- W empik go
Mali tułacze - ebook
Mali tułacze - ebook
Poruszająca opowieść o dzieciach wobec piekła wojny.Niektóre ledwo się urodziły, inne miały po kilka lub kilkanaście lat. Były też takie, które przychodziły na świat już w zaplombowanych wagonach wiozących je gdzieś w głąb Azji. W 1940 roku dla kilkudziesięciu tysięcy polskich dzieci rozpoczęła się podróż - która miała trwać osiem kolejnych lat - przez niemal wszystkie strefy klimatyczne Ziemi i wszystkie znane człowiekowi kultury.Przeszłam piekło, ale widziałam rzeczy piękne- mówi jedna z bohaterek reportażu Lady. Ze zmrożonej Syberii trafiły na stepy Azji, gdzie rodziła się ludzka cywilizacja. Stamtąd trafiały do Persji, gdzie znajdowały scenerię znaną z baśni tysiąca i jednej nocy. A potem była Afryka, Indie, Nowa Zelandia, Meksyk… Czasem w końcu również Polska, ale ona akurat niechętnie. Chorowały, umierały z głodu… a inne dorastały… Tysiące polskich dzieci uciekły z Rosji z armią generała Władysława Andersa - dziś opisują to jako najpiękniejsze lata życia. Ale i tak z jakiegoś powodu, nawet dobiegając dziewięćdziesiątki, na ich wspomnienie wciąż płaczą.
Wojciech Lada- dziennikarz, historyk. Ma na koncie setki artykułów poświęconych tematyce historycznej i kulturalnej. Związany był m.in. z "Życiem Warszawy" i "Rzeczpospolitą", współpracował z "Dziennikiem. Gazetą Prawną" i "Focusem"; jego teksty można znaleźć na łamach większości magazynów historycznych i tygodników opinii. Opublikował trzy książki: "Polscy terroryści", "Bandyci z Armii Krajowej" oraz "Pożytki z katorgi". W pierwszej przypomniał, że terroryzm to nie tylko działalność islamskim bojowników, ale też spory i ważny kawałek przeszłości Polski. W drugiej wykazał, że w warunkach wojennych bycie jednocześnie bohaterem i bandytą nie jest bynajmniej paradoksem, co dobrze widać również na przykładzie polskiej konspiracji zbrojnej w okresie II wojny światowej. Tytuł trzeciej zaś mówi sam za siebie - historia, podobnie jak teraźniejszość, nigdy nie jest zero-jedynkowa.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-741-9 |
Rozmiar pliku: | 509 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim dorosły, zdążyły pokonać odległość większą niż długość równika.
Niektóre ruszyły w drogę, mając kilka lat, inne rodziły się już w jej trakcie. Przez kolejnych dziesięć lat nie poznały innego życia. Do celu dotarły już dorosłe, choć pierwotnie żadnego celu nie miały.
Dziesiątkowały je głód, epidemie, a nawet dzikie zwierzęta. Po drodze traciły rodziców i rodzeństwo. Czasem tak wcześnie, że nie zdążyły poznać nawet swojego imienia i nazwiska. Nie wiedziały, gdzie i kiedy się urodziły. Niektóre nigdy nie poznały swojej prawdziwej tożsamości.
Nie wiadomo, ile dzieci wywieziono w głąb Rosji w 1940 roku, ale rok później wraz z armią Andersa opuściło ją około dwudziestu tysięcy. W większości czekała je znacznie dłuższa, a czasem też bardziej niebezpieczna droga niż żołnierzy. Małych polskich uchodźców przyjęły takie kraje jak: Iran, Palestyna, Liban, Indie, Meksyk, Kanada, ówczesne kolonie brytyjskie w Afryce: Rodezja Północna i Południowa, Kenia, Uganda, Tanganika i Związek Południowej Afryki – a nawet odległa Nowa Zelandia.
Tylko niewiele z nich wróciło do Polski. Za to niemal wszystkie chciały zamieszkać tam, gdzie spędziły lata wojny. Bo dla dzieci cała ta tułaczka była czymś zupełnie innym niż dla dorosłych. Była jednocześnie podróżą w świat magicznej dziecięcej wyobraźni, dla której doskonałą wręcz pożywką były perskie baśnie pełne latających dywanów i wyskakujących z lamp dżinów, widoki zorzy polarnej i fatamorgany, transowy pomruk bębnów afrykańskich szamanów. „Przeszłam przez piekło, ale widziałam rzeczy piękne” – przyznała Kazia.
Wojciech LadaHERBATA I PAPIEROSY
Tego dnia generał obudził się wcześnie rano i zupełnie nie przypominał generała, z czego zresztą mgliście zdawał sobie sprawę. Od jakichś dwudziestu miesięcy nie widział fryzjera, zarósł więc niemiłosiernie, a sporym odstępstwem od oficerskiego standardu były też stare postrzępione kalesony i mocno już znoszona koszula. Był mężczyzną w sile wieku – zaledwie dobiegał pięćdziesiątki – ale tego dnia wyglądał staro i tak też się czuł. Kiepskie jedzenie robiło swoje, podobnie samotność, a w dodatku wciąż dawały o sobie znać dwie poważne rany, jakie odniósł zaledwie dwa lata wcześniej. Nawet chodzić musiał o kulach, choć nigdzie dalej się nie wybierał. Szczęściem w nieszczęściu było to, że w miejscu, w którym budził się już od dłuższego czasu, nie było żadnego lustra.
Tak naprawdę nie było w nim niczego oprócz żelaznego łóżka przykrytego szarym kocem, małego stolika nocnego i zbiornika na odchody z pokrywą słabo tłumiącą wydobywający się z niego zapach. Nieco później w podobnym pomieszczeniu spędził trochę czasu Aleksander Sołżenicyn i wyliczył, że dało się w nim zrobić „cztery kroki wzdłuż i trzy w poprzek”. A ponieważ od kilku dni powtarzające się bombardowania wykluczyły nawet krótkie, ale codzienne spacery, bezruch pogłębiał apatię i paskudny humor generała. Choć akurat same bombardowania nieco go poprawiały. „A więc nareszcie wojna! Moje doświadczone ucho nie może się mylić” – zapisał z entuzjazmem po jednym z kolejnych nalotów.
W miejscu, w którym budził się od dwudziestu już miesięcy – a było to moskiewskie więzienie NKWD na Łubiance – niemal wszyscy wyglądali równie źle jak on. Był jednak jednym z nielicznych, których autentycznie cieszył widok niemieckich samolotów nad moskiewskim niebem i spadających z nich bomb. Wojna Rosji z Niemcami zarówno dla jednej, jak i drugiej ze stron okazała się koszmarną i zupełnie bezsensowną rzezią. Dla Polaków również; dla nich jednak wiązała się z nadzieją. Kiedy więc generał zbudził się tego dnia i znów usłyszał eksplozje, mimowolnie uśmiechnął się pod nosem.
I nos go nie zawiódł. Jakiś czas później znów wezwano go na przesłuchanie. Tym razem coś jednak było inaczej niż zwykle. Zamiast natrętnych pytań o zbrojne podziemie w Polsce czy kontakty z rządem londyńskim usłyszał pytanie o to tylko… czy czegoś mu nie potrzeba. NKWD nie słynęło z gościnności, nieco więc zaskoczony bąknął, że owszem – papierosów. I istotnie poczęstowano go papierosami, po czym bez żadnych indagacji odesłano do celi. „Na drugi dzień zabrano mnie do fryzjera i po raz pierwszy po dwudziestu miesiącach więzienia zostałem ogolony, a nawet pokropiony bardzo kiepską, ale bardzo silnie pachnącą wodą kolońską, taką samą, jaką oblewali się wszyscy dozorcy w więzieniu” – wspominał zaskoczony.
Na tym jednak nie koniec zaskoczeń. Następnego dnia, a był to 4 sierpnia 1941 roku, o godzinie szesnastej ponownie wezwano go na przesłuchanie i tym razem było jeszcze dziwniej. Jak opowiadał: „Prowadzą mnie po różnych schodach, jedziemy windą. Nikt nie wykręca mi rąk w tył i nikt nie popycha, jak to zwykle bywało. Idę sam. Przyłącza się nawet komendant więzienia. Idę o kulach, podtrzymują mnie na schodach. Nadzwyczajna uprzejmość”. Im wyżej, tym korytarze więzienia stawały się coraz ładniejsze. W pomieszczeniach, które mijali, urzędowali coraz wyżsi rangą funkcjonariusze NKWD i towarzyszące im maszynistki. Wreszcie weszli do wielkiego gabinetu z puszystymi dywanami i wyściełanymi meblami. Za biurkiem siedziało dwóch mężczyzn ubranych po cywilnemu – jeden mocno już łysiejący, na oko koło czterdziestki, drugi w podobnym wieku, znacznie jednak przystojniejszy i dla odmiany z gęstą czarną czupryną. Obaj na jego widok wstali z krzeseł.
– Jak się pan czuje?
– Z kim mam do czynienia? – pytam.
– Jestem Beria – odpowiadają kolejno. – A ja Mierkułow1.
Pytają, czy zapalę, czy chcę się napić herbaty. Ja z kolei pytam, czy jestem jeszcze więźniem, czy też jestem już wolny. Pada odpowiedź:
– Jest pan wolny.
– Wobec tego proszę o herbatę i papierosy
– wspominał.
I w ten właśnie sposób od herbaty i papierosów rozpoczął się ciąg zdarzeń, które wkrótce zmienią życie setek tysięcy ludzi. Część zginie z głodu i w wyniku katastrofalnych epidemii, część mimo wszystko pozostanie w Rosji już na zawsze, a ich życie rozpłynie się w sowieckiej rzeczywistości. Część jednak dotrze w końcu w miejsca, w których spędzą najlepsze i najszczęśliwsze lata swojego życia. Jakikolwiek jednak będzie koniec, wszyscy oni wkrótce ruszą w drogę. Nie wiedzieli jeszcze, że będzie bliźniaczo podobna do tej, na jaką sam siebie skazał jakieś sześćset lat wcześniej Dante Alighieri – choć on, jako ówczesny mieszkaniec Rawenny, miał jednak bliżej. Zawędrują mianowicie najpierw na dno piekła, ale pewna ich część zdoła później dotrzeć do raju. Całkiem dosłownie, bo w sensie geograficznym znajdą się „na wschód od Aszszuru (…) gdzie jest także wonna żywica i kamień czerwony” (Rdz 2, 8–13) – w którym to właśnie miejscu biblijni autorzy lokalizowali ogrody Edenu. Zresztą jeśli im wierzyć, to wcześniejszy ich pobyt w piekle także można potraktować zupełnie dosłownie. „Mieściło się gdzieś na wschodzie” – tłumaczy filolog klasyczny doktor Jan Kozłowski, całkiem niezły znawca biblijnej geografii.
Odpalając kolejnego papierosa, generał nie za wiele o tym wszystkim wiedział. Nie był też człowiekiem przesadnie religijnym. Nazywał się Władysław Anders i właśnie otrzymał propozycję stworzenia swojej armii.
------------------------------------------------------------------------
1 Ławrientij Beria (1899–1953) i Wsiewołod Mierkułow (1895–1953). Pierwszy był między innymi szefem NKWD, jednym z najwierniejszych cyngli Stalina, drugi zaś jego wieloletnim zastępcą. Obaj osobiście odpowiedzialni byli za zbrodnię katyńską. Obaj mieli znaczny udział w wielkich czystkach w stalinowskiej Rosji lat trzydziestych XX wieku, w których wyniku śmierć poniosły miliony ludzi (spory procent stanowili najdawniejsi działacze partii bolszewickiej i oficerowie Armii Czerwonej). Obaj też stali się ofiarami kolejnej czystki, bezpośrednio po śmierci Stalina. Podczas rozmowy z Andersem znajdowali się u szczytu władzy.PROBLEMY Z LALKAMI
Ada Sikorska nigdy wcześniej nie słyszała o Andersie, podobnie jak on nigdy nie słyszał o Adzie, choć mógł znać jej tatę, który również był generałem, choć co prawda nie tym najsławniejszym, Władysławem. Tego jednak dnia wszyscy generałowie świata byli Adzie całkowicie obojętni. Miała dwanaście lat i zupełnie inne problemy na głowie. Kiedy wróciła ze szkoły i szybko odrobiła lekcje, wyciągnęła skądś kartkę papieru, naostrzyła ołówek i z nie najlepiej ukrywaną złością napisała list do ciotki: „Dziewczynka, która mieszka naprzeciwko, dostaje dużo paczek i w tych paczkach ładne zabawki. Już zebrała sobie dużo zabawek: lalkę, dwie jedwabne sukienki dla lalki, garnek z przykrywką i uszkami, dużo książeczek. Z jednej paczki zrobili jej domek dla lalki. W środku był stolik, łóżko i krzesełko. Wszystko bardzo ładne”. A żeby ciotka nie miała wątpliwości, o co chodzi, dodała: „Czas spędzamy na takiej niby-zabawie. Nie można nazwać tego prawdziwą zabawą, bo ani zabawek, ani nic”.
O rozmiarach desperacji dziewczynki świadczy właściwie już to, że w ogóle zdecydowała się napisać list. W miejscu, w którym znajdowała się w sierpniu 1941 roku, brakowało bardzo wielu rzeczy, z których akurat papier należał do najmniej potrzebnych, a więc też najbardziej niedostępnych. Ada znajdowała się mianowicie tego dnia w miejscowości Tiesowa, którą sama opisała w innym liście: „Osiedle nasze nie można nazwać wsią ani miastem, po prostu jest to kilka domków postawionych pośrodku lasu”. Szczegółów architektonicznych dziewczynka nie podaje, ale wszystkie takie osiedla – a nazywano je posiołkami – wyglądały podobnie2. Składały się z kilku sporych drewnianych domów, zbudowanych z ledwo ociosanych bali i uszczelnionych mchem. Urządzenie wnętrza zależało już wyłącznie od inwencji mieszkańców. Zazwyczaj zastawali po prostu cztery ściany, a że miało w nich mieszkać kilka rodzin – musieli opracować jakiś system odgradzania się od pozostałych, zbudować potrzebne meble… Pod tym względem mieli zupełną swobodę działania, ograniczoną tylko dostępnymi surowcami i własną wyobraźnią. Ada nie mogła narzekać. „Wymyto podłogi, postawiono piec, mamusia powiesiła białe firanki, babcia zrobiła angielski haft. Dostaliśmy trzy łóżka, stół, ławki, komodę, stolik nocny i wieszak. Odtąd już nasza komnata wyglądała porządnie. Komendant lubił do nas przychodzić i nie mógł się nachwalić, że u nas ładnie, czysto i nikt się nie kłóci” – zanotowała w innym miejscu.
W liście do ciotki dziewczynka wspominała, że dni upływają jej na zabawie, ale to nie do końca prawda. Ada bowiem chodziła także do szkoły. „Na posiołku była siedmioletnia szkoła o zupełnie niezłym poziomie. Ja poszłam do piątej, a Marysia do pierwszej klasy. Dopiero po paru miesiącach, gdy nauczyłyśmy się już języka, rezultaty były dobre” – wyjaśniała ciotce w innej korespondencji. Przyznawała zresztą, że dzieci lubiły się uczyć choćby dlatego, że nie miały nic innego do roboty, a z powodu niedoboru lalek zabawa jakoś się nie kleiła. Ada i jej rówieśnicy chętnie nauczali więc nawet młodsze dzieciaki. „W każdą niedzielę bawimy się w polską szkołę. Są też i siedmiolatki, które w Polsce jeszcze nie chodziły do szkoły. Uczymy je czytać i pisać po polsku” – pochwaliła się.
Tego bowiem dnia Ada nie była w Polsce. Prawdę mówiąc, była bardzo daleko od Polski – jakieś trzy tysiące kilometrów na północ od rodzinnego Lwowa, gdzieś w mroźnych lasach otaczających Archangielsk. Formalnie nie była to Syberia, miejscowość wciąż leżała w Europie, ale pojęcie Sybiru zawsze było znacznie szersze, niż zakłada to geografia, a poza tym tutaj również rytm życia wyznaczał klimat subarktyczny. Ada miała dwanaście lat i nie znała jeszcze tego słowa, jego znaczenie poznała jednak szybciej i znacznie lepiej niż wielu dorosłych klimatologów. „Mrozy dochodziły już do –45, a śniegu było po pas. 24 musiałyśmy iść do szkoły, a panowie do lasu” – zanotowała kilka miesięcy później, kiedy zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Panowie istotnie musieli chodzić do lasu codziennie, jeśli temperatura nie przekraczała minus pięćdziesięciu stopni. Takie posiołki służyły właśnie za schronienie przymusowym robotnikom, wysłanym tu przez sowiecki „wymiar sprawiedliwości”, którzy mieli wycinać w tajdze drzewa i spławiać je na południe, na potrzeby toczącej się wojny. W Tiesowej akurat nie, ale często przy nieco lżejszych pracach leśnych musiały towarzyszyć im kobiety, czasem też, ale to już z własnej woli lub na skutek decyzji rodziców, nieco starsze dzieci. I jednak zazwyczaj chłopcy.
Piętnastoletniego wówczas Stefana Waydenfelda zgłosił na przykład do „lesorubów” tata, by odciążyć małżonkę, kobietę chorowitą i zupełnie niezdolną do cięższych prac. Stefan – jeśli wierzyć jego wspomnieniom – był z tego całkiem zadowolony. Skonsternowanemu ojcu, który starał się jakoś wytłumaczyć z podjętej decyzji, odparł ze śmiechem: „Ależ, tatusiu, świetnie to załatwiłeś. Co ja bym tu cały dzień robił? Obijał się?”. I tak po prawdzie chłopak radził sobie lepiej niż nieco już wycieńczony pięćdziesięcioletni ojciec. „Na stertach nad rzeką pracowałem kilka tygodni. Wykonać normę nie było trudno; śmiało mogłem to robić w czasie czterech, nie sześciu godzin. Ponieważ za nadwyżkę nie płacili, wysilać się nie było po co. Nie miałem na tyle czelności, żeby przynosić ze sobą książkę, ale gdy inni byli daleko, wylegiwałem się na słońcu i tylko postukałem młotem w pień od czasu do czasu, żeby robić dobre wrażenie” – wspominał chłopak, który do tajgi trafił bezpośrednio z Pińska, choć wychował się w zamożnej rodzinie lekarskiej w podwarszawskim Otwocku. Przebywał zresztą w tym samym co Ada rejonie, tyle że jego posiołek nazywał się Kwasza. „Widok nie był bynajmniej malowniczy i nie zapowiadał nam świetlanej przyszłości. Kilkanaście zabudowań, rzeka i las, las, wszędzie las. Cała osada przedstawiała sobą kawałek ziemi jemu wydarty, wykarczowany ciężką pracą” – opisywał bez entuzjazmu, kiedy po dziesięciogodzinnym marszu z Kotłasu dotarli na miejsce.
Był jednak młody, silny, wysportowany, jako nieletni pracował sześć, nie zaś osiem godzin, a w dodatku pisze o okresie letnim. W rzeczywistości praca przy wyrębie przeważnie bywała mordercza. Często oznaczała stanie ze zgiętymi plecami przez kilka godzin na mrozie sięgającym pięćdziesięciu stopni, zazwyczaj w nieprzystosowanym do takich temperatur ubraniu, a już prawie zawsze bez zimowych butów. Pierwsze dni takiej pracy mogły wydawać się znośne, ale przy przedłużającym się niedożywieniu i pogłębiającym z każdym dniem wymęczeniu powalała najsilniejszych. Jeśli oczywiście wcześniej nie powaliło ich jakieś drzewo, bo tego rodzaju wypadki przy zerowym zabezpieczeniu były codziennością.
Ada jednak, podobnie jak większość młodszych dzieci, nie mogła narzekać – nikt nie zamierzał wysyłać małej drobnej dziewczynki do prac fizycznych. A kiedy przyszło Boże Narodzenie, ktoś i jej przysłał paczkę, w której były swetry, kiełbasa i kakao, a także mnóstwo ozdób na choinkę. „Choinka teraz jest taka piękna, że wszyscy z Tiesowaja pakują się do nas oglądać to cudo! Nastrój bardzo się poprawił” – odnotowała. Jej tym bardziej, że podczas zabawy w szkole dzieciaki poczęstowano sześcioma „gnieciuchami” i słodzoną herbatą! Nie do końca wiadomo, czym są gnieciuchy, zapewne rodzajem ciastka – ale ich smak Ada pamiętała jeszcze pół wieku później. Podobnie jak to, że w paczce znalazła wreszcie to, co było dla niej w tamtej chwili najważniejsze. Lalkę!
***
W tym samym mniej więcej momencie mama Ady przeżywała podobną desperację, choć z zupełnie innych powodów. Ona również jakimś cudem zorganizowała kawałek papieru i skreśliła kilka słów do tej samej ciotki, wciąż przebywającej w Polsce: „My na zimę zupełnie nie jesteśmy przygotowani. Pominąwszy brak odzieży, bielizny i obuwia, nasz barak nie wytrzyma wiatru i mrozów: okna pojedyncze i źle dopasowane, drzwi ze zwykłych desek i bez zamknięcia. Ratujcie nas, jeśli to możliwe!”.
------------------------------------------------------------------------
2 Oficjalna nazwa brzmiała: specposiołki, ale w potocznej mowie słowo to zawsze skracano.PYTANIA PRZY JAJECZNICY
Kiedy Ada wspominała smak gnieciuchów, Władysław Anders również myślał głównie o jedzeniu. Realizował mianowicie trawiące go od blisko dwóch lat marzenie kulinarne. Władze sowieckie wynajęły mu w Moskwie duże czteropokojowe mieszkanie, a do dyspozycji miał kucharza i pokojówkę. W tym momencie zupełnie nie przeszkadzało mu to, że – nie miał wątpliwości – byli na usługach NKWD. „Duży stół w jadalni zastawiony butelkami i zakąskami. Szampan, koniak, wino czerwone i białe – brakuje chyba tylko whisky. Za to dużo rosyjskiej wódki. Zakąski wspaniałe, jak za dobrych, przedwojennych czasów, z kawiorem na przedzie. Kucharz pyta, co przygotować na kolację. Przypomniałem sobie, jak to niejednokrotnie w celi więziennej, kiedy było bardzo głodno i kiedy współtowarzysze niedoli wiecznie poruszali temat jedzenia i każdy zwierzał się głośno, co by zjadł, gdyby wyszedł na swobodę, ja zawsze opowiadałem się za jajecznicą z szynką. Teraz podziękowałem za wszystkie przysmaki i poprosiłem o jajecznicę z jednego jajka i kawałek szynki” – wspominał swój pierwszy wieczór na wolności.
Na wolności, którą odzyskał niemal natychmiast po rozmowie z Berią i Mierkułowem, choć nie bez przygód. Co prawda wręczono mu od razu sporą kwotę na bieżące wydatki, jego walizkę niósł za nim sam naczelnik więzienia, a Beria udostępnił mu nawet służbową limuzynę, ale po otwarciu walizki okazało się, że wszystkie rzeczy osobiste generała gdzieś zniknęły i znalazł w niej jedynie… kostium kąpielowy, w dodatku mocno już zużyty i z pewnością nienależący do niego – generał raczej nie nosił biustonoszy. Nie robił jednak awantur. „Opuściłem więzienie bez skarpetek, w koszuli i kalesonach z pieczęcią »Więzienie wewnętrzne NKWD«, ale za to wyjechałem limuzyną samego szefa NKWD” – wspominał później już z uśmiechem. Ale tak naprawdę nie za bardzo się chyba tym wszystkim przejmował. Był urodzonym żołnierzem, w armii rosyjskiej służył jeszcze pod zaborami, podczas I wojny światowej i rewolucji przyzwyczaił się do nomadycznego życia, skromnych warunków i ascetycznej diety. Kiedy już zjadł jajecznicę, najbardziej zajmowały go informacje, które otrzymał od szefów NKWD.
Siedząc w więzieniu, nie wiedział tak naprawdę nic. Znał tylko jakieś mało wiarygodne dane, przekazywane mu podczas przesłuchań, plotki, pogłoski… Ostatnie zaś siedem miesięcy przesiedział w celi sam, więc nie docierały do niego nawet spekulacje współwięźniów. Wiedział, że Niemcy zaatakowały Rosję, bo widział to przez okno. Nie wiedział jednak, że jedną z konsekwencji tego był zawarty zaledwie tydzień wcześniej układ Sikorski-Majski. Oprócz unieważnienia traktatów między Rosją i Niemcami, podjęcia wspólnej walki przeciwko tym ostatnim, a także nawiązania oficjalnych stosunków dyplomatycznych dokument zakładał „utworzenie na terytorium Związku Socjalistycznych Republik Rad armii polskiej, której dowódca będzie mianowany przez Rząd Rzeczypospolitej Polskiej w porozumieniu z rządem Związku Socjalistycznych Republik Rad”.
Rzecz ciekawa, że i ten układ miał swój „tajny protokół”. Trochę tak, jakby Stalin obawiał się oficjalnego potwierdzenia jego treści. A nie była ona długa – tajny protokół miał zaledwie jeden istotny paragraf: „Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych rząd Związku Socjalistycznych Republik Rad udzieli amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium Związku Socjalistycznych Republik Rad bądź jako jeńcy wojenni, bądź z innych odpowiednich powodów”.
Kiedy generał zapoznał się z dokumentem, uderzyły go zapewne dwa zwroty: „amnestia” i „odpowiednie powody”, ale nie rozmyślał o nich za wiele – był człowiekiem czynu i do czynu chciał przystąpić jak najszybciej. Miał oczywiście świadomość, że na terytorium Rosji muszą znajdować się jeńcy z polskiej armii, nie miał jednak pojęcia, o jakich liczbach może być tu mowa. Jedyna, jaką znał, to jedenaście tysięcy oficerów osadzonych w Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie. On sam tylko dlatego nie znalazł się w jednym z tych miejsc, bo był poważnie ranny i na dłuższy czas trafił po prostu do szpitala. Ilu jednak było szeregowców, ilu podoficerów? Pierwsze liczby, jakie podali mu po kilku dniach Rosjanie, były niewiarygodnie wręcz niskie. „Byłem przerażony znikomą liczbą byłych jeńców, którą podał gen. Panfiłow koledzy na ok. 11000. Co się stało z szeregowymi? Znane mi było oświadczenie Mołotowa (…), w którym twierdził, że wzięto do niewoli ponad 300 000 żołnierzy. Spodziewałem się, że władze udzielą mi odpowiedzi” – skarżył się.
Nie rozumiał, że władze nie mogły udzielić odpowiedzi, a już na pewno nie pełnej – tej o oficerach. W tym momencie dziesięć tysięcy z nich od blisko półtora roku już nie żyło, gdyż zostali zastrzeleni w lasach nieopodal Katynia. Anders cudem uniknął ich losu. Nie uniknął go jednak tata Ady, który był dowódcą obrony Lwowa i właśnie tam – podobnie zresztą jak Anders – został aresztowany. Ale ani Anders, ani Ada nie mieli jeszcze o tym najmniejszego pojęcia. „Przy Wigilii było bardzo smutno. Gdzie jest nasz tatusiek?” – zapytała w pamiętniku. Kiedy już nacieszyła się lalką.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
TAM…
PIEKŁO I RZECZY PIĘKNE
1. SLALOMEM PRZEZ PIEKŁO
HERBATA I PAPIEROSY
PROBLEMY Z LALKAMI
PYTANIA PRZY JAJECZNICY
GRZECZNI BARBARZYŃCY
LUDZIE O ZIELONYCH TWARZACH
W KRAINIE MORDERCZEGO PIĘKNA
POCIĄGI BEZ ŻADNEGO NADZORU
GROTESKOWO WIELKIE BUTY
DŻINY W KOLOROWYM STEPIE
BURAN, SŁONECZNE PSY I ZAGUBIONE KRÓLESTWO
WIELKA ROLA ORDONKI
SUPERMOCE INSEKTÓW
2. DZIECI ISFAHANU
SEN SZACHA
PROBLEMY Z WIZERUNKIEM
WAKACYJNY ROMANS
DRUGI ROZBIÓR PERSJI
Z WIZYTĄ W ŚNIE SZACHA
POŻYTKI Z POGAN
ISFAHAN PŁONIE!
ZAIMKI NA PIASKU
3. W KRAINIE DOBREGO MAHARADŻY
HOTEL KOŁCHOŹNY
BIEGUNKA I EGZOTYCZNE DEMONY
POTĘGA ROZPUSTNEGO BOGA
CZTERDZIESTU ROZBÓJNIKÓW
TRĄBKA I GREGORY PECK
MORSKI ROMANS
MORSKI ROMANS II
NAJWIĘKSZY LUDOBÓJCA W DZIEJACH
W SCENERII BOLLYWOOD
GANDHI I BOGOWIE Z TRĄBAMI
4. NA POLANIE I W PUSZCZY
SAMOTNOŚĆ CYKLISTY
W CIENIU KILIMANDŻARO
PRZYSTAWKI DLA LUDOŻERCÓW
KOSMICZNE JOJO
AGONIA PRAWDZIWYCH LUDZI
PEJZAŻ Z GALOPUJĄCYM NOSOROŻCEM
NA POŁUDNIE OD WOJNY
DZIURY W DŻUNGLI
WSZECHŚWIAT GADAJĄCYCH BĘBNÓW
ŻYJĄC W ZOO
5. DŁUGIE POŻEGNANIA
DOROSŁE DZIECI
GROZA EUROPY
…I Z POWROTEM
BEZ PORTEK DO AFRYKI
------------------------------------------------------------------------
3 Dawniejsze opracowania znacznie zawyżały tę liczbę, pisano nawet o milionie osób. Dziś na podstawie danych NKWD historycy powszechnie przyjmują w przybliżeniu taką właśnie liczbę. Nawet przy założeniu, że jest nieco zaniżona – do czego jednak nie ma podstaw – to właśnie ona oddaje rzeczywistą skalę wywózek.