli.
Najdziwniejsze, że wcale nie czułam się spłoszona słowami nieznajomej, więcej, przyjmowałam je jako coś zupełnie zwyczajnego i normalnego. Miałam tylko poczucie nieprawdopodobnej zgrywności tej sytuacji, meblasy przytłaczające i olbrzymie, te stroje jak w teatrze i ten pokój niski, ale rozległy. W jego jednym kącie zmieściłaby się cała mamina kawalerka wraz z niszą kuchenną i łazieneczką.
Szumiąc suknią i nieco przydeptując obrąbek (głupio jest chodzić w czymś aż tak długim i szerokim), przemknęłam się obok nieznajomej i pospieszyłam ku drzwiom. Jeżeli to jest nasze mieszkanie – drzwi prowadzą na klatkę schodową.
To nie było nasze mieszkanie. Za drzwiami był pokój równie ogromny jak ten, z którego uciekłam, zastawiony długim, straszliwie długim dębowym stołem, owymi ciężkimi krzesłami przypominającymi trony i obwieszony długim, straszliwie długim szeregiem kapiących od złota ram. Jak się było lepiej przyjrzeć, to w ramach tych tkwiły portrety kobiet w takich samych czepcach, jak nosiła nieznajoma, lub wąsate oblicze, krwiste – niczym źle wysmażony befsztyk – z wytrzeszczonymi oczami i podgolonym ciemieniem.
Coś nakazało mi spuścić oczy, ze wzrokiem wbitym w deski podłogi popłynęłam, szumiąc sukniami, wzdłuż stołu aż do miejsca, gdzie siedziała (Co ja mówię! Nie: „siedziała”, tylko: „zasiadała”, „prezydiowała”; jakoś w tym stylu) druga dama w czepcu i wąsaty – jak na portretach ze ścian – mocno podstarzały jegomość, łysiejący, pomarszczony, z nienaturalnie przekrzywioną głową.
– Jako wizerunkiem bogini z wysokich Helikonów zstępującej widokiem waćpanny ucieszony jestem... – zaczął ten stary.
Był także wystrojony w coś dziwnego, lamowanego futrem i kolorowego, nie mogłam oderwać wzroku od jego guzików. Nie znam się zupełnie na tym, ale one były albo z czeskiej biżuterii, albo z prawdziwych klejnotów, i pas też był zupełnie nadzwyczajny, szeroki na dwie dłonie, lśniący, bardzo piękny, tkany we wzór z kwiatów i liści. Coś tam jeszcze mówił o syrenie, o najadzie (co to takiego?), o jakimś korowodzie, którego bym mogła być prawdziwą ozdobą. Miałam im ochotę powiedzieć, żeby się przestali wygłupiać, bo to nie ma sensu, i... milczałam. Milczałam i wpatrywałam się w misterny wzór posadzki ułożony na przemian z ciemnych i jasnych deszczułek.
– Waćpan ze wszystkim Małgosię skonfundowałeś^() – odezwała się ta druga dama w czepcu. – Młode to jeszcze i politycznego zachowania niezwyczajne.
Już miałam na końcu języka, że z wychowania obywatelskiego mam czwórkę, a co do polityki to Marek, Iwona i Krzysiek są może lepsi niż ja, ale ja także orientuję się zupełnie dobrze w zagadnieniach omawianych przez gazety, radio i telewizję – i znowu coś kazało mi milczeć.
– Ręki mi, waćpanna, nie podasz? – zapytał ten stary. – Wybieżałaś z komnaty niby sarna spłoszona, aleć dorozumiewam, że deklarację^() przyjmujesz, jako i pani matka, tuszę, przychylnym sercem przyjęła.
Nie bardzo rozumiałam, o co mu chodzi, to przypominało przemowy pana Zagłoby z „Przygód pana Michała” w „Teleranku”. Jakaś sztuka czy serial, może film, do którego zostałam włączona w dziwny sposób. Chyba że to jest sen, wtedy się obudzę na własnym tapczanie i trochę się zdziwię, że śnią mi się takie głupstwa. Co ja mam mu odpowiedzieć?
– W imieniu Małgosi za uczyniony zaszczyt dziękuję – wybawiła mnie z kłopotu kobieta w czepcu. – Wszelako sam waćpan pojmuje, że muszę z krewniakami rzecz consultare^(), bowiem jako sam waćpan wiesz, usus^() to ekstraordynaryjny^() najmłodszą przed starszymi z domu wydawać.
– Sercu nakazać trudno, by pod uwagę ordynek^() brało, a nie afekt ku personie sercem wybranej. Mnie jejmościanka Małgorzata dniem i nocą w myślach stoi.
– Młodszej czekać wypada, skoro starsze jeszcze niewyswatane.
– Tedy rekuzy mam się spodziewać?
