Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Małomieszczanie: powieść humorystyczna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Małomieszczanie: powieść humorystyczna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 394 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pani Anie­la wy­szła z kuch­ni, usia­dła na­prze­ciw męża, gło­wą w dło­nie scho­wa­ła. Mó­wi­ła z roz­pa­cza:

– Chce mi się pła­kać i pła­kać nie mogę. Żeby raz Pan Bóg mnie za­brał, żeby we mnie pio­run strze­lił, żeby się coś ze mną sta­ło, bo nie­ma dla mnie miej­sca na tym świe­cie.

Pan Wa­len­ty Pio­łun, któ­ry w ową chwi­le, ty­toń z me­ta­lo­wej rur­ki do gil­zy na­py­chał, rzu­cił nie­skoń­czo­ny pa­pie­ros, dłu­go na żonę pa­trzył, wresz­cie po­wstał:

– Dla­cze­go ty, ko­bie­to, bluź­nisz?

– Ja nie bluź­nię, ja pro­szę o li­tość, pro­szę, żeby się zie­mia na­de­mną za­war­ła.

– Ale dla­cze­go o to pro­sisz?

Pani Anie­la mil­cza­ła, a mąż mó­wił da­lej:

– Ja i ty, to ogień i woda. Ty pa­trzysz na świat przez czar­ne szkła, ty wszyst­ko czar­no wi­dzisz na świe­cie. A prze­cież i ja mara oczy, któ­re­mi wi­dzę, że świat jest nie czar­ny, lecz ró­żo­wy. Ślicz­ny, ró­żo­wy świat. Czy­ta­łem w ga­ze­cie, że ten pe­sy­mizm, czy jak tam się zo­wie, to za­ra­za no­wo­żyt­na, to tru­ci­zna, kto­rą li­te­ra­ci do serc wpusz­cza­ją, ży­cie za­tru­wa­ją. Ja nie wpusz­czam. Jak Boga ko­cham, ja do serc ludz­kich nic nie wpusz­czam.

– Bo ci ży­cie nie do­ja­dło.

– A to­bie do­ja­dło?

– Do ży­we­go. Ob­ru­szył się pan Pio­łun.

– Słu­chaj, czy to­bie się chce jeść?

– Spo­dzie­wa­łam się, że mię o to za­py­tasz. Oczy­wi­ście. Chleb i brzuch, to, we­dług cie­bie, rzecz głów­na.

– Czy ty nie masz da­chu nad gło­wą?

– Mam.

– Czy nie masz fa­ła­tu zie­mi, któ­ry nam chleb daje?

– Zno­wu chleb! Zno­wu brzuch!

– Czy ty nie masz w piw­ni­cy wina?

– Dla sie­bie wino spro­wa­dzi­łeś, abyś miał co trą­bić.

– Dał Bóg do­by­tek, dał na zby­tek. Cze­góż ty chcesz jesz­cze wię­cej?

Ze­rwa­ła się ko­bie­ta…

– Ja chcę ci­szy! Ja chcę spo­ko­ju!

– Wiem już. O tę głu­pią po­lę­dwi­cę ci się roz­cho­dzi.

– Nie o po­lę­dwi­cę wca­le. Ani so­bie nie myśl, że o po­lę­dwi­cę. Mnie się o to roz­cho­dzi, abym raz od cie­bie usły­sza­ła ro­zum­ne sło­wo, abyś prze­stał wa­ry­ac­twa ro­bić i wy­da­wać po­le­ce­nia, w któ­rych za grosz sen­su nie­ma.

Za­milkł pan Wa­len­ty, usiadł, za­mknął na­peł­nio­ną ty­to­niem rur­kę i we­pchał ty­toń w gil­zę. Po chwi­li rzekł ci­cho:

– Po po­lę­dwi­cę nie po­sy­łaj. Dziś go­ści nie bę­dzie. Ja re­zy­gnu­ję.

Ci­sza za­pa­no­wa­ła. Spo­kój prze­ry­wa ty­ka­nie ze­ga­ra i sze­lest ma­szy­ny, któ­ra co chwi­la nową gil­zę na­peł­nia. Pan Wa­len­ty za­wzię­cie robi pa­pie­ro­sy. Zo­ry­en­to­wał się na­gle, po­ło­żył ma­szy­nę.

_ Po cóż ja ro­bią tyle pa­pie­ro­sów? Prze­cież dziś go­ści nie bę­dzie. Ty so­bie nie ży­czysz…

Ta re­zy­gna­cya, to do po­ko­ry do­cho­dzą­ce pod­da­nie się pana Wa­len­te­go zga­si­ło żal pani Anie­li, zga­si­ło ją całą. Praw­da, że to, cze­go od niej chciał pan Wa­len­ty, było dzi­kie, było wa-ry­ac­kie i sen­su nie mia­ło. Wszyst­ko praw­da, ale i to jest praw­dą, że to prze­cież mąż, że proś­bie męża, choć­by dzi­kiej i sen­su nie ma­ją­cej, za­dość uczy­nić na­le­ży. A je­śli już nie uczy­ni się za­dość, to przy­najm­niej wy­pa­da jej wy­słu­chać. Żal pani Anie­li, że męża tak jed­nym za­ma­chem ścię­ła.

