- W empik go
Małomieszczanie: powieść humorystyczna - ebook
Małomieszczanie: powieść humorystyczna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 394 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Chce mi się płakać i płakać nie mogę. Żeby raz Pan Bóg mnie zabrał, żeby we mnie piorun strzelił, żeby się coś ze mną stało, bo niema dla mnie miejsca na tym świecie.
Pan Walenty Piołun, który w ową chwile, tytoń z metalowej rurki do gilzy napychał, rzucił nieskończony papieros, długo na żonę patrzył, wreszcie powstał:
– Dlaczego ty, kobieto, bluźnisz?
– Ja nie bluźnię, ja proszę o litość, proszę, żeby się ziemia nademną zawarła.
– Ale dlaczego o to prosisz?
Pani Aniela milczała, a mąż mówił dalej:
– Ja i ty, to ogień i woda. Ty patrzysz na świat przez czarne szkła, ty wszystko czarno widzisz na świecie. A przecież i ja mara oczy, któremi widzę, że świat jest nie czarny, lecz różowy. Śliczny, różowy świat. Czytałem w gazecie, że ten pesymizm, czy jak tam się zowie, to zaraza nowożytna, to trucizna, ktorą literaci do serc wpuszczają, życie zatruwają. Ja nie wpuszczam. Jak Boga kocham, ja do serc ludzkich nic nie wpuszczam.
– Bo ci życie nie dojadło.
– A tobie dojadło?
– Do żywego. Obruszył się pan Piołun.
– Słuchaj, czy tobie się chce jeść?
– Spodziewałam się, że mię o to zapytasz. Oczywiście. Chleb i brzuch, to, według ciebie, rzecz główna.
– Czy ty nie masz dachu nad głową?
– Mam.
– Czy nie masz fałatu ziemi, który nam chleb daje?
– Znowu chleb! Znowu brzuch!
– Czy ty nie masz w piwnicy wina?
– Dla siebie wino sprowadziłeś, abyś miał co trąbić.
– Dał Bóg dobytek, dał na zbytek. Czegóż ty chcesz jeszcze więcej?
Zerwała się kobieta…
– Ja chcę ciszy! Ja chcę spokoju!
– Wiem już. O tę głupią polędwicę ci się rozchodzi.
– Nie o polędwicę wcale. Ani sobie nie myśl, że o polędwicę. Mnie się o to rozchodzi, abym raz od ciebie usłyszała rozumne słowo, abyś przestał waryactwa robić i wydawać polecenia, w których za grosz sensu niema.
Zamilkł pan Walenty, usiadł, zamknął napełnioną tytoniem rurkę i wepchał tytoń w gilzę. Po chwili rzekł cicho:
– Po polędwicę nie posyłaj. Dziś gości nie będzie. Ja rezygnuję.
Cisza zapanowała. Spokój przerywa tykanie zegara i szelest maszyny, która co chwila nową gilzę napełnia. Pan Walenty zawzięcie robi papierosy. Zoryentował się nagle, położył maszynę.
_ Po cóż ja robią tyle papierosów? Przecież dziś gości nie będzie. Ty sobie nie życzysz…
Ta rezygnacya, to do pokory dochodzące poddanie się pana Walentego zgasiło żal pani Anieli, zgasiło ją całą. Prawda, że to, czego od niej chciał pan Walenty, było dzikie, było wa-ryackie i sensu nie miało. Wszystko prawda, ale i to jest prawdą, że to przecież mąż, że prośbie męża, choćby dzikiej i sensu nie mającej, zadość uczynić należy. A jeśli już nie uczyni się zadość, to przynajmniej wypada jej wysłuchać. Żal pani Anieli, że męża tak jednym zamachem ścięła.
– Jabym widzisz, mój kochany, kupiła wreszcie tę polędwicę..
– Nie, nie. Gości dziś nie będzie. Ja nie chcę. Ja już nie chcę.
– Czekajże, Mnie się o gości nie rozchodzi. Mnie o polędwicę się nie rozchodzi…
– O cóż więc?
– Pytasz? Przecież mówiłam. Mnie się rozchodzi o logikę twych rozporządzeń, o sens.
– Tak! O sens! W mych słowach sensu niema! Ja wiem o tem, że jestem głupi. A przecież był czas, że głupim nie byłem. Gdym do ciebie w zaloty chodził, byłem wtedy mądry, byłem dowcipny, miałem rozum. Stara historya. Każdy kawaler jest wzniosłym, szlachetnym i bohaterskim, każdy mąż zaś jest głupcem, idyotą. Staje się uim w chwili, gdy go zamkną do klatki. Do klatki! Mój Boże! Tylko gryzipióry, co gazety piszą, mogą latać po niebie i małżeństwo poetycznie nazywać klatką. Nie! To nie jest
– Jakto na co? Na wieczerze,!
– Tak, na wieczerzę. Ale czem będzie ta wieczerza,
– Czem? Chwila milczenia…
– Stypą
Machnął ręką pan Walenty, iakby słowo żony osą było, on osę chce ręką odpędzić od siebie…
– Ty wszystko czarno widzisz.
– A jeśli prawda jest czarną?
– Nie, moja droga. Prawda jest biała i będzie białą! Przekonasz się… dziś wieczór, że prawda była biała. Przekonasz się.
– Pewnym tego jesteś?
– Zupełnie.
– Nadzieja,..
– Nie, nie nadzieja. Ja mam w kieszeni nie nadzieję, ale jedenaście słów honoru, dwie przysięgi i cztery uroczyste podania ręki. Rozumiesz?
– I jesteś pewnym, że cię asesorem wybiorą?
– Zupełnie pewny jestem większości.
– Ja cię nie chcę zimną wodą oblewać. Ja ci nie chcę prawdy i przyszłości czarną przedstawiać. Choć wiele, wiele miałabym do powiedzenia. Ty naprzykład pewnym jesteś głosu Osu-chiewicza?
– Dał mi wczoraj uroczyste słowo. Zjadł talerz kawioru.
– Tyś płacił?
– Ja.
– On zjadł talerz twego kawioru, nabrał tedy pary, żeby przeciw tobie agitować.
klatka! Mnie w dniu ślubu zamknięto do chlewa. I dalibóg pragnę, aby mnie już raz zarżnęli, życie stracę, ale w dniu zarżnięcia opuszczę klatkę…
– Uspokójże się Walenty.
– Cóż tobie zależy na moim spokoju?
– Zależy mi, mój Walusiu, zależy. Chcę usłyszeć" od ciebie słowo…
– Każde moje słowo będzie głupiem. Każdy mąż to bezmyślne stworzenie…
– Ja tego nigdy nie mówiłam.
– Mówiłaś, że w moich słowach sensu niema.
– ?le się wyraziłam. Chciałam powiedzieć, żebyś się jaśniej wytłómaczył, żebyś zrozumiałej mówił.
– Ja mówię niezrozumiale?
– To, z czem dziś rano do mnie przyszedłeś, było zupełnie niezrozumiałe.
– Jakto?
– Nie dogadam się z tobą. Mój drogi Walusiu, odpowiadaj mi na moje pytania. Nic więcej, tylko na pytania odpowiadaj. Jedynie w ten sposób dojdziemy do końca. Oświadczyłeś mi rano, że na wieczór zaprosisz gości.
– Oświadczyłem.
– Dobrze. Zaprosisz radę miejską.
– Nie całą radę miejską. Skądże? Skądżebym ja takiego łotra Adwentowskiego prosił. Żeby mi pokradł łyżki srebrne?
– Wiem, że nie całą radę miejską. Tylko naszych. Nasze stronnictwo.
– Tak je3t. Tylko nasze stronnictwo. Bystro spojrzała pani Aniela na męża.
– A na co ich ty zaprosisz?
– Wszędzie łotra węszysz.
– Nic nie węszę, Walusiu, nic.
– Na radzie zdobędę większość.
– Ja w tej chwili nie mówie o radzie. Broń Boże. Ja w tej chwili mówie z tobą o polędwicy i wieczerzy.
– Jakto o wieczerzy?
– O wieczerzy zaczęliśmy, o wieczerzy kończmy. A więc dajmy na to, że wszystko poszło po twojej myśli, dziś rada cię wybiera, jesteś asesorem, zwyciężyłeś…
– Dlaczego dziś?
– Dlaczego? Jakto dlaczego? I ty się pytasz? Dziś dzień radosny, dziś wybór, dziś bal. Powiem im: dziś bracia pracowaliście ze mną, dziś plon zbieracie, dziś głosowaliście na mnie, dziś więc jedzcie i pijcie. A ty, kobieto, pytasz się, dlaczego dziś?!
– Naturalnie, że się pytam, ho jest to dziwnem i niezroznmiałem. Ja sądzę, że należałoby poczekać, wytrzymać. Czegoś podobnego na świecie nie było. Nie słyszałam, żeby wybrany dawał ucztę tego samego dnia. Bo wyglądać to będzie, jakbyś ty był wyboru zupełnie pewnym, wybory zaś takie, których rezultat jest pewnym, nie są wyborem, ale nominacyą. Oto stronnictwo demokratyczne powie: przyszła klika konserwatywna, steroryzowała radę i Walentego asesorem zrobiła. A najlepszym, krzyczącym dowodem tego jest fakt, że w domu jego przed posiedzeniem już wieczerzę warzyli…
– Skądże oni to mogą wiedzieć? Wzburzyła się wszystka krew w pani Anieli.
– On tego nie wie! On się o to pyta! O ja nieszczęśliwa! Pocóż ja żyję na tym świcie!
– Mówże, skąd oni to będą wiedzieć? Pani Piołunowa krzyczy:
– Polędwica im to powie! Polędwica! Rozumiesz? Wszak jeść ją wieczór będą. A jeśli wieczór któś je polędwicę, to logika powiada, że ta polędwica rano musiała być kupowana, bo jatki otwarte u nas tylko rano. A jeśli przed posiedzeniem rady miejskiej polędwica jest kupiona, to logika powiada: on musiał być pewnym swego wieczornego wyboru, jeśli kupił rano polędwicę. Rozumiesz?
– A prawda. Bardzo dobra logika z tą polędwicą.
– A tyś się uparł, żeby to przyjęcie było natychmiast, dzisiaj. Powód, że dziś wybory, dziś więc bal i radość…
– Miałem inne także powody.
– Jakie?
– Natury ekonomicznej i estetycznej.
– Jakto estetycznej? Co to znaczy estetycznej?
– Estetyka widzisz, to nauka o pięknie. Estetykę odkryli starożytni Grecy…
– Ja wiem przecie, co to estetyka.
– Jeśli wiesz, to czemu się pytasz?
– Ja się nie pytam, co to jest estetyka, tylko co wspólnego może mieć polędwica z estetyką?
– Ma wspólnego! Żebyś sobie wiedziała, że ma.
– Ciekawam.
– Mówiłem, że estetyka to nauka o pięknie.
czyłem, ja jeszcze argumentów nie wyczerpałem. Powiem tylko dwa słowa. Ty wiesz, jak się to u uas pije.
Westchnęła pani Aniela.
– Owszem, wiem.
– U nas niema posiedzenia rady miejskiej bez picia. Przed radą pije się, omawiając bieżące kwestye polityczne, po radzie pije się, omawiając uchwały rady i stawiając przyszłe horoskopy. A podczas posiedzenia rady ten i ów zbiegnie do bufetu…
– Do jakiego bufetu?
– No, do bufetu.
– Na propinacyą, chciałeś powiedzieć. Bo tam pod ręką jest propinacyą, a nie bufet.
– No, prawda, że ten bufet jest w propi-nacyi…
– Szynkwas jest w propinacyi, a nie bufet.
– Uparta jesteś moja droga! Trzymasz się gminnego wyrażenia: szynkwas. We wszystkich ciałach prawodawczych jest bufet. Jeśli w parlamencie jest bufet, jeśli w Sejmie jest bufet, czemużby w radzie miejskiej nie miało być bufetu?
– Do czegóż zmierzasz?
– Zmierzam do bardzo mądrej rzeczy i ważnego argumentu. Otoż słuchaj. Dziś na radzie, dziś po radzie, będzie wszystko ścięte, albo podcięte. Jak zwykle. A ja podchmielonych przyjacioł prowadzę do siebie… Zrozumiałaś już o co się rozchodzi? Czy zrozumiałaś mój system oszczędnościowy?
Zaśmiała się pani Aniela i kiwnęła głową. A pan Walenty wołał tryumfująco:
– Oni się spiją za swoje własne pieniądze,
Otoż jakto pięknie, jakto ciepło i serdecznie będzie, jeśli ja przyjacioł moich zaproszę dziś! Widzisz taki obiad za dwa, trzy dni będzie mieć podły charakter zimnej ceremonii, będzie nudny i głupi, jak wszystkie proszone obiady. A dziś… Przecie to takie piękne, ciepłe wrażenie zrobi zaprosić ich odrazu; pomyślą sobie, oto gospodarny, zasobny dom, który przyjmuje zaraz gości, czem chata bogata…
– Mówiłeś o względach ekonomicznych…
– Tak jest, że mówiłem. A to mój argument najważniejszy. Pieniądze są powodem, że chcę ich zaprosić dziś!
– Dziś można podać byle co, zbyć ich byle czem. Oto zwyczajna kolacya improwizowana. Gdy podejmiemy ich skromnie, pomyślą sobie: nagle dali, zaraz dali, co było w domu, to nam dali. Inna rzecz, jeśli ja zrobię za dwa, trzy dni proszony obiad. Wtedy, hola bracie! Wtedy nie można gościa zbyć byle czem i dać mu byle co. Jeden i drugi ubierze się w czarny anglez, kto wie, może pan rejent frak wdzieje, a frak, moja droga, obowiązuje. Frakowi należy się koniak z trzema gwiazdkami, frakowi należy się ryba, frakowi należą się trzy wina, frakowi, Anielciu, należy się benedyktynka z Fecamp…
– Skądże ja ci w naszem mieście ryby teraz dostanę?
Pan Walenty krzyknął radośnie:
– A widzisz?! Mam rozum, że dziś fundę robię! Czy mam?
– Niby…
– To mało powiedzieć. Ja jeszcze nie skoń-
– Pewnie.
– Kawior drogi.
– Na tej odrobinie nie oszczędzisz.
– Takim chamom dawać kawior?
– Daj Anielciu, daj.
– No, niech będzie. – Potem pójdzie zimna szynka, po szynce polędwica, która się zrobi z włoskim makaronem… A wiesz ty, co ja mam za myśl?
– No?
– W tej chwili mi to do głowy wpadło.
– Cóż takiego?
– Ale to głupia myśl. Zapełnię niedorzeczna myśl.
– Mówże.
– A gdyby po szynce dać tę marynatą? Sprowadziłeś łososia, pięć słoi marynaty w spiżarni stoi, nikt tego jeść nie chce, ty jeść nie chcesz…
– Bo ocet za mocny, aż gębą kręci.
– No, przecie trzeba coś z tą marynatą zrobić.
Pan Walenty był myślą swej połowicy zachwycony. Rzekł z siłą:
– Podaj im tę marynatę! Zastanowiła się pani Aniela…
– Nie można. Mówiłam, że to głupia myśl.
– Dlaczego głupia?
– U hrabiów marynaty daje się tylko na drugie śniadanie.
– No to cóż z tego?
– To z tego, że u hrabiów musi być na wieczerzę ciepła ryba, albo żadna ryba.
Krzyknął pan Walenty:
a honor, te się spili, na mój dom spadnie. Przecie ty ich znasz, przecięty wiesz, co za jedni. Jeśli wydam osobny obiad, musialbym im w łby wsadzić z ośm butelek koniaku, nimbym serca rozkołysał, nimbym usta ich otworzył. Dziś uczynią to oni własnym kosztem, dziś zryją się za własne pieniądze, a laur z tego zbierać będę ja i mój dom. Bo gdy któregokolwiek policyanci w nocy do domu poniosą, a zona zapyta gdzie pił – toć on odpowie: u asesora piłem. Nieprawdaż? Co?
– Zupełnie słusznie.
– A widzisz? A widzisz?
Śmiał się pan Walenty, kontent był ze swego pomysłu, kontent był, że żonie pomysł się podobał, ulubioną myśl uzupełnia, uwypukla, jako rzeźbiarz dzieło swe do doskonałości doprowadzając upiększa i cezyluje. Mówił z precyzyą pan Walenty:
– Oni będą, jako nasycone gąbki i jako prawie pełne naczynia, które ja do pełności tylko doleję. Parę kieliszków byle jakiej ciaparuchy.
Ale jejmość nie słuchała precyzyjnych myśli pana Walentego. Myślała, dumała, postanowienie jakieś, przyszło inne i tamto postanowienie zburzyło. Znowu nowy plan świta… Mówi kobieta jakby do siebie:
– Tak, tak. Po polędwicę poślę służącą zaraz. Po wódce da się kanapki, które zrobi kucharka. Ona to bardzo ładnie robi. Na bułeczce plastereczek słoninki, plastereczek sera, ćwierć sardynki, liść ozora, liść pietruszki…
– Parę perełek kawioru.
– Dać kawior?
– A czy ty myślisz, że te chamy wiedzą, kiedy się daje ciepła, a… kiedy zimna ryba? U hrabiów powiadasz! Ja im powiem, że dziś u hrabiów daje się na wieczerzę tylko zimna ryba. To mało powiedzieć. Ja już na radzie puszczę, żem na ich cześć tego łososia, umyślnie tego łososia sprowadził…
– Puść Walusiu… puść, Wprawdzie będzie im ocet gęby krzywić…
– Niech krzywi. Ja im powiem, że kwaśne marynaty podaje się u hrabiego Polignaca w Paryżu.
– A na końcu da się jaką słodką leguminkę.
– Uczyń to, moja droga żono.
Pani Aniela rozmyślała nad tem, jaką dać na końcu słodką leguminkę, długo myślała, przyszła chimera, wszystkie myśli obaliła. Malo rzec, że myśli obaliła, żal przyszedł nagły, białe, tłuste rączki załamała, rozpacz sercem targa, oczom się płakać chce. Pochyliła się nagle nad stołem.
– Żeby we mnie jasny piorun strzelił, żeby się raz co ze mną stało, żeby mię wzięło coś ze świata, Bo płakać mi się chce, a płakać nie moge…
Skoczył pan Walenty,
– Znowu?! Znowu?!
– Żyć mi się na świecie nie chce… nie chce mi się dłużej z waryatami gadać, żyć łaską wiatru, który liść bez celu to tu, to tam nosi, fiu! rzuci na trawę, fiu! niesie na rolę fiu! niesię do błota…
– Ten twój pesymizm, te czarne szkła,..
– Głupi nosi białe.
– To do mnie pite?
– O co ci się rozchodzi?
– O to mi się rozchodzi, że jestem liściem którym wiatr fiu! fiu fiu!
– Mów jasno.
– Jasno? Dobrze, Powiedz mi co będzie, jeśli dziś rada asesorem cię nie wybierze?
– Ale napewno wybierze. Mówiłem ci już przecie, że mam głosy w kieszeni.
– Czyje? Kaczmarek…
– A komuż ou zawdzięcza, że jest rządowym oglądaczem bydła? A od kogóż on pożyczył trzysta złotych bez grosza procentu.
– Trompeter.
– Trzymałem mu dziecko do chrztu.
– Nuroń?
– Wiesz, że zwędził w kasie miejskiej tysiąc koron. Przyschły do jego ręki. On jest jako ten człowiek, nad którym wisi miecz Sokratesa. Ja trącę włos ręką…
– Jaki miecz Sokratesa?…
– No, to jakaś przypowieść starożytna.
– Ależ, to był miecz Temistoklesa.
– Mniejsza z tem, czyj miecz, ale miecz nad nim wisi. On to czuje. On czuje koło siebie zapach kryminału. Jak tobie świat w czerwcu pachnie jaśminami, tak jemu kryminałem…
– Nosacinski…
– O! Wa! Nosacinski! Przecie on nasz cień. Mówiąc kupieckim językiem, jego dom to filia naszego domu. Alboż oni wyżyją bez nas? Żona od nas szatkownicy pożyczyła, goście przyjdą, to talerze od nas, widelce od nas, szklanki od nas, srebro od nas.
– Pij.
Ale pan Piołun kawy nie tknął.
– Pij że.
Wybuchnął rozżalony pan Walenty Piołun:
– Pić nie będę, jesteś teraz taka, jakbyś mi świderek w ciemię wkrącała, jakbyś mi nie kawy, ale trucizny podała.
– Trucizny? Co też ty Waluś bredzisz?
– Co bredzę? Proszę cię, żebyś mi takich rzeczy nie mówiła, ja cię zaklinam, droga żono, nawet mi o tem nie wspominaj, żebym ja dziś przy wyborach mógł przepaść.
– Boisz się nieszczęściu w oczy zajrzeć?
– Tak jest, ja się boję.
– Lepiej być odważnym.
– Byłem odważnym, O! – jeśli zachodziła potrzeba, byłem odważny. Ty pamiętasz sprawę burmistrzostwa…
– Nie kandydowałeś…
To mało rzec: nie kandydowałem. Powiedz sama, – ty znasz na wylot duszę moją, czy ja kiedykolwiek marzyłem o burmistrzostwie? Czy na szczycie najtajniejszych, najserdeczniejszych moich marzeń, była godność burmistrza?!
– Nie była.
– A widzisz! A widzisz! Ja mam, ja miałem odwagę losowi w oczy spojrzeć, ja miałem odwagę powiedzieć sobie: Waluś! godność burmistrza, to nie dla ciebie. To kwaśne winogrona, to gruszki na wierzbie. – Jeśli jednak o asesorstwo się rozchodzi…
– Klapniesz…
– Nie o to ci się pytam czy klapnę, czy
– Nie oddali srebrnej łyżki.
– Nie upominaj się, kobieto, aż po glosowaniu! Wanny nie mają, duszy do prasowania nie mają, gdyby mógł, pożyczyłby sobie żelaznej, ale własnej mojej duszy.
– Osuchiewicz.
– Przecie zjadł miskę kawioru.
– Mówiłeś, że talerz.
– Miskę, czy talerz, on wie, co to kosztuje, on wie, że ma na mnie głosować.
– Słuchaj człowiecze. Ja się na to wszystko zgadzam. Oni głosować będą. Ty wiesz jednak, że dzieją się na świecie niespodzianki i cuda.
Otoż proszę cię, przenieś się na chwilę ze świata rzeczywistości do świata wyobraźni i cudu…
– Do świata wyobraźni? A to poco?! Mnie jest tak dobrze w świecie rzeczywistości…
– Ja cię proszę Walusiu, przenieś się.
– A więc przeniosłem się.
– Prawda, że dzieją się cuda?
– Niech będzie, że prawda.
Otoż dajmy na to, że stał się cud i tyś dzisiaj nie został wybrany asesorem.
Pan Walenty Piołun milczał chwilę, usiadł nagle i rzekł szeptem:
– Anielciu, daj mi kawy.
Cicho powstała pani Aniela, poszła do kuchni, nawet pacierza nie zabawiła, wróciła do izby, niosąc na tacy imbryk ze śmietaną i szklankę, do połowy napełnioną czarną kawą. Śliczna, czarna, hebanowa kawa, jak aksamit ta kawa, paruje w szklance, śliczną, czekoladową pianką się okrywa.
nie klapnę. Pytam ci się czy mi się ta godność nie należy?
– Należy. Jeśli jednak klapniesz… Zamilkł pan Walenty, A pani Aniela wzięła z tacy imbryk, szklankę do szczytu śmietaną dolała.
– Pij
Zawzięcie chwycił pan Piołun szklankę, pierwszy łyk go przekonał, że to nie trucizna, że to nie jad, ale przewyborna, przepyszna, gospodarska kawa. Trzy kawałki bułki połknął… szklankę zawzięcie do dna wychylił. A z kawą wszedł w serce heroizm ogromny, bohaterskie postanowienie spojrzenia nieszczęściu w oczy i borykanie się z niemna życie i śmierć. Gęsto spojrzał pan Walenty na żonę.
– Cóż mi zrobią, jeśli mię asesorem nie wybiorą.
– Czy ja nie będę żył na świecie?
– Juści, że będziesz żył. Fałat ziemi nas wyżywi, przemysł w ręku jest, taksacye dadzą grosz, skład węgla niesie tysiąc rocznie..
– Napluję na ich asesorstwo! – rzekł bohaterski Piołun.
– A naplnjesz.
Pan Walenty miał coraz lepszy humor. Humor i srogość wielką…
– A dziać się wtedy będą cuda. Moja w tem głowa, że Nuroń pójdzie do ula.
– Do jakiego ula?
– Gdzie siedzą pszczoły. Idź pod okna kryminału, to ten cały budynek gra, jak ul.
– On, powiadasz, pójdzie…
– A pójdzie.
lt
– Ta kradzież w kasie?
– Tak, tak.
– Riełbicki dostanie, dożywocie w rządowym hotelu.
– A on za co?
– Ty nie wiesz? Ty nie wiesz? A taksowanie gruntu pod Rade… powiatową?! On klin ziemi, wartości tysiąc – no niech będzie tysiąc pięćset koron, oszacował na 7.200 koron! Ja się tam dotąd nie pytałem, dlaczego tak wysoko taksował, ja się nie pytałem, w jaki sposób oni się pieniędzmi powiatowymi podzielili. Oni mądrzy, oni nie mieli świadków. Gdy złodziej idzie z wytrychami, nie bierze świadków. Ale teraz, gdy mię asesorem nie wybiorą, to się ich zapytam.
O! jeszcze jak. Widzę już, widzę! Siedzi Nu-roń na ławie przed przysięgłymi, a ja się go pytam: jakże ci tam Jasiu na złodziejskiej ławie? Zaniosę do sądu ilustracyę wydawaną dla fiakrów, pokażę numer Kiełbickiemu, widzisz, Wojtuś, tyś sławny człowiek, tyś wielki człowiek, twoje portrety w ilustracyach drukują. W tem piśmie portrety wszystkich sławnych złodziei… – marzył bez końca pan Walenty…
– Przyśle do mnie Nosacinski po szatkownicę, powiem mu: pyskiem sobie poszatkuj kapustę, zęby masz mocne, ukradzioną łyżkę srebrną oddaj, bo ci zrobię kieszonkową rewizyę…
Kontent był ze swych myśli Piołun, nie mówi już nic, a przecie do swej myśli co chwilę, półśmiechem wybucha. A skutkiem tych śmiechów dziwna rzecz się stała. Dobry humor męża, jako jedna szala wagi, gdy ta w górę idzie, druga na dół opada. Tą drugą szalą był humor jego żony. W panu Walentym wesołość wzbiera, w pani Anieli gniew i pasya do rozpaczy dochodzi. Wściekłość zrodził ten humor, ten dobry humor. Zaśmiał się pau Walenty raz jeszcze…
– Cóż mi zrobią, gdy mię asesorem nie wybiorą?
Pytanie to przechyliło szalę. Wstała jako upiór pani Aniela…
– Głupiś!
– Anielciu!
– Ja ci się nie pytam, co oni zrobią.
– A o cóż się pytasz?
– Ja ci się pytam, co ja zrobię, jeśli cię asesorem nie wybiorą.
– Jakto, co zrobisz?! Z czem?! Z czem?! Tego było już pani Anieli za wiele. Przedrzeźnia męża:
– Z czeeem? Z czeeem? Jesteś głupi, jak but! Jako stołowe nogi! Gdybyś miał odrobinę rozumu, tobyś wiedział z czem.
– Z czemże?
– Pytasz się?
– No.
Krzyczy pani Piołunowa:
– Z polędwicą!! Z kanapkami!! Z legumina.
– O to się pytasz…
– Co zrobię z łososiem, który ze słojów wyłożę na półmiski?
– Włożysz go z powrotem z półmisków do słojów.
Kipiało w pani Anieli, jak w czaplaku woda, ostatnie słowa męża wodę w parę zamieniły, buchnie już wrzątko, zdaje się, że ukrop cały świat zaleje. Pani Piołunowa we włosy palce zaplotła. Kąsałaby męża, kąsałaby siebie. Syczy żraijim głosem:
– Włożę z powrotem do słoja! Tak! O tak! Ależ i ciebie wiozą. Nie do słoja, ciebie wsadzą do gazety. Już byłeś raz drukowany. Ładnie nasze miasto opisali, ładnie magistrat opisali, przedewszystkiem zaś ładnie ciebie obsmarowali. Zapomniałeś o tem?
W pana Walentego niby piorun strzelił. Był słowami żony zdruzgotany. Ręce błagalnie załamał, płakał:
– Nie mów! Nie wspominaj!!
– Dzisiejszy dzień daje lepszy temat. O! Lepszy! Ci gazeciarze sobie na nas użyją. Przeciętego na świecie nie było. Kandydat na asesora przygotował ucztę za wybór, a przed samą ucztą, przy wyborze przepadł. Kolacya więc nie odbyła się. Pytanie, co się stało z kolacyą? Jaki wdzięczny temat! Co za wdzięczny tytuł! W kronice gazety będzie artykuł pod tytułem: „Kto zjadł kolacyę u niewybranego pana asesora”. Albo: „Co się stało z kolacyą, gdy pan Piołun nie został wybrany asesorem?” Przecież redaktor cały rok czeka na taką wiadomość, żeby ją rozbabrać, żeby gorącego sadła za skórę zalać, żeby cały świat nią nbawić i rozweselić. Będą pisać o uas we wszystkich gazetach…
Rzeki z determinacyą pan Piołun:
– Otoż nie będą.
– Jakto nie będą? Straszliwy skandal t kolacyą…
– Takich rzeczy drukować nie wolno.
– Dlaczego nie wolno? Wszystko drukować wolno.
Broni się rozpaczliwie pan Walenty:
– Ale jest sprostowanie.
– Sprostowanie? Czemużeś nie sprostował, gdy ciebie, trzy miesiące temu, w gazecie oba-brali?
– Bo tego nie można było prostować. Obelg i wymyślań nie można.
– A kolacyę można?
– Kolacya nie jest obelgą, ale faktem. A fakt podlega sprostowaniu. A zresztą:
– Cóż zresztą?
– O nie, tego nie wydrukują. Nie mogą. To byłby za wielki skandal.
– Jeśli jednak wydrukują… Uderzył pan Walenty pięścią w stół:
– To ja prześlę redakcyi sprostowanie: Na podstawie paragrafu 19 oświadczam: nieprawdą jest, jakoby polędwica była upieczona, natomiast prawdą jest, że polędwica nie była wcale pieczona. Nieprawdą jest, jakoby łosoś był na półmiski wydobyty ze słoja, natomiast prawdą jest, że łosoś wcale nie był wydobywany ze słoja.
– Jakiś ty dowcipny.
– Pewnie, że dowcipny jestem.
– A dlaczegożeś–pytam się raz jeszcze – dawniej nie prostował?
– Nie było faktu.
– Owszem. Był fakt. Gazeta napisała, żeś stanął. Burmistrz i jego zastępca byli nieobecni, ty miałeś imieniem rady miejskiej mowę do ekscelencya umiałeś ją na pamięć, nadjechał pociąg, wyszedł z pociągu gość, zacząłeś mówić: ekscelencyo – powiedziałeś pięć słów, na-gleś uciął, wszycy stali osłupieni, zgorszeni, ogłupieni…
– Bom stanął.
– Dlaczegożeś stanął?!
– Fee…
– O! Do śmierci nie zapomnę tej okropnej chwili, dziś jeszcze krew rzednieje, krew ziębnie, ciarki przezemnie idą. Chwila była uroczysta, wszystko czeka, co mój mąż mówić będzie, sztandary szumią, moździerze biją, muzyka gra. Zdawało mi się, że cała atmosfera jest przepojona niezmierną uroczystością chwili, ekscelencya słucha, cała natura słucha, a ou stanął. Wszechświat cały słucha, a on stanął:
– Dajże pokój.
– Co się we mnie nie działo! Świat się wtedy walił, gwiazdy z niebios spadały…
– Nie jestem krasomówcą.
– Tu nie o to się rozchodzi. Nie obracaj kota ogonem, o głowę kota, nie o ogon się rozchodzi. Rozchodzi się o to, dlaczegoś w gazetach nie prostował?
– Nie można było tego sprostować, żem stanął, bo to była prawda. Bom stanął.
– Zwymyślali cię w gazecie, nagadali ci, żeś rajca z operetki, żeś małomiejski snob i kołtun…
– Przestań – wołał płaczliwie pan Piołun.
– Dlaczego przestać?
– Bo mi wspomnieniem serce krajesz. Bo mi się płakać chce. Bo mi się zdaje do dziś dnia, że oni ten numer gazety nie na papierze, ale na mojej wątrobie drukowali.
– Widzisz?!
– Ja go znajdę, – wołał tragicznie Piołun – ja go znajdę!!
– Kogo znajdziesz?
– Co? Nikogo.
– Mówiłeś, że znajdziesz…
– Tak rai się powiedziało. A ty przestań! Zaklinam cię przesrań.
Pani Aniela miała miękkie serce. Po wybuchu złości znowu nastała reakcya. Widok męża, który omal, że nie płacze, serce niewieście rozbraja. Przecie to mąż, przecież to wierny mąż i towarzysz życia. Łagodnie już na męża spójrzała, mówi wyrozumiale:
– Nie żądajcie, żeby i teraz gazeciarze prostowali. Kolacya będzie najprawdziwszą prawdą, prawdy zaś nie można prostować.
– Moja droga Anielciu, jedno ci mara do wyrzucenia, jedno ci mieć będę zawsze do wyrzucenia.
– Co?
– Żeś jest w każdym calu i na każdym kroku pesymistką.
– Udowodnij mi to.
– Przecież ja zostanę dziś wybrany.
– Nie złość mię znowu, proszę cię. My to-raz wychodzimy ze stanowiska, że nie jesteś wybrany.
– Wychodzimy. Wyjdźmy. Otoż nie jestem wybrany. Skądże twoja pewność, że się świat dowie o przygotowanej kolacyi.
– Skąd? W jatce zwrócą uwagę, że kupuję ośm funtów polędwicy. Służąca rozgada. Ho! Ho! Wszystko wiedzieć będą. Miasto całe prze cie wie, każda gospodyni wie, co się u drogiej gospodyni na obiad gotnje.
– Zabroń służącej. Niech pary z ust nie puści. Nie posyłaj jej do jatki.
– To, widzisz, dobra myśl. Sama kupię polędwicę. W jatce zamydlę ludziom oczy. Udam, że mi najwyżej dwa funty potrzeba, niby też to obejrzę polędwicę większą, niby też to przy okazyi kupię więcej…
Pan Pioiun wybuchnął entuzyazroem:
– Genialna jesteś, moja Anielciu, moja żono droga.
Ostatni to już skrupuł w duszy pani Anieli, genialnej, a drogiej żony.
– Pozostaje sprawa domowa. Powiedz rai, Waluś, co ja zrobię z gotową kolacyą? Na ulicę wyrzucę? Dwadzieścia kanapek, makaron słodka legumiua.
– Zjem sam!
– Polędwicy ośm funtów.
– Dam radę.
– Co? Ośm funtów? Z makaronem?
– Ależ, jak Boga kocham, dam radę.
– Leguminy dwa półmiski…
– Ależ, jak cię kocham, dam radę.
Rozmowa małżeńska została ukończona. Cicho powstała pani Aniela i poszła do miasta po polędwicę.
Na budynku sądu powiatowego widać z daleka czarny, dziwacznego kształtu ornament. Blaszana ta figura, wykonana jest w stylu barocco, mistrz jednak tutejszy, który ornament z blachy wyciął i na czarno pomalował, nie mógł oczywiście nie wycisnąć na nim piętna swej artystycznej indywidualności, strojąc i uszlachetniając barok w duchu tutejszej secesyi. Co przedstawia ten ornament, zgadnąć trudno, objaśnić zaś jeszcze trudniej. Aby objaśnić, trzeba się uciec do przedhistorycznej pomroki dziejowej. Na jakimś dumnym, gotyckim zamku złapał łowczy w sidła czarnego orła, który miał dwie głowy. Wieść o biednem stworzeniu rozleciała się po burgach duków i pałacach komesów, zlecieli się ze wszech stron świata ówcześni doktorzy, i orlę, które miało aż dwie głowy, wsadzili na wieczną rzeczy pamiątkę do słoju ze spirytusem. Mówią, że słój ten przechowywany jest do dziś dnia w piwnicach jakiegoś dumnego, historycznego, gotyckiego zamku. Ale ja w tę wersyę nie wierzę. Znam wybornie średniowiecze, znam ducha średniowiecznego rycerstwa i twierdzę kategorycznie, że gdyby w owym gotyckim zamku spirytus był, to w stal zakuci rycerze byliby go napewne wypili. Natomiast próżnobyś mie, czytelniku, molestował pytaniem, na co i po co owego dzi-worodka ze słoja wywleczono i przybito na galicyjskim sądzie powiatowym.
Nie zastanawiajmy się zresztą nad tą sprawą, bo mamy daleko ważniejsze przed oezami. Dość spojrzeć na dwóch ludzi, którzy wyciągniętym krokiem do sądu idą. Jest to naczelnik policyi i sekretarz magistratu. Ten pierwszy, ogromny mężczyzna o piersi greckiej, zbudowanej na miarę Fidyasza. O ile ciało jego jest zupełnie greckiem, o tyle nic wspólnego z klasyczną ziemią Hellenów nie ma jego strój. Jest to mundur wojskowy, skombinowany ze wszystkich gatunków broni. Pan naczelnik policyi szablę ma od piechoty, spodnie od artyleryi wałowej; surdut oficera od pionierów, głowę zaś jego stroi kask, zapożyczony od ułanów. Twórczy umysł krawca, kompilując różnoiodne części ubrań, potrafił sharmonizować je w jednolity miejski styl. Jako nasz sławny dramaturg z pięciu przeczytanych dramatów robi szósty, zupełnie oryginalny dramat, tak nasz krawiec z pięciu źródeł zrobił jeden strumień, z pięciu gatunków broni zrobił szósty gatunek broni, której na imię: miejska straż policyjna w Ujściu Węgierskiem.
Dwadzieścia kroków przed sądem stanął nagle sekretarz magistratu, bo pospiech dech mu odebrał. Nie mógł wojownikowi nadążyć. O ile bowiem człowiek zbrojny był Herkulesem, o tyle sekretarz był charłakiem. Ale też o ile miejski naczelnik wojskowy przedstawiał jedynie brutalną silę, o tyle sekretarz był istnem wcieleniem magistrackiego ducha i magistrackiej inteligencyi. – W olbrzymim kontraście była olbrzymia harmonia: dopiero te antytezy razem złożone, dawały całokształt moralnej i fizycznej siły magistratu.
Filozof miejski odetchnął głęboko, rzucił niespokojnie okiem na zbrojnego męża, pyta się raz jeszcze:
– Czy sędzia to zrobi?
Brząknął szablą naczelnik policyi miejskiej, zaśmiał się i rzekł:
– Zapewniam cię, że zrobi.
– Żądamy strasznej rzeczy.
– Choćby najstraszniejszej.
– Boję się odmowy. Rzekł znacząco naczelnik:
– Mnie on nic odmówić nie może.
Ruszył szybkim krokiem do sądu, w takt nóg szabla o bruk dzwoniła, jęczały kamienie, świadcząc swym płaczem, że zbrojny człowiek trudni się zawodowo bezlitośnem wojennem rzemiosłem. Bieży za rycerzem dychawiczny miejski sekretarz; już próg sądu i kancelarya sędziego.
Pan sędzia trzy razy z nosa cwiker zdjął, trzy razy go na nos założył.
– A!
– Dzień dobry panu sędziemu.
– Siadajcie panowie – rzekł sędzia, strącając cwiker z nosa i natychmiast z powrotem go na nos zakładając.
– Może pan sędzia zajęty bardzo?
– Nie. Przed chwilą skończyłem kazirodztwo i załatwiłem dwa oszustwa.
– My z prośbą wielką.
– Służę, panom – zawołał sędzia, zakładając cwiker ua nos.
– Pan sędzia wie, że dziś wieczorem w mieście uroczystość.
Sędzia zaśmiał się. W śmiechu jego było dużo ironii i złośliwości.
– Wiem, wiem. Dziś wieczorem uroczystość.
– Otoż nie będzie uroczystości. Straszna przeszkoda. Jeśli pan sędzia nie zlituje się nad nami, jeśli pan sędzia nie zlituje się nad miastem, to nie będzie uroczystości.
– Nic nie rozumię.
– Zaraz pan sędzia zrozumie: Pytam się pana, czy może być uroczystość bez muzyki?
– No… No oczywiście, bez muzyki być nie może. Bo to tak, jakby któś byl pijany wodą…
– Trafne porównanie. Śliczne porównanie. Bo uroczystość bez muzyki, to tak, jakby było wesele bez panny młodej.
– Nie mamy muzyki – rzekł trwożliwie sekretarz miejski.
– To jest – prostuje naczelnik policyi – my mamy muzykę. My mamy wyborną kapelę. Jak pan sędzia wie, straż ogniowa, wraz ze Sokołem, założyli w mieście muzykę, subwencyo-nuje ją miasto…
– Wiem, wiem.
– Dziś nie będą grali.
– Dlaczego nie będą grali?
– Nie mogą grać.
– Mówże pan, dlaczego nie mogą?
– Niema klarnetu i tego muzykanta, co w bombardon dmucha. A pan sędzia wie, że klarnet, to prym i przewodnia melodya, pan sędzia wie, że bombardon, to podkład, akcent i takt muzyki. I jeśli się pan sędzia nad miastem nie ulituje…
Sędzia, któremu połowa życia upłynęła na zdejmowaniu i wkładaniu na nos cwikiera, zrzucił to narzędzie z nosa i obruszył się.
– Cóż pan chcesz, żebym ja w bombardon dmuchał?
– Nie. Ja tego nie chcę.
Teraz sędzia oczy szeroko otworzył, założył cwikier, patrzy na przedstawicieli autonomicznej władzy…
– Z czemże panowie przyszliście do mnie i czego odemnie chcecie?
– Ulituj się pan nad miastem – mówi błagalnie sekretarz.
– Wysłuchaj naszej prośby.
– Jakiej prośby?
– Daj nam pan na wieczór klarnet i bombardon.
Cwikier sędziego.patrzy na gości, jak na szalonych.
– Czyście powaryowali?
– Daj nam pan tego, co w bombardon dmucha. Tylko na wieczór. Tylko na godzinę.
– Dać? Gdzież on jest?
– W areszcie siedzi.
– Kto?
– I klarnecista i rauzykaDt od bombardonu.
– Oni…
– A oni! Obydwaj w sądzie siedzą.
– Nic o tem niewiem. Jakież ich nazwiska?
– Ignacy Chmyz.
Skoczył sędzia na równe nogi.
– Ten łotr! Za rozbój siedzi! Miesiąc aresztu!
– Dmucha w bombardon, jak król.
– O, dmucha! Jak dmuchnął w szynku pisarza w bombardon, to się pisarz nakrył nogami.
– Za cóż on go tak dmuchnął?
– Ba, żebym ja wiedział! Energiczne śledztwo moje do żadnego nie doprowadziło rezultatu. To jest faktem, że skoczył w szynku do pisarza z rady powiatowej, dał mu pięścią w bombardon i rzekł:
– To masz za korespondencyę.
– Za jaką korespondencyę?
– Czy ja wiem za jaką? To jest wogóle niepojęte. On przecię, muzykant, nie mógł się czuć dotknięty żadną korespendencyą, bo o muzykantach nikt korespondencyi nie pisze.
– A ten drugi?
– Ten drugi, to Stanisław Drzazga.
– Drzazga?! Znam! Patrzcie, to jego protokół. Siedzi za obrazę sądu.
– Ulituj się pan nad nami.
. Teraz sędzia wszystko zrozumiał. Zmarszczył czoło, zamknął książkę protokołów tak, że okładana strzeliła i rzekł:
– To być nie może.
– Czemu nie może być? – pyta się z płaczliwą rezygnacyą sekretarz.
– Ich uwolnić? Ustawa na to nie pozwala.
– Dlaczego nie pozwala?
– Nie pozwala, bo skazańcy muszą siedzieć. Bo puszczeni na wolność, mogą uciec.
Dowcipem zaświeciły się oczy męża o piersi greckiej.
Kiedy oni nie pójdą na wolność. Pyta się ze zdziwieniem sędzia:
– Jakto nie pójdą? Tu, w areszcie będzie w klarnet dmuchał? Jeśli tu, niech sobie dmucha. Mnie to nic nie szkodzi. Te dwa zbóje będą grać, a ja będę wyroki pisać.
– Nie tak rzecz rozumiałem, panie sędzio.
– Mówiłeś pan przecie, że nie pójdą na wolność. Przecię grać mają, z muzyką maszerować mają.
Z precyzyjnym akcentem rzekł naczelnik miejskiej siły zbrojnej:
– Będą z muzyką maszerować w kajdanach. Sędzia zaśmiał się serdecznie.
– Dajże pan pokój, kochany panie. Cóż za muzyka, w której kajdaniarze grają! Klarnecista w muzyce prym trzyma i idzie w pierwszym szeregu, patrzą się ludzie, on palcami na dziurkach klarnetu przebiera, a tuż za palcami, co? Żelazne bransoletki! Ten znowu, co na bombardonie huczy.
– Nie poznają się natem ludzie. Kupiliśmy teraz ogromną, nową trąbę, Indzie bombardon po raz pierwszy widzieć będą. Wszyscy będą myśleć, że błyszczące kajdany należą do błyszczącego bombardonu…
– Zlituj się pan nad dzisiejszą miejską uroczystością. Zlituj się, panie sędzio – mówił sekretarz głosem liryzmem przepojonym.
Sędzia nic nie mówi. Podniósł ręce, w kierunku urzędników autonomicznych je wyciągnął, ogania się rękami, jak od szerszeni.
– Nie, nie, nie…
Sześć razy sędzia cwiker zdjął, sześć razy go na nowo na nos włożył.
– Nie, nie, nie… Zamyślił się jeszcze.
– Jutro z krakowskiego prezydyum zjeżdża kontrola. Do aresztów zajrzy…
– Aresztanci jutro z powrotem siedzieć będą.
– Nie, nie, nie.,.
Poprawił się na siedzeniu naczelnik siły zbrojnej i mówił:
– To wszystko jest teoryą, wielmożny panie sędzio. Odmawia nam pan Drzazgi i Chmy* za, motywując, że uciekną. A gdzież oni uciekną? Poco mają uciekać? Przecież z muzyki żyją, przecież w naszem Węgierskiein Ujściu mają chleb. Czy oni są dyrektorami kasy, żeby uciekali? Naturalnie, żeby uciekali do Ameryki, gdyby ira oddać skarbiec Banku austro-węgierskiego. Ale ja Drzazdze kasy nie dam, ja mu dam tylko w zęby klarnet. Jeszcze jedno. Poco on ma z aresztu uciekać? Czy mu w areszcie źle? Ja sam, jak jest ciężka służba, to tysiąc razy wolałbym w areszcie siedzieć, niż złodziei łapać. Wierz rai pan, panie sędzio, ja czasem zazdroszczę złodziejowi, którego prowadzę do aresztu. Czy to zresztą zbrodniarze, skazani ua 10 lub 20 lat? Nie. Drzazga i Chrayz mają siedzieć parę dni, parę tygodni. I dla głupich paru dni będzie uciekał, będzie ryzykował kilka lat kryminału?
– Ustawa rai nie pozwala.
Naczelnik wziął w rękę czapkę, powstał i rzekł do sekretarza:
powoli i bardzo powoli go zdejmował. Nie mógł znaleść zdania, aby odpowiedzieć. Usta ledwo zdobyły się na szept:
– To służba rządowa…
– Wiem… że rządowa, wiem. Widziałem przecię oa budynku orła ze spirytusu…
– Dałbym jeszcze więźniów, gdyby szło o pracę. To ustawa przewiduje. Ale na uroczystość miejską, na zabawę…
Oburzył się naczelnik policyi.
– Granie dla muzykanta nie jest pracą? – Ciekawym gdyby kto kazał panu w kij dmuchać, czyby to nie było pracą.
Sędzia nie może wyjść z matni. Oplatał jego myśli naczelnik siły zbrojnej miejskiej, nad duchem jego zapanował. Walczył ze sobą sędzia długo, myśli biją się ze sobą. Wziął wreszcie za rękę naczelnika.
– CoŚ panu powiem. Chodźmy do tamtego biura. Pan się nie obrazi, panie sekretarzu, że pana opuścimy na chwilę.
– Ależ nie.
Sędzia zaprowadził naczelnika do drugiej izby, zamknął drzwi na klucz.
– Ja panu dam na dziś muzykantów.
– Spodziewałem się tego – rzekł radośnie naczelnik.
– Ale pan wiesz, co się stanie?
– Nic się nie stanie.
– Pan świadom, co mię czeka, gdyby się to do prezydyum doniosło. Dyscyplinarka, dochodzenie.
– Ależ to się nigdy do prezydyum nie doniesie.
– Słuchaj pan. Przemawiam do pańskiego
– Zatem odejdziemy z niczem. Podał im rękę sędzia:
– Do widzenia.
Idzie naczelnik do drzwi, już klamkę chwycił, już ma wyjść… Ruch ten nie był istotnym jego zamiarem, był jeno grą znakomitego aktora, który nastrój czyni, do wielkiego efektu publiczność przygotowując. Cofnął się od drzwi artysta, podniósł w górę głowę i rzekł z akcentem:
– Ustawa panu sędziemu nie pozwala. Tak jest. A ustawa jest tylko jedna, ona obowiązuje wszystkich aresztantów i wszystkich, co władzę nad aresztami mają. Mnie tasama ustawa obowiązuje. A jednak wtedy, gdy trzeba było urządzić ogród sądowy, gdy kwiecień mijał, a grzędy były zupełnie jeszcze puste, wtedy ja proszony przez pana o moich miejskich aresztantów, ani chwili się nie namyślałem. Wtedy mię ustawa nie obowiązywała, aresztanci moi poszli do ogrodu, grządki zryli, ścieżki piaskiem wysypali, moje aresztantki tulipany sadziły, ostróżki siały, gwoździki siały, lilie sadziły, kalafiory okopały, groch siały.
Wołał z goryczą Achilles:
– Patrz pan, panie sędzio! O! Dość na grządki spojrzeć przez okno. Kwitnie i buja ta praca moich aresztantów. Wówczas nie było zbrodni, nie złamała się na dwoje ustawa. Dziś się złamie, jako kij, a złamie się przez to, że aresztant sobie parę razy w bombardon dmuchnie.
Sędzia był złamany. Nie śmiał gościom w oczy spojrzeć. Zakładał cwiker na nos bardzo
Uczynili policyanci zadość woli swego szefa.
– Zaprowadźcie ich do moich aresztów. Wsadzić do ula i stanąć ua straży. – Przy oknie i drzwiach warte trzymać. Ty stój przy oknie z nabitym ostro karabinem. Ruszać!
Dziwny pochód idzie przez rynek miasta. Policyanci wiodą za kołnierz dwóch artystów. Na szczycie Olimpu zapłakałaś, piękna Euterpe honoru. Pan jesteś człowiekiem na pół wojskowym, pan jesteś na pół oficerem…
– Nie na pół – krzyknął naczelnik miejskiej siły zbrojnej, tak trąciwszy szablą o podłogę, że izba blaszanym płaczem zagrała, a w płaczu tyra delikatne ucho słyszałoby jęki miliona mordowanych, granie szrapneli i huk armat.
– Liczę na pański honor. Weź ich pan. Tylko do północy. A o północy ua nowo ich zara-tysięcy knąć.
Naczelnik był zupełnie świadom grozy położenia. Wziął rzecz po prostu tragicznie. Gdy klucznik oddał mu do rąk Drzazgę i Chmyza, zaprowadził ich Grek na ubocze, dobył z kieszeni rewolwer, pokazał dokładnie walec, najeżony kulami i rzekł:
– Tych siedm kul każdy z was ma już we łbie. Nie ma, ale, na honor przysięgam, że mieć będzie. Przez dzisiejszy wieczór koło każdego z was będzie stać pięciu uzbrojonych w rewolwery policyantów. Gdyby który z was chciał uciec, już ma w czaszce kulę. To mało powiedzieć. Wiedzcie o tem, że gdy w mózgu twym zrodzi się myśl ucieczki, to równocześnie z myślą, od tej właśnie myśli, czerep ci się na kawałki rozleci. Już w tem ja i moja głowa.
Wyprowadził więźniów naczelnik przed sąd, rozpiął mundur, dobył świstawki i trzykroć zagwizdał. W mgnieniu oka zjawili się dwaj miejscy policyanci.
– Bierzcie ich za kołnierze.
Strzelił się Grek ręką w czoło…
– Prawda! Ja na smierć o tem zapomniałem. Natychmiast ich sprowadzę,. Policyant!
Zjawił się przed naczelnikiem policyant.
– Idź na policyę, sprowadź tu Drzazgę i Chmyza.
Poszedł mąż zbrojny, wnet z niczem wrócił.
– Nie chcą ich wydać.
– Kto nie chce?
– Policyanci. Jeden z nich stoi z nabitym karabinem u okna, a drugi u drzwi. Kurki strzelb odwiedzione, karabiny w łby muzykantów wymierzone.
Żachnął się niecierpliwie naczelnik.