– Tegom nie rzekła. Jeno o czas do namysłu najpokorniej upraszam.
Nic nie rozumiałam z tego gadania. Oderwałam wzrok od podłogi i wgapiłam się z kolei w sufit. Na suficie ktoś namalował muszlę, na muszli bardzo tęgą panią bez ubrania, a wokoło tej pani takie małe aniołki. Zachichotałam.
– Sam widzisz, waść, że u Małgosi pstro w głowie. Przystojniej by było o Klaruni pomyśleć albo afekta ku Dorocie skierować.
– Ja urodzie i modestii^() jejmościanek Klary i Doroty w niczym nie przyganię, alem afekta ku pannie Małgorzacie przykłonił i inaczej być nie może.
W tej chwili zdałam sobie sprawę, że coś mnie nieznośnie pije nad kolanami, że przy każdym ruchu coś trzeszczy w fałdach mojej sukni i że swędzi mnie głowa. Podrapię się, trudno. To oni chcą, żebym była w tej sztuce czy w filmie, ja wcale nie mam ochoty. O czym oni właściwie gadają? Są celne deklaracje, które się wypełnia przy wyjeździe zagranicznym, z mojej klasy Agnieszka jeździła z rodzicami do NRD i wypełniała taką deklarację. A w ogóle co mnie to wszystko obchodzi?
Podrapałam się możliwie dyskretnie. Na stole przed kobietą w czepcu i tym staruszkiem stały fikuśne czareczki i dzbanuszki. Aha, już wiem. To się nazywa rekwizyt.
Każdy teatr ma swoje rekwizyty. Kiedyś w telewizji szukali jakiegoś kompletu mebli w stylu... Nie pamiętam, w jakim stylu, ale chcieli kupić.
Tamci dwoje coś naszeptywali półgłosem, stałam jak kołek, bojąc się ruszyć. To głupio być na scenie, kiedy się nie zna roli. Żebym chociaż wiedziała, co mam powiedzieć i zrobić. Nie ma widowni, żadnego reżysera ani kamer. Może są za tamtymi drzwiami, szkoda, że nigdy się nie zainteresowałam, jak właściwie kręci się filmy. Za tamtymi drzwiami... Zaraz zobaczę, co jest za tamtymi drzwiami.
Kiedy ten staruszek wstał, znowu wiedziałam, co powinnam zrobić. Palce same chwyciły fałdy sutych spódnic, przysiadłam w głębokim ukłonie niby jakaś markiza Angelika. Zabawne, nigdy tego nie ćwiczyłam, a wyszło mi tak, jakbym od dziecka niczego innego nie robiła. Widziałam, że kobieta skinęła z zadowoleniem głową, widocznie dobrze zagrałam swoją rolę.
– Tak więc waćpana przed świętym Marcinem oczekujemy – wygłosiła swoją kwestię dama w czepcu, podeszła do tych drzwi, za którymi powinien być reżyser, kamery i w ogóle, skinęła na mnie. – Gdyby zaś sprawy niepomyślnym potoczyły się biegiem, będziesz, waćpan, moim pismem uwiadomiony.
– Tuszę, iż waćpani, mając wzgląd na rewerencję^(), jaką dla niej samej i całej familii żywię, rychło surowy namysł w łagodną odmienisz wyrozumiałość.
Otworzyły się drzwi. Zdębiałam, ogromna sień cała obwieszona rogami (jelenie? łosie?), łbami dzików, bronią, na ławie pod ścianą drzemał chłopak, niewiele starszy niż ja, ubrany w jakąś dziwaczną okryjbidę. Na nasz widok zerwał się i ukłonił tak nisko, że mało brakowało, a dziugnąłby nosem w deski podłogi. Zaraz, zaraz... Są tu jeszcze jedne drzwi. Może za nimi?...
Nie potrafię powiedzieć, skąd na staruszku znalazło się nagle futro (przypominał pękatą kopę siana), i tamte drzwi otworzyły się na oścież.
Zupełnie zgłupiałam. Za drzwiami padał deszcz ze śniegiem, czarne drzewa powiewały mokrymi, bezlistnymi gałęziami. To wszystko było prawdziwe, najprawdziwsze, żadna dekoracja, zwyczajne drzewa, zwyczajny deszcz, błoto ćmokające i gęste, w które koła wrzynały się aż po piasty. Te koła należały do prawdziwej karety, takiej z szybkami i opuszczanym stopniem, i ta kareta stała w błocie i deszczu przed moimi zgłupiałymi oczami. W cztery konie. Naprawdę w cztery konie, ani jednego mniej. Jak w bajce albo w historycznym filmie.
Tego już było za dużo. Z gardła wydobył mi się ni to pisk, ni to szloch, zakręciłam się dookoła i bez namysłu runęłam w jeszcze jedne drzwi, które znajdowały się w tym ogromnym przedsionku. Usłyszałam drugi pisk.
– Pięknie niczym Tatarzyn skakać? – doszło mnie z boku. – Statku za grosz, Boże odpuść, istny bisurman, nie panna.
Przede mną stała dziewczyna, ubrana w taką samą ogromną suknię ze sztywno nakrochmalonym kołnierzem, na jej czole pysznił się siniak. To właśnie ją uderzyłam drzwiami, wbiegając do tego pokoju. Mogła mieć osiemnaście lat. O rany, za nią stała jeszcze jedna taka sama, tylko trochę starsza. Obie miały nakręcone mnóstwo małych, zapieczonych loczków na głowie (w naszym domu jest pani Julia, emerytka, która fryzuje sobie włosy żelazkami, więc wiem, jak się to robi) i wrogo zacięte wargi. Patrzyły na mnie... Nie do uwierzenia – patrzyły na mnie z wyraźną nienawiścią.
– Triumfuj, dworuj^() sobie, mamusina pieszczotko! – syknęła ta starsza. – Pewno już i zrękowiny postanowione, co?
– Siostrunia aż piszczy do ołtarza – dodała kwaśno ta młodsza. – Dla ciebie miód, a dla nas jeno woszczyna. Dla ciebie szkarłatny postaw^(), a nam paczesie^(). Ty po próżnicy nie susz zębów, da Bóg, wszystko się jeszcze po naszej myśli ułoży.
One najwyraźniej mówiły do mnie, były na mnie wściekłe, ta starsza prawie płakała ze złości. Głupie jakieś czy co? Zaraz zdejmę tę kieckę i wyniosę się stąd. Wezmę sobie kilka jabłek i położę się na tapczanie. Mama tak prędko nie wróci z tych urodzin. Pewnie ciocia Halina pytała, dlaczego nie przyszłam. A tam, nieważne. Puszczę sobie płytę z Grechutą: „Panno młoda, młoda panno...”. Właściwie lubię być sama wieczorem. A z tymi rajstopami to faktycznie łyso, szkoda, że je brałam, ale przepadło.
Pomacałam suknię z tyłu w poszukiwaniu eklera, nie było. Nie zastanawiając się długo, zaczęłam ściągać ten bufiasty i trzeszczący przyodziewek przez głowę, ale równie łatwo mogłam w ten sposób zdjąć z siebie średniowieczną zbroję.
Uplątana z głową w zwoje materii, jakieś obręcze, patyki, diabli wiedzą co, szarpałam się i podskakiwałam z okropnym tupotem. Co ja mam pod pantoflami, podkowy? A może założono mi do tej roli drewniaki?
– Widzicie sama, pani matko, jakie Małgoś brewerie wyprawia, robę^() na sobie szarpie, całkiem z rozumu zeszła.
Jakieś ręce wyplątały mnie z sukni i nim zorientowałam się, komu zawdzięczam wybawienie, dostałam w twarz, aż klasnęło. Nikt mnie nigdy nie uderzył w twarz.
– Za co? – zapłakałam.
– A za to! – Kobieta w czepcu patrzyła na mnie także z gniewem. – Jak dzikus, pohaniec, z sali wybiegasz, kiedy grzeczny kawaler z afektami się oświadcza, słowa dorzecznie nie odpowiesz, ino oczami wkoło strzelasz, jakbyś całkiem nie miała wstydu. I śmiechy nieprzystojne... – Dama spurpurowiała z oburzenia. – Jeszcze za wiele zaszczytu dla ciebie... – Znowu nie dokończyła.
Przestałam płakać i niemądrze rozdziawiając usta, wpatrzyłam się w swoje nogi. Czegoś takiego nie widziałam nigdy w życiu. Pantofle były trochę podobne do tych modnych – bardzo gruba podeszwa i potężny klocowaty obcas – oblecą, ale... To, co miałam na nogach, przypominało te nieszczęsne rajstopy. Jakby zrobione szydełkiem, białe i wzorzyste. Tylko że kończyło się zaraz za kolanem, po prostu te skarpety zwinięto w wałek i zawiązano mocno przybrudzonymi tasiemkami. Teraz zrozumiałam, co tak piekło, tasiemka wżarła mi się w ciało, to było bolesne i piekielnie niewygodne.
– Gdzie są moje rajstopy? Sweter? Dżinsy? – niech sobie te dziwadła robią, co im się podoba, mnie już nie ma, idę sobie, cześć. Tylko powiem jeszcze tej pani do słuchu, ze mną nie tak łatwo. – Bić się nie pozwolę. Nikomu. Pani też.
– Jak ty się do matki zwracasz?!
– Bizunem Małgosię na kobiercu przeciągnąć raz i drugi, to jej rozumu do głowy najdzie – zatrzeszczały z dwóch stron tamte dziwacznie ubrane dziewczyny.
Uuu, im też tak powiem, że im zaraz kapcie z nóg pospadają.
– A wy się nie wymądrzajcie – powiedziałam, patrząc na nie z pogardą. – Wyczupirzyły się i kwoczą jak kury. Mam was w nosie, jak chcecie wiedzieć. Aktorki ze spalonego teatru!
Nie potrafię opowiedzieć, kiedy znalazłam się w zimnej jak zamrażalnik komórce, z kamienną posadzką i grubymi ścianami. Wepchnięto mnie tam siłą, skądś pojawili się jacyś nowi przebierańcy, kobieta w czepcu pokazywała mnie palcem i krzyczała. To ci przebierańcy wepchnęli mnie tutaj.
Pochlipałam sobie trochę, później zaczęłam zastanawiać się nad sytuacją. Jeszcze raz obejrzałam sobie te długie skarpety, rozwiązałam tasiemki, skarpety w smutnych harmonijkach zwinęły mi się nad kostkami. Rany boskie, miałam na sobie ze cztery halki, bombiaste i grube, zawiązane w pasie. Wyżej – coś w rodzaju gorsetu, trochę podobnego do tych gorsetów, w których tańczy się krakowiaka. Co za idiotyczne ubranie, ciężkie, niewygodne, nie wiedziałam, że aktorzy muszą pod kostium wkładać coś takiego, serdecznie im współczuję.
Po chwili przejęło mnie zimno, zęby same zadzwoniły o siebie. Przez małe, zakratowane okienko, umieszczone tuż pod sufitem, sączyło się brudnawe światło jesiennego dnia, obeszłam to kamienne więzienie, ani śladu kaloryferów, ciekawe, jak długo mnie tu będą trzymać? Muszę być przecież w domu, kiedy mama wróci z tych urodzin, prawda? No, to dosyć tych głupich kawałów, zresztą dzisiaj wieczorem w telewizji jest dobry film, miałam zamiar zatelefonować do Joli, żeby do mnie przyszła, to razem pooglądamy. Tylko co zrobić, żeby się stąd wydostać?!
Drzwi niby od skarbca, masywne, grube dechy, żelazne sztaby. Walę, kopię, ani drgną, echo głucho dudni w kamiennych ścianach.
Kiedy już zupełnie osłabłam od krzyku, drzwi uchyliły się z przeciągłym skrzypieniem i stanęła w nich kobieta, z którą rozmawiałam w pokoju z lustrem, pierwsza, którą spotkałam w tym dziwnym świecie.
– Pani matka nakazuje ci dwa różańce odmówić i o przebaczenie ją i siostry prosić.
Co? Jaka matka? Moja? To ja tutaj mam jakąś inną matkę? Starczy tego wygłupiania, mam dosyć. Z początku to było trochę draczne, teraz dziękuję. Nawet nie zastanawiałam się dobrze, gdy wrzasnęłam:
– Niech pani mnie wypuści! Wracam do domu.
Kobieta zamrugała powiekami, wyglądała na przerażoną.
– Mroczki cię znowu zdjęły?
– Jakie mroczki! Mówię, że chcę wyjść. Czy pani nie rozumie po polsku?! Chcę wyjść!
Drzwi zawarły się ze skrzypieniem i znowu zostałam sama, tym razem nie na długo. Kobieta przyprowadziła ze sobą drugą, tę, która mnie uderzyła. Szły ku mnie z szelestem spódnic, surowe i wyprostowane.
– Już ja jejmościance kaprysy z głowy wybiję, już ja Małgosię subordynacji przyuczę – odezwała się ta druga. – Matki wola święta, to chyba jejmościance wiadomo? Już mi Małgosia tumultów i rebelii wyprawiać nie będzie.
Coś tam jeszcze mówiła, a ja pojęłam, że ta kobieta, nie wiadomo dlaczego, uważa mnie za swoją córkę.
– Pani nie jest moją matką – powiedziałam bardzo głośno i wyraźnie. – Proszę mnie w tej chwili puścić, bo zawiadomię milicję.
– Zaraz zoczyłam, że ona w gorętwie nieprzytomnie plecie – zajęczała druga kobieta, łamiąc ręce. – Ani chybi niemoc albo i złe powietrze uderzyło. Medyka trzeba.
Ta pierwsza, niby-matka, dotknęła mojego czoła, mało brakowało, żebym ją ugryzła w rękę.
– Jak piec rozpalona. Wołajcie Mikołaja.
Znowu zaroiło się od obcych, wyrywałam się, krzyczałam, na próżno, zanieśli mnie do łoża równie ogromnego jak wszystko w tym dziwnym domu, ściągnęli mi tylko skarpety i pantofle, po czym zostawiając te wszystkie halki i gorsety, przywalili masywną pierzyną.
– Co jaśnie oświecona pani rozkaże? – zapytał ktoś nad moją głową.
– Sam, asan, obacz, od rzeczy gada, widać w gorętwie.
Człeczyna z czerwonym nosem, z dużą torbą, był tak zabawny, kiedy pochylił się nade mną, że musiałam się roześmiać, chociaż mi wcale nie było do śmiechu. Wyglądał jak jeden aktor, który się nazywa Leśniak, ja się zawsze śmieję, gdy widzę Leśniaka.
Człeczyna pomacał mi puls, zastanowił się przez dłuższą chwilę, z namysłem potarł czerwony nos.
– Flegma do mózgu doszła – zadecydował z powagą. – Albo żółć w humory^() się wlała.
– Co, asan, radzisz?
– Krew by trza oczyścić.
Już nawet przestałam się szamotać pod tą pierzyną, pozwoliłam sobie przewiązać rzemieniem rękę nad łokciem, aha, będą mierzyli ciśnienie, w ośrodku pani doktor ma dmuchaną gumową poduszeczkę do tego celu, oni widocznie nie mają. Może ja rzeczywiście jestem chora? Dostanę lekarstwo i będę mogła być z powrotem sobą.
Wrzasnęłam wniebogłosy dopiero wtedy, kiedy z przeciętej żyły trysnęła krew.
– Sama wielce miłościwa dobrodziejka widzi, że jucha czarna i zapieczona – rzekł z zadowoleniem człowieczek podobny do Leśniaka. – Tędy główne wapory^() wyjdą, a resztę bańkami i pijawkami ściągniemy.
Zrobiono mi opatrunek, kręciło mi się w głowie, nic nie rozumiałam. Spróbujmy pomyśleć. Ja jestem Małgosią. Oni także mają tutaj swoją Małgosię i tą ich Małgosią jestem ja. Tak wychodzi, że ja ich nie znam, a oni znają mnie bardzo dobrze, nie wiadomo skąd. Ja jakoś do nich trafiłam, chociaż nie ruszałam się z domu. To jest taki głupi sen, wystarczy się obudzić i wszystko zniknie, kobiety w czepcach, człowieczek z czerwonym nosem, nabita pierzyna, miednica z bryzgami krwi i te zaglądające zza drzwi głowy z przypieczonymi lokami.
– Chcę się obudzić – zaszeptałam sama do siebie. – Chcę się obudzić.
Wcale się nie obudziłam, kobiety w czepcach, człowieczek, pierzyna i miednica nie zniknęły. Zupełnie osłabła i zrezygnowana, nie broniłam się, kiedy człeczyna wyciągnął ze słoika dwie czarne pijawki i przystawił je za moimi uszami.
Trzęsłam się ze strachu i ze wstrętu. Oni mogą ze mną zrobić coś strasznego, a ja nie mogę ani bronić się, ani uciec.
Ale to wcale nie był koniec. Odwrócono mnie plecami do góry, człeczyna, pomachując ogromnym kwaczem, nagrzewał bańki. Z całej siły zacisnęłam wargi, nie będę krzyczała, nie zrobię im tej przyjemności. Wytrzymam.
No i wytrzymałam bez jednego jęku. Wreszcie sobie poszli i zostałam sama w parnym zaduchu pierzyny, aha, osłonili jeszcze to całe łóżko długimi firankami, zwieszającymi się od daszku do podłogi, bo to łóżko miało taki niby-daszek na kolumienkach.
Jeżeli rozumuję poprawnie (nasz matematyk zawsze powtarza, że grunt to poprawne rozumowanie!), jakimś złośliwym zrządzeniem losu zostałam przeniesiona w dawne czasy, i to wcale nie w dawne czasy stanowiące tło filmu, ale w najprawdziwsze dawne czasy. To się wydaje niemożliwe, ale tak jest naprawdę. Ładnie. Ja jestem ich Małgosią, tak jakby mieli tutaj wolne miejsce na mnie, wskoczyłam w to puste miejsce i jestem. Coś w rodzaju liczby x, której szukali. Trzeba było przeczytać „Trylogię”. Łatwo się mówi: przeczytać! „Ogniem i mieczem” – dwa tomy, „Potop” – trzy tomy, „Pan Wołodyjowski” – jeden, ale bardzo gruby. „Przygody pana Michała” widziałam w „Teleranku”, nawet mi się podobały. Pan Łomnicki najpierw kochał się w Krzysi, potem się ożenił z Basią. Krzysia grała na takiej mandolinie, a Basia jeździła konno i strzelała z guldynki (może zresztą to, z czego strzelała, nazywało się zupełnie inaczej), machała szablą i uciekła od Daniela Olbrychskiego, który w tym serialu miał na imię Azja.
Jeżeli to wszystko nie jest bujdą i bladą lipą, to jakoś będę musiała spróbować żyć w tym świecie, dopóki z niego nie ucieknę. Ja się tak łatwo nie poddaję. Poradzę sobie. Skoro mogłam tu trafić wprost z naszej kawalerki, to znajdę drogę z powrotem, do swojego świata. Chyba że to jakiś głupi kawał.
Dotknęłam opatrunku na przegubie ręki i syknęłam z bólu. Dziękuję za takie kawały. Plecy bolały mnie jak przyżegane ogniem, to też nie mógł być kawał.
Skrzypnęły drzwi.
– Ciii...
– Pewnikiem zasnęła.
– Obacz, Dorotko.
Przymknęłam oczy. Za firanką błysnęło płomieniem świeczki, ta młodsza dziewczyna popatrzyła na mnie i opuściła zasłonę.
– Śpi. Chwała Bogu, że cyrulik zratował. Aż poty na mnie uderzyły, jak ją zobaczyłam. Żal mi siostrzyczki.
– Coś taka litościwa, Dorotko? Ona, chociaż najmłodsza, wielką panią będzie, mężatką, a ty, chociaż starsza, pod mniszy welon pójdziesz.
Coś zaczynałam rozumieć. Zęby szczęknęły, czoło pokryło mi się lepkim potem, leżałam cała zamieniona w słuch.
– Z początku i mnie rankor^() ujął – mówiła dalej ta, którą nazywano Dorotą. – Przecie i popuścił, kiedy Małgoś od rzeczy pleść poczęła. Albo jej pan Stanisław nie po sercu, albo z alteracji^() w pomieszanie i chorość wpadła.
Przez szparę w firankach widziałam je obie w tańczącym blasku świecy. Aha, to tak się zdejmuje te suknie: rozwiązuje spodnią tasiemkę i wychodzi ze spódnicy, która jak dzwon wzdyma się na podłodze, górę po odpruciu sztywnego kołnierza ściąga się przez głowę, zupełnie proste, tylko trzeba wiedzieć. Teraz zwijają te skarpety w obwarzanki nad kostką i ostrożnie zdejmują. Ich łoża są równie ogromne jak moje i też zaopatrzone w firanki i daszek. Teraz powinny obie pójść do łazienki.
Nic takiego się nie dzieje, wchodzą pod swoje pierzyny. Ta, która ma na imię Klara, odzywa się sennie:
– Znów o pacierzach przepomniałyśmy.
– Ja na leżący odmówię, siostrzyczko.
Pfffuuu, dmuchają na świecę, robi się zupełnie ciemno.
Z tej ciemności odzywa się jedna z nich:
– A ja ci powiadam, że jakby dziadunio dobrodziej tego legatu Małgosi nie zapisał, toby pan Stanisław do mnie albo do ciebie w konkury poszedł. Jemu nie o Małgosię chodzi, jeno o te wsie, które ona wianem dostanie podług dziadziusiowej woli. Ja bym na Małgosinym miejscu takiego starego nie chciała.
Ta druga, Klara, aż się porywa z pościeli.
– Szaleju żeś się najadła, Dorotko? Przecie on z rodu, gdzie i krzesła poręczowe^(), i mitry nie dziwota!
– Stary.
– To i lepiej. Stateczniejszy.
– Szyję ma krzywą.
– Też! Pan Hieronim na nogę utykał, a tobie oczy omal do niego nie wyskoczyły.
– Wcale o niego nie stałam.
– Znają cię, nic się nie bój. Jedną chwilą byś do ołtarza leciała. Żeby jeno konkurent się znalazł.
W mroku chlipnięcie i schrypnięty głos:
– Znajdę i ja przyjaciela dozgonnego. Czym ja maszkara jakaś, krzywa albo i na umyśle pomieszana? Czego mi brak?
– A Małgoś, ledwie z dziecięcego kabatka^() wyrosła, zaraz w zamęście idzie – syknęła Klara.
– Ja bym też poszła, jenoś ty na przeszkodzie stała, zdrajczynio.
– Ja?!
– A kto mamie powiedział, że z Jachniczkiem sekretnie się schodzę? Nie ty? Kto do pana Żegoty zęby suszył i ze mną mu tańcować nie dawał? Ty czy nie ty? Kto list od krajczego wykradł i pani matce pokazał, com przez trzy dni w komórce o chlebie i wodzie pościła! Nie ty?
– Głupiaś!
– A pewno, żem głupia. Zawsze ci na zawadzie stałam, zawsześ opresje na mnie szykowała.
– Nie ma co języka po próżnicy strzępić. Jedna dola nas czeka... – Tu ta starsza przerwała i dodała tonem głębokiego namysłu: – Jeno nie wiadomo, jak to będzie, chyba że na bose mniszeczki nas oddadzą, bo jakby jakie zacniejsze zgromadzenie, to wiano nie gorsze potrzebne niż do zamęścia, ba, lepsze.
Głosy umilkły. Więc ja, czyli ta ich Małgosia, mam wyjść za mąż. Czy one nie wiedzą, że jak się ma piętnaście lat, to się nie wychodzi za mąż?! To jest zabronione i w ogóle bez sensu, chybabym umarła ze wstydu, jakbym musiała mieć męża, i to jeszcze w dodatku takiego staruszka. Bo one mówiły o tym staruszku z krzywą szyją, tego byłam pewna. Wpadłam jak śliwka w kompot, nie ma co.
Kiedy ciemność wypełniły równe, senne oddechy, ostrożnie wylazłam z pościeli i trzęsąc się z zimna, powędrowałam ku drzwiom. Chyba dobrze wszystko zapamiętałam. Za drzwiami jest sień, w przeciwległej ścianie drzwi, za tymi drzwiami jest sala z długachnym stołem i portretami, z tej sali przechodzi się do tamtej, gdzie jest zmatowiałe, błękitnawe lustro w rzeźbionej ramie. Stanę przed lustrem i powiem: „Chcę wrócić. Bardzo chcę wrócić”. I to powinno się stać. Nie wiem jak, ale powinno. Moje zjawienie się tutaj ma coś wspólnego z tym lustrem, tego jestem pewna.
Jakoś przebrnęłam przez ten ogromny przedsionek najeżony rogami nikło majaczącymi w ciemnościach i namacałam klamkę. Skrzypnęło. Pod długim szeregiem portretów ogarnął mnie nagły strach. Kiedyś w radiu była audycja o Białej Damie opuszczającej nocami ramy obrazu, może i któraś z tych kobiet błądzi o zmroku po przepastnych komnatach. Nie będę o tym myślała, muszę dotrzeć do tamtego lustra.
Znowu skrzypnięcie drzwi. To tutaj.
Mrok, choć oko wykol. Uderzyłam o coś twardego obwiązaną ręką, niegłośno krzyknęłam. W tej samej chwili usłyszałam szczęknięcie, posypały się błękitnawe iskry i w tańczącym ogieńku zobaczyłam kobietę, która – nie wiadomo dlaczego – uważała, że jest moją matką. Leżała na wysoko spiętrzonych poduszkach, nawet w nocy nie rozstawała się z czepcem, tylko że był to inny czepiec niż w dzień, chociaż równie szeroki i bufiasty.
– Dokąd to jejmościanka?
Przez chwilę, ale tak krótką jak mgnienie, miałam ochotę wygarnąć tej obcej kobiecie, co o niej myślę, i ze zdumieniem usłyszałam, jak odpowiadam składnie i grzecznie:
– Wody mi się chce, pani matko.
– Wody? Czemu na dziewkę nie dzwoniłaś? Przecie w podle drzwi jak zawsze śpi na ławie, wam ku posłudze.
– Sama poszłam.
– Po krwi puszczeniu? Suchot gwałtem chcesz?
– Ja nie myślałam...
– Kiedy ty statku nabierzesz. Boże odpuść! Do zamęścia się szykuje, a durna niczym niedolatka. Jubką^() byś się chociaż przyrzuciła, w taki ziąb boskiem...
Rzeczywiście było bardzo zimno w tych wielkich pokojach, oni tutaj mieli kominki (takie same, jakie pokazują w filmach), ale przez to nie było ani trochę cieplej, przynajmniej teraz. Pewno dlatego przywalali się ciężkimi pierzynami i wciągali na siebie niezliczoną ilość halek czy spódnic. Zresztą nieważne. Zaraz podejdę do lustra i...
– Ojej! – krzyknęłam na cały głos.
Niemożliwe, nieprawdopodobne. To nie mogłam być ja! Ja mam proste, długie włosy, a nie spieczone w różne loki, ja nie jestem wcale gruba, a ta tutaj – pulchna niczym dobrze wyrośnięty pierożek, ja jestem opalona jeszcze z lata, nie taki bielas typu personalna z młyna. Ale przecież ja byłam ja, w środku nic się nie zmieniłam! Chyba zwariowałam. Zaraz. Kwadrat przeciwprostokątnej równa się sumie kwadratów przyprostokątnych. Ciało zanurzone w cieczy traci na wadze tyle, ile waży ciecz przez to ciało wyparta. W klubie na zawodzie stoit zielonaja jołka. Konstanty Ildefons Gałczyński należy do najwybitniejszych liryków współczesnych. Przecież wszystko pamiętam! Z rosyjskiego było takie dyktando, kartkówka. O tej jołce. Jeszcze się spytałam Jolki, czy z miękkim znakiem, czy bez. Na przerwie pokazywałam dziewczynom te rajstopy, które się potem podarły. Powiedziałam, że to prezent od mamy. Zazdrościły. Głównie Agata, ona przepada za ciuchami i każdemu zazdrości, kto ma coś nowego. Jeżeli pamiętam, to nie zwariowałam, tam w środku, w tej grubej, białej dziewczynie siedzę ja, ja sama. W głowie się kręci...
– Już w zwierciadło? – gniewa się kobieta w czepcu. – Niech no Małgosia klęknie.
Posłusznie klękam na zimnej podłodze. Cierpną kolana, dokucza piekącym bólem ręka.
– Za jakie grzechy taki krzyż dźwigam? Diabeł w ciebie wstąpił? Usłuchana, cichutka jak pajęczyna, dobre dziecko, i nagle taka odmiana! Mores – rzecz pierwsza, a ty matce do oczu skaczesz. Zechcę, to ci błogosławieństwa umknę i, pókim żywa, na zamęście nie zezwolę, choćby i ten Stanisław nie koligatem^() hetmańskim był, a samym hetmanem.
Ciągle jeszcze klęczę pod gradem gniewnych słów. Zimno przejmuje mnie do szpiku kości.
Kobieta w czepcu odmienia tego Stanisława przez wszystkie przypadki. Stanisław. Stanisława. Stanisławowi. Stanisławem. O Stanisławie. Dużo mnie obchodzi ten pan Stanisław! Mój chłopiec nazywa się Jacek, siedzi w drugiej ławce od okna. Niedługo się z nim umówię, wie pani? Na randkę włożę biały golf i przypnę babciną broszkę. Broszkę... Gdzie jest moja broszka?! Gdzie jest broszka?
– Gdzie jest broszka? – pytam głośno.
Kobieta w czepcu wyłazi spod swoich pierzyn, patrzy na mnie wytrzeszczonymi oczyma. Już jest przy mnie, stara się mnie podnieść.
– Sama dojdziesz, Małgoś, czy ludzi wołać? – Jest naprawdę zmartwiona i przestraszona i chyba dlatego wydaje się jakaś sympatyczniejsza niż poprzednio. Może jej wytłumaczyć? Niewykluczone, że zechce mi pomóc.
– Ja wszystko powiem – zaczynam tak pospiesznie, że język mi się plącze. – Najpierw w lustrze, z tyłu, był jak zawsze regał, a potem ta szafa – macham owiniętą ręką w stronę rozłożystej szafy. – I wtedy byłam już tutaj, rozumie pani?
– Co było?
– Regał – niecierpliwię się, regał czy nie regał, trzeba jakoś wyjaśnić, na czym polega najważniejsze. – Ja przyszłam skądinąd. I chcę wrócić.
– Moja ty córuniu biedna – roztkliwia się nagle ta kobieta, przytula mnie do siebie. – Widno się na ciebie chorość po wujence Tekli rzuciła, co ją, niebogę, sześć lat na łańcuchu trzymali, bo ze wszystkim rozum straciła. Jeno z oną wujenką żadne ci pokrewieństwo, boć tylko to wujowa żona, nie familiantka prawdziwa.
I tej nocy człeczyna z czerwonym nosem powtórnie przystawia mi pijawki za uszami. Dostaję także cały kubek czegoś bardzo gorzkiego, po czym momentalnie zasypiam.
Budzę się wyspana i bardzo głodna. Leżę i patrzę w belkowanie sufitu. Ale draka, jeszcze tu jestem. Co to za opatrunek? Aha, puszczali krew. No, dobrze. Wstanę. Jakoś to będzie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
------------------------------------------------------------------------
^() Mruczno (komuś) – ktoś jest zły, zagniewany.
^() Ekskuzować – usprawiedliwić, tłumaczyć.
^() Konfundować – zawstydzać.
^() Deklaracja – oświadczyny.
^() Consultare (łac.) – naradzać się.
^() Usus (łac.) – praktyka, zwyczaj.
^() Ekstraordynaryjny – nadzwyczajny.
^() Ordynek – rząd, szereg.
^() Modestia (łac.) – skromność.
^() Rewerencja – szacunek, poważanie.
^() Dworować – żartować, kpić.
^() Postaw – sztuka sukna, zwój sukna.
^() Pacześ – włókno lnu lub konopi; pacześny – zgrzebny.
^() Roba – wykwintna, strojna suknia.
^() Humory – płyny krążące w naczyniach krwionośnych i w przestrzeniach międzytkankowych.
^() Wapory – wyziewy.
^() Rankor – gniew, uraza.
^() Alteracja – wzburzenie, niepokój.
^() Krzesło poręczowe – tu: urząd senatorski.
^() Kabatek – wierzchnie okrycie, zwykle krótkie, rodzaj żakietu.
^() Jubka – ciepły kaftan.
^() Koligat – krewny, powinowaty.
więcej..