– Ja­bym wi­dzisz, mój ko­cha­ny, ku­pi­ła wresz­cie tę po­lę­dwi­cę..

– Nie, nie. Go­ści dziś nie bę­dzie. Ja nie chcę. Ja już nie chcę.

– Cze­kaj­że, Mnie się o go­ści nie roz­cho­dzi. Mnie o po­lę­dwi­cę się nie roz­cho­dzi…

– O cóż więc?

– Py­tasz? Prze­cież mó­wi­łam. Mnie się roz­cho­dzi o lo­gi­kę twych roz­po­rzą­dzeń, o sens.

– Tak! O sens! W mych sło­wach sen­su nie­ma! Ja wiem o tem, że je­stem głu­pi. A prze­cież był czas, że głu­pim nie by­łem. Gdym do cie­bie w za­lo­ty cho­dził, by­łem wte­dy mą­dry, by­łem dow­cip­ny, mia­łem ro­zum. Sta­ra hi­sto­rya. Każ­dy ka­wa­ler jest wznio­słym, szla­chet­nym i bo­ha­ter­skim, każ­dy mąż zaś jest głup­cem, idy­otą. Sta­je się uim w chwi­li, gdy go za­mkną do klat­ki. Do klat­ki! Mój Boże! Tyl­ko gry­zi­pió­ry, co ga­ze­ty pi­szą, mogą la­tać po nie­bie i mał­żeń­stwo po­etycz­nie na­zy­wać klat­ką. Nie! To nie jest

– Jak­to na co? Na wie­cze­rze,!

– Tak, na wie­cze­rzę. Ale czem bę­dzie ta wie­cze­rza,

– Czem? Chwi­la mil­cze­nia…

– Sty­pą

Mach­nął ręką pan Wa­len­ty, iak­by sło­wo żony osą było, on osę chce ręką od­pę­dzić od sie­bie…

– Ty wszyst­ko czar­no wi­dzisz.

– A je­śli praw­da jest czar­ną?

– Nie, moja dro­ga. Praw­da jest bia­ła i bę­dzie bia­łą! Prze­ko­nasz się… dziś wie­czór, że praw­da była bia­ła. Prze­ko­nasz się.

– Pew­nym tego je­steś?

– Zu­peł­nie.

– Na­dzie­ja,..

– Nie, nie na­dzie­ja. Ja mam w kie­sze­ni nie na­dzie­ję, ale je­de­na­ście słów ho­no­ru, dwie przy­się­gi i czte­ry uro­czy­ste po­da­nia ręki. Ro­zu­miesz?

– I je­steś pew­nym, że cię ase­so­rem wy­bio­rą?

– Zu­peł­nie pew­ny je­stem więk­szo­ści.

– Ja cię nie chcę zim­ną wodą ob­le­wać. Ja ci nie chcę praw­dy i przy­szło­ści czar­ną przed­sta­wiać. Choć wie­le, wie­le mia­ła­bym do po­wie­dze­nia. Ty na­przy­kład pew­nym je­steś gło­su Osu-chie­wi­cza?

– Dał mi wczo­raj uro­czy­ste sło­wo. Zjadł ta­lerz ka­wio­ru.

– Tyś pła­cił?

– Ja.

– On zjadł ta­lerz twe­go ka­wio­ru, na­brał tedy pary, żeby prze­ciw to­bie agi­to­wać.

klat­ka! Mnie w dniu ślu­bu za­mknię­to do chle­wa. I da­li­bóg pra­gnę, aby mnie już raz za­rżnę­li, ży­cie stra­cę, ale w dniu za­rżnię­cia opusz­czę klat­kę…

– Uspo­kój­że się Wa­len­ty.

– Cóż to­bie za­le­ży na moim spo­ko­ju?

– Za­le­ży mi, mój Wa­lu­siu, za­le­ży. Chcę usły­szeć" od cie­bie sło­wo…

– Każ­de moje sło­wo bę­dzie głu­piem. Każ­dy mąż to bez­myśl­ne stwo­rze­nie…

– Ja tego nig­dy nie mó­wi­łam.

– Mó­wi­łaś, że w mo­ich sło­wach sen­su nie­ma.

– ?le się wy­ra­zi­łam. Chcia­łam po­wie­dzieć, że­byś się ja­śniej wy­tłó­ma­czył, że­byś zro­zu­mia­łej mó­wił.

– Ja mó­wię nie­zro­zu­mia­le?

– To, z czem dziś rano do mnie przy­sze­dłeś, było zu­peł­nie nie­zro­zu­mia­łe.

– Jak­to?

– Nie do­ga­dam się z tobą. Mój dro­gi Wa­lu­siu, od­po­wia­daj mi na moje py­ta­nia. Nic wię­cej, tyl­ko na py­ta­nia od­po­wia­daj. Je­dy­nie w ten spo­sób doj­dzie­my do koń­ca. Oświad­czy­łeś mi rano, że na wie­czór za­pro­sisz go­ści.

– Oświad­czy­łem.

– Do­brze. Za­pro­sisz radę miej­ską.

– Nie całą radę miej­ską. Skąd­że? Skąd­że­bym ja ta­kie­go ło­tra Ad­wen­tow­skie­go pro­sił. Żeby mi po­kradł łyż­ki srebr­ne?

– Wiem, że nie całą radę miej­ską. Tyl­ko na­szych. Na­sze stron­nic­two.

– Tak je3t. Tyl­ko na­sze stron­nic­two. By­stro spoj­rza­ła pani Anie­la na męża.

– A na co ich ty za­pro­sisz?

– Wszę­dzie ło­tra wę­szysz.

– Nic nie wę­szę, Wa­lu­siu, nic.

– Na ra­dzie zdo­bę­dę więk­szość.

– Ja w tej chwi­li nie mó­wie o ra­dzie. Broń Boże. Ja w tej chwi­li mó­wie z tobą o po­lę­dwi­cy i wie­cze­rzy.

– Jak­to o wie­cze­rzy?

– O wie­cze­rzy za­czę­li­śmy, o wie­cze­rzy kończ­my. A więc daj­my na to, że wszyst­ko po­szło po two­jej my­śli, dziś rada cię wy­bie­ra, je­steś ase­so­rem, zwy­cię­ży­łeś…

– Dla­cze­go dziś?

– Dla­cze­go? Jak­to dla­cze­go? I ty się py­tasz? Dziś dzień ra­do­sny, dziś wy­bór, dziś bal. Po­wiem im: dziś bra­cia pra­co­wa­li­ście ze mną, dziś plon zbie­ra­cie, dziś gło­so­wa­li­ście na mnie, dziś więc jedz­cie i pij­cie. A ty, ko­bie­to, py­tasz się, dla­cze­go dziś?!

– Na­tu­ral­nie, że się py­tam, ho jest to dziw­nem i nie­zro­zn­mia­łem. Ja są­dzę, że na­le­ża­ło­by po­cze­kać, wy­trzy­mać. Cze­goś po­dob­ne­go na świe­cie nie było. Nie sły­sza­łam, żeby wy­bra­ny da­wał ucztę tego sa­me­go dnia. Bo wy­glą­dać to bę­dzie, jak­byś ty był wy­bo­ru zu­peł­nie pew­nym, wy­bo­ry zaś ta­kie, któ­rych re­zul­tat jest pew­nym, nie są wy­bo­rem, ale no­mi­na­cyą. Oto stron­nic­two de­mo­kra­tycz­ne po­wie: przy­szła kli­ka kon­ser­wa­tyw­na, ste­ro­ry­zo­wa­ła radę i Wa­len­te­go ase­so­rem zro­bi­ła. A naj­lep­szym, krzy­czą­cym do­wo­dem tego jest fakt, że w domu jego przed po­sie­dze­niem już wie­cze­rzę wa­rzy­li…

– Skąd­że oni to mogą wie­dzieć? Wzbu­rzy­ła się wszyst­ka krew w pani Anie­li.

– On tego nie wie! On się o to pyta! O ja nie­szczę­śli­wa! Po­cóż ja żyję na tym świ­cie!

– Mów­że, skąd oni to będą wie­dzieć? Pani Pio­łu­no­wa krzy­czy:

– Po­lę­dwi­ca im to po­wie! Po­lę­dwi­ca! Ro­zu­miesz? Wszak jeść ją wie­czór będą. A je­śli wie­czór któś je po­lę­dwi­cę, to lo­gi­ka po­wia­da, że ta po­lę­dwi­ca rano mu­sia­ła być ku­po­wa­na, bo jat­ki otwar­te u nas tyl­ko rano. A je­śli przed po­sie­dze­niem rady miej­skiej po­lę­dwi­ca jest ku­pio­na, to lo­gi­ka po­wia­da: on mu­siał być pew­nym swe­go wie­czor­ne­go wy­bo­ru, je­śli ku­pił rano po­lę­dwi­cę. Ro­zu­miesz?

– A praw­da. Bar­dzo do­bra lo­gi­ka z tą po­lę­dwi­cą.

– A tyś się uparł, żeby to przy­ję­cie było na­tych­miast, dzi­siaj. Po­wód, że dziś wy­bo­ry, dziś więc bal i ra­dość…

– Mia­łem inne tak­że po­wo­dy.

– Ja­kie?

– Na­tu­ry eko­no­micz­nej i es­te­tycz­nej.

– Jak­to es­te­tycz­nej? Co to zna­czy es­te­tycz­nej?

– Es­te­ty­ka wi­dzisz, to na­uka o pięk­nie. Es­te­ty­kę od­kry­li sta­ro­żyt­ni Gre­cy…

– Ja wiem prze­cie, co to es­te­ty­ka.

– Je­śli wiesz, to cze­mu się py­tasz?

– Ja się nie py­tam, co to jest es­te­ty­ka, tyl­ko co wspól­ne­go może mieć po­lę­dwi­ca z es­te­ty­ką?

– Ma wspól­ne­go! Że­byś so­bie wie­dzia­ła, że ma.

– Cie­ka­wam.

– Mó­wi­łem, że es­te­ty­ka to na­uka o pięk­nie.

czy­łem, ja jesz­cze ar­gu­men­tów nie wy­czer­pa­łem. Po­wiem tyl­ko dwa sło­wa. Ty wiesz, jak się to u uas pije.

Wes­tchnę­ła pani Anie­la.

– Owszem, wiem.

– U nas nie­ma po­sie­dze­nia rady miej­skiej bez pi­cia. Przed radą pije się, oma­wia­jąc bie­żą­ce kwe­stye po­li­tycz­ne, po ra­dzie pije się, oma­wia­jąc uchwa­ły rady i sta­wia­jąc przy­szłe ho­ro­sko­py. A pod­czas po­sie­dze­nia rady ten i ów zbie­gnie do bu­fe­tu…

– Do ja­kie­go bu­fe­tu?

– No, do bu­fe­tu.

– Na pro­pi­na­cyą, chcia­łeś po­wie­dzieć. Bo tam pod ręką jest pro­pi­na­cyą, a nie bu­fet.

– No, praw­da, że ten bu­fet jest w pro­pi-na­cyi…

– Szynk­was jest w pro­pi­na­cyi, a nie bu­fet.

– Upar­ta je­steś moja dro­ga! Trzy­masz się gmin­ne­go wy­ra­że­nia: szynk­was. We wszyst­kich cia­łach pra­wo­daw­czych jest bu­fet. Je­śli w par­la­men­cie jest bu­fet, je­śli w Sej­mie jest bu­fet, cze­muż­by w ra­dzie miej­skiej nie mia­ło być bu­fe­tu?

– Do cze­góż zmie­rzasz?

– Zmie­rzam do bar­dzo mą­drej rze­czy i waż­ne­go ar­gu­men­tu. Otoż słu­chaj. Dziś na ra­dzie, dziś po ra­dzie, bę­dzie wszyst­ko ścię­te, albo pod­cię­te. Jak zwy­kle. A ja pod­chmie­lo­nych przy­ja­cioł pro­wa­dzę do sie­bie… Zro­zu­mia­łaś już o co się roz­cho­dzi? Czy zro­zu­mia­łaś mój sys­tem oszczęd­no­ścio­wy?

Za­śmia­ła się pani Anie­la i kiw­nę­ła gło­wą. A pan Wa­len­ty wo­łał try­um­fu­ją­co:

– Oni się spi­ją za swo­je wła­sne pie­nią­dze,

Otoż jak­to pięk­nie, jak­to cie­pło i ser­decz­nie bę­dzie, je­śli ja przy­ja­cioł mo­ich za­pro­szę dziś! Wi­dzisz taki obiad za dwa, trzy dni bę­dzie mieć pod­ły cha­rak­ter zim­nej ce­re­mo­nii, bę­dzie nud­ny i głu­pi, jak wszyst­kie pro­szo­ne obia­dy. A dziś… Prze­cie to ta­kie pięk­ne, cie­płe wra­że­nie zro­bi za­pro­sić ich od­ra­zu; po­my­ślą so­bie, oto go­spo­dar­ny, za­sob­ny dom, któ­ry przyj­mu­je za­raz go­ści, czem cha­ta bo­ga­ta…

– Mó­wi­łeś o wzglę­dach eko­no­micz­nych…

– Tak jest, że mó­wi­łem. A to mój ar­gu­ment naj­waż­niej­szy. Pie­nią­dze są po­wo­dem, że chcę ich za­pro­sić dziś!

– Dziś moż­na po­dać byle co, zbyć ich byle czem. Oto zwy­czaj­na ko­la­cya im­pro­wi­zo­wa­na. Gdy po­dej­mie­my ich skrom­nie, po­my­ślą so­bie: na­gle dali, za­raz dali, co było w domu, to nam dali. Inna rzecz, je­śli ja zro­bię za dwa, trzy dni pro­szo­ny obiad. Wte­dy, hola bra­cie! Wte­dy nie moż­na go­ścia zbyć byle czem i dać mu byle co. Je­den i dru­gi ubie­rze się w czar­ny an­glez, kto wie, może pan re­jent frak wdzie­je, a frak, moja dro­ga, obo­wią­zu­je. Fra­ko­wi na­le­ży się ko­niak z trze­ma gwiazd­ka­mi, fra­ko­wi na­le­ży się ryba, fra­ko­wi na­le­żą się trzy wina, fra­ko­wi, Aniel­ciu, na­le­ży się be­ne­dyk­tyn­ka z Fe­camp…

– Skąd­że ja ci w na­szem mie­ście ryby te­raz do­sta­nę?

Pan Wa­len­ty krzyk­nął ra­do­śnie:

– A wi­dzisz?! Mam ro­zum, że dziś fun­dę ro­bię! Czy mam?

– Niby…

– To mało po­wie­dzieć. Ja jesz­cze nie skoń-

– Pew­nie.

– Ka­wior dro­gi.

– Na tej odro­bi­nie nie oszczę­dzisz.

– Ta­kim cha­mom da­wać ka­wior?

– Daj Aniel­ciu, daj.

– No, niech bę­dzie. – Po­tem pój­dzie zim­na szyn­ka, po szyn­ce po­lę­dwi­ca, któ­ra się zro­bi z wło­skim ma­ka­ro­nem… A wiesz ty, co ja mam za myśl?

– No?

– W tej chwi­li mi to do gło­wy wpa­dło.

– Cóż ta­kie­go?

– Ale to głu­pia myśl. Za­peł­nię nie­do­rzecz­na myśl.

– Mów­że.

– A gdy­by po szyn­ce dać tę ma­ry­na­tą? Spro­wa­dzi­łeś ło­so­sia, pięć słoi ma­ry­na­ty w spi­żar­ni stoi, nikt tego jeść nie chce, ty jeść nie chcesz…

– Bo ocet za moc­ny, aż gębą krę­ci.

– No, prze­cie trze­ba coś z tą ma­ry­na­tą zro­bić.

Pan Wa­len­ty był my­ślą swej po­ło­wi­cy za­chwy­co­ny. Rzekł z siłą:

– Po­daj im tę ma­ry­na­tę! Za­sta­no­wi­ła się pani Anie­la…

– Nie moż­na. Mó­wi­łam, że to głu­pia myśl.

– Dla­cze­go głu­pia?

– U hra­biów ma­ry­na­ty daje się tyl­ko na dru­gie śnia­da­nie.

– No to cóż z tego?

– To z tego, że u hra­biów musi być na wie­cze­rzę cie­pła ryba, albo żad­na ryba.

Krzyk­nął pan Wa­len­ty:

a ho­nor, te się spi­li, na mój dom spad­nie. Prze­cie ty ich znasz, prze­cię­ty wiesz, co za jed­ni. Je­śli wy­dam osob­ny obiad, mu­sial­bym im w łby wsa­dzić z ośm bu­te­lek ko­nia­ku, nim­bym ser­ca roz­ko­ły­sał, nim­bym usta ich otwo­rzył. Dziś uczy­nią to oni wła­snym kosz­tem, dziś zry­ją się za wła­sne pie­nią­dze, a laur z tego zbie­rać będę ja i mój dom. Bo gdy któ­re­go­kol­wiek po­li­cy­an­ci w nocy do domu po­nio­są, a zona za­py­ta gdzie pił – toć on od­po­wie: u ase­so­ra pi­łem. Nie­praw­daż? Co?

– Zu­peł­nie słusz­nie.

– A wi­dzisz? A wi­dzisz?

Śmiał się pan Wa­len­ty, kon­tent był ze swe­go po­my­słu, kon­tent był, że żo­nie po­mysł się po­do­bał, ulu­bio­ną myśl uzu­peł­nia, uwy­pu­kla, jako rzeź­biarz dzie­ło swe do do­sko­na­ło­ści do­pro­wa­dza­jąc upięk­sza i ce­zy­lu­je. Mó­wił z pre­cy­zyą pan Wa­len­ty:

– Oni będą, jako na­sy­co­ne gąb­ki i jako pra­wie peł­ne na­czy­nia, któ­re ja do peł­no­ści tyl­ko do­le­ję. Parę kie­lisz­ków byle ja­kiej cia­pa­ru­chy.

Ale jej­mość nie słu­cha­ła pre­cy­zyj­nych my­śli pana Wa­len­te­go. My­śla­ła, du­ma­ła, po­sta­no­wie­nie ja­kieś, przy­szło inne i tam­to po­sta­no­wie­nie zbu­rzy­ło. Zno­wu nowy plan świ­ta… Mówi ko­bie­ta jak­by do sie­bie:

– Tak, tak. Po po­lę­dwi­cę po­ślę słu­żą­cą za­raz. Po wód­ce da się ka­nap­ki, któ­re zro­bi ku­char­ka. Ona to bar­dzo ład­nie robi. Na bu­łecz­ce pla­ste­re­czek sło­nin­ki, pla­ste­re­czek sera, ćwierć sar­dyn­ki, liść ozo­ra, liść pie­trusz­ki…

– Parę pe­re­łek ka­wio­ru.

– Dać ka­wior?

– A czy ty my­ślisz, że te cha­my wie­dzą, kie­dy się daje cie­pła, a… kie­dy zim­na ryba? U hra­biów po­wia­dasz! Ja im po­wiem, że dziś u hra­biów daje się na wie­cze­rzę tyl­ko zim­na ryba. To mało po­wie­dzieć. Ja już na ra­dzie pusz­czę, żem na ich cześć tego ło­so­sia, umyśl­nie tego ło­so­sia spro­wa­dził…

– Puść Wa­lu­siu… puść, Wpraw­dzie bę­dzie im ocet gęby krzy­wić…

– Niech krzy­wi. Ja im po­wiem, że kwa­śne ma­ry­na­ty po­da­je się u hra­bie­go Po­li­gna­ca w Pa­ry­żu.

– A na koń­cu da się jaką słod­ką le­gu­min­kę.

– Uczyń to, moja dro­ga żono.

Pani Anie­la roz­my­śla­ła nad tem, jaką dać na koń­cu słod­ką le­gu­min­kę, dłu­go my­śla­ła, przy­szła chi­me­ra, wszyst­kie my­śli oba­li­ła. Malo rzec, że my­śli oba­li­ła, żal przy­szedł na­gły, bia­łe, tłu­ste rącz­ki za­ła­ma­ła, roz­pacz ser­cem tar­ga, oczom się pła­kać chce. Po­chy­li­ła się na­gle nad sto­łem.

– Żeby we mnie ja­sny pio­run strze­lił, żeby się raz co ze mną sta­ło, żeby mię wzię­ło coś ze świa­ta, Bo pła­kać mi się chce, a pła­kać nie moge…

Sko­czył pan Wa­len­ty,

– Zno­wu?! Zno­wu?!

– Żyć mi się na świe­cie nie chce… nie chce mi się dłu­żej z wa­ry­ata­mi ga­dać, żyć ła­ską wia­tru, któ­ry liść bez celu to tu, to tam nosi, fiu! rzu­ci na tra­wę, fiu! nie­sie na rolę fiu! nie­się do bło­ta…

– Ten twój pe­sy­mizm, te czar­ne szkła,..

– Głu­pi nosi bia­łe.

– To do mnie pite?

– O co ci się roz­cho­dzi?

– O to mi się roz­cho­dzi, że je­stem li­ściem któ­rym wiatr fiu! fiu fiu!

– Mów ja­sno.

– Ja­sno? Do­brze, Po­wiedz mi co bę­dzie, je­śli dziś rada ase­so­rem cię nie wy­bie­rze?

– Ale na­pew­no wy­bie­rze. Mó­wi­łem ci już prze­cie, że mam gło­sy w kie­sze­ni.

– Czy­je? Kacz­ma­rek…

– A ko­muż ou za­wdzię­cza, że jest rzą­do­wym oglą­da­czem by­dła? A od ko­góż on po­ży­czył trzy­sta zło­tych bez gro­sza pro­cen­tu.

– Trom­pe­ter.

– Trzy­ma­łem mu dziec­ko do chrztu.

– Nu­roń?

– Wiesz, że zwę­dził w ka­sie miej­skiej ty­siąc ko­ron. Przy­schły do jego ręki. On jest jako ten czło­wiek, nad któ­rym wisi miecz So­kra­te­sa. Ja trą­cę włos ręką…

– Jaki miecz So­kra­te­sa?…

– No, to ja­kaś przy­po­wieść sta­ro­żyt­na.

– Ależ, to był miecz Te­mi­sto­kle­sa.

– Mniej­sza z tem, czyj miecz, ale miecz nad nim wisi. On to czu­je. On czu­je koło sie­bie za­pach kry­mi­na­łu. Jak to­bie świat w czerw­cu pach­nie ja­śmi­na­mi, tak jemu kry­mi­na­łem…

– No­sa­cin­ski…

– O! Wa! No­sa­cin­ski! Prze­cie on nasz cień. Mó­wiąc ku­piec­kim ję­zy­kiem, jego dom to fi­lia na­sze­go domu. Al­boż oni wy­ży­ją bez nas? Żona od nas szat­kow­ni­cy po­ży­czy­ła, go­ście przyj­dą, to ta­le­rze od nas, wi­del­ce od nas, szklan­ki od nas, sre­bro od nas.

– Pij.

Ale pan Pio­łun kawy nie tknął.

– Pij że.

Wy­buch­nął roz­ża­lo­ny pan Wa­len­ty Pio­łun:

– Pić nie będę, je­steś te­raz taka, jak­byś mi świ­de­rek w cie­mię wkrą­ca­ła, jak­byś mi nie kawy, ale tru­ci­zny po­da­ła.

– Tru­ci­zny? Co też ty Wa­luś bre­dzisz?

– Co bre­dzę? Pro­szę cię, że­byś mi ta­kich rze­czy nie mó­wi­ła, ja cię za­kli­nam, dro­ga żono, na­wet mi o tem nie wspo­mi­naj, że­bym ja dziś przy wy­bo­rach mógł prze­paść.

– Bo­isz się nie­szczę­ściu w oczy zaj­rzeć?

– Tak jest, ja się boję.

– Le­piej być od­waż­nym.

– By­łem od­waż­nym, O! – je­śli za­cho­dzi­ła po­trze­ba, by­łem od­waż­ny. Ty pa­mię­tasz spra­wę bur­mi­strzo­stwa…

– Nie kan­dy­do­wa­łeś…

To mało rzec: nie kan­dy­do­wa­łem. Po­wiedz sama, – ty znasz na wy­lot du­szę moją, czy ja kie­dy­kol­wiek ma­rzy­łem o bur­mi­strzo­stwie? Czy na szczy­cie naj­taj­niej­szych, naj­ser­decz­niej­szych mo­ich ma­rzeń, była god­ność bur­mi­strza?!

– Nie była.

– A wi­dzisz! A wi­dzisz! Ja mam, ja mia­łem od­wa­gę lo­so­wi w oczy spoj­rzeć, ja mia­łem od­wa­gę po­wie­dzieć so­bie: Wa­luś! god­ność bur­mi­strza, to nie dla cie­bie. To kwa­śne wi­no­gro­na, to grusz­ki na wierz­bie. – Je­śli jed­nak o ase­sor­stwo się roz­cho­dzi…

– Klap­niesz…

– Nie o to ci się py­tam czy klap­nę, czy

– Nie od­da­li srebr­nej łyż­ki.

– Nie upo­mi­naj się, ko­bie­to, aż po glo­so­wa­niu! Wan­ny nie mają, du­szy do pra­so­wa­nia nie mają, gdy­by mógł, po­ży­czył­by so­bie że­la­znej, ale wła­snej mo­jej du­szy.

– Osu­chie­wicz.

– Prze­cie zjadł mi­skę ka­wio­ru.

– Mó­wi­łeś, że ta­lerz.

– Mi­skę, czy ta­lerz, on wie, co to kosz­tu­je, on wie, że ma na mnie gło­so­wać.

– Słu­chaj czło­wie­cze. Ja się na to wszyst­ko zga­dzam. Oni gło­so­wać będą. Ty wiesz jed­nak, że dzie­ją się na świe­cie nie­spo­dzian­ki i cuda.

Otoż pro­szę cię, prze­nieś się na chwi­lę ze świa­ta rze­czy­wi­sto­ści do świa­ta wy­obraź­ni i cudu…

– Do świa­ta wy­obraź­ni? A to poco?! Mnie jest tak do­brze w świe­cie rze­czy­wi­sto­ści…

– Ja cię pro­szę Wa­lu­siu, prze­nieś się.

– A więc prze­nio­słem się.

– Praw­da, że dzie­ją się cuda?

– Niech bę­dzie, że praw­da.

Otoż daj­my na to, że stał się cud i tyś dzi­siaj nie zo­stał wy­bra­ny ase­so­rem.

Pan Wa­len­ty Pio­łun mil­czał chwi­lę, usiadł na­gle i rzekł szep­tem:

– Aniel­ciu, daj mi kawy.

Ci­cho po­wsta­ła pani Anie­la, po­szła do kuch­ni, na­wet pa­cie­rza nie za­ba­wi­ła, wró­ci­ła do izby, nio­sąc na tacy im­bryk ze śmie­ta­ną i szklan­kę, do po­ło­wy na­peł­nio­ną czar­ną kawą. Ślicz­na, czar­na, he­ba­no­wa kawa, jak ak­sa­mit ta kawa, pa­ru­je w szklan­ce, ślicz­ną, cze­ko­la­do­wą pian­ką się okry­wa.

nie klap­nę. Py­tam ci się czy mi się ta god­ność nie na­le­ży?

– Na­le­ży. Je­śli jed­nak klap­niesz… Za­milkł pan Wa­len­ty, A pani Anie­la wzię­ła z tacy im­bryk, szklan­kę do szczy­tu śmie­ta­ną do­la­ła.

– Pij

Za­wzię­cie chwy­cił pan Pio­łun szklan­kę, pierw­szy łyk go prze­ko­nał, że to nie tru­ci­zna, że to nie jad, ale prze­wy­bor­na, prze­pysz­na, go­spo­dar­ska kawa. Trzy ka­wał­ki buł­ki po­łknął… szklan­kę za­wzię­cie do dna wy­chy­lił. A z kawą wszedł w ser­ce he­ro­izm ogrom­ny, bo­ha­ter­skie po­sta­no­wie­nie spoj­rze­nia nie­szczę­ściu w oczy i bo­ry­ka­nie się z nie­mna ży­cie i śmierć. Gę­sto spoj­rzał pan Wa­len­ty na żonę.

– Cóż mi zro­bią, je­śli mię ase­so­rem nie wy­bio­rą.

– Czy ja nie będę żył na świe­cie?

– Ju­ści, że bę­dziesz żył. Fa­łat zie­mi nas wy­ży­wi, prze­mysł w ręku jest, tak­sa­cye da­dzą grosz, skład wę­gla nie­sie ty­siąc rocz­nie..

– Na­plu­ję na ich ase­sor­stwo! – rzekł bo­ha­ter­ski Pio­łun.

– A na­pln­jesz.

Pan Wa­len­ty miał co­raz lep­szy hu­mor. Hu­mor i sro­gość wiel­ką…

– A dziać się wte­dy będą cuda. Moja w tem gło­wa, że Nu­roń pój­dzie do ula.

– Do ja­kie­go ula?

– Gdzie sie­dzą psz­czo­ły. Idź pod okna kry­mi­na­łu, to ten cały bu­dy­nek gra, jak ul.

– On, po­wia­dasz, pój­dzie…

– A pój­dzie.

lt

– Ta kra­dzież w ka­sie?

– Tak, tak.

– Rieł­bic­ki do­sta­nie, do­ży­wo­cie w rzą­do­wym ho­te­lu.

– A on za co?

– Ty nie wiesz? Ty nie wiesz? A tak­so­wa­nie grun­tu pod Rade… po­wia­to­wą?! On klin zie­mi, war­to­ści ty­siąc – no niech bę­dzie ty­siąc pięć­set ko­ron, osza­co­wał na 7.200 ko­ron! Ja się tam do­tąd nie py­ta­łem, dla­cze­go tak wy­so­ko tak­so­wał, ja się nie py­ta­łem, w jaki spo­sób oni się pie­niędz­mi po­wia­to­wy­mi po­dzie­li­li. Oni mą­drzy, oni nie mie­li świad­ków. Gdy zło­dziej idzie z wy­try­cha­mi, nie bie­rze świad­ków. Ale te­raz, gdy mię ase­so­rem nie wy­bio­rą, to się ich za­py­tam.

O! jesz­cze jak. Wi­dzę już, wi­dzę! Sie­dzi Nu-roń na ła­wie przed przy­się­gły­mi, a ja się go py­tam: jak­że ci tam Ja­siu na zło­dziej­skiej ła­wie? Za­nio­sę do sądu ilu­stra­cyę wy­da­wa­ną dla fia­krów, po­ka­żę nu­mer Kieł­bic­kie­mu, wi­dzisz, Woj­tuś, tyś sław­ny czło­wiek, tyś wiel­ki czło­wiek, two­je por­tre­ty w ilu­stra­cy­ach dru­ku­ją. W tem pi­śmie por­tre­ty wszyst­kich sław­nych zło­dziei… – ma­rzył bez koń­ca pan Wa­len­ty…

– Przy­śle do mnie No­sa­cin­ski po szat­kow­ni­cę, po­wiem mu: py­skiem so­bie po­szat­kuj ka­pu­stę, zęby masz moc­ne, ukra­dzio­ną łyż­kę srebr­ną od­daj, bo ci zro­bię kie­szon­ko­wą re­wi­zyę…

Kon­tent był ze swych my­śli Pio­łun, nie mówi już nic, a prze­cie do swej my­śli co chwi­lę, pół­śmie­chem wy­bu­cha. A skut­kiem tych śmie­chów dziw­na rzecz się sta­ła. Do­bry hu­mor męża, jako jed­na sza­la wagi, gdy ta w górę idzie, dru­ga na dół opa­da. Tą dru­gą sza­lą był hu­mor jego żony. W panu Wa­len­tym we­so­łość wzbie­ra, w pani Anie­li gniew i pa­sya do roz­pa­czy do­cho­dzi. Wście­kłość zro­dził ten hu­mor, ten do­bry hu­mor. Za­śmiał się pau Wa­len­ty raz jesz­cze…

– Cóż mi zro­bią, gdy mię ase­so­rem nie wy­bio­rą?

Py­ta­nie to prze­chy­li­ło sza­lę. Wsta­ła jako upiór pani Anie­la…

– Głu­piś!

– Aniel­ciu!

– Ja ci się nie py­tam, co oni zro­bią.

– A o cóż się py­tasz?

– Ja ci się py­tam, co ja zro­bię, je­śli cię ase­so­rem nie wy­bio­rą.

– Jak­to, co zro­bisz?! Z czem?! Z czem?! Tego było już pani Anie­li za wie­le. Prze­drzeź­nia męża:

– Z cze­eem? Z cze­eem? Je­steś głu­pi, jak but! Jako sto­ło­we nogi! Gdy­byś miał odro­bi­nę ro­zu­mu, to­byś wie­dział z czem.

– Z czem­że?

– Py­tasz się?

– No.

Krzy­czy pani Pio­łu­no­wa:

– Z po­lę­dwi­cą!! Z ka­nap­ka­mi!! Z le­gu­mi­na.

– O to się py­tasz…

– Co zro­bię z ło­so­siem, któ­ry ze sło­jów wy­ło­żę na pół­mi­ski?

– Wło­żysz go z po­wro­tem z pół­mi­sków do sło­jów.

Ki­pia­ło w pani Anie­li, jak w cza­pla­ku woda, ostat­nie sło­wa męża wodę w parę za­mie­ni­ły, buch­nie już wrząt­ko, zda­je się, że ukrop cały świat za­le­je. Pani Pio­łu­no­wa we wło­sy pal­ce za­plo­tła. Ką­sa­ła­by męża, ką­sa­ła­by sie­bie. Sy­czy żra­ijim gło­sem:

– Wło­żę z po­wro­tem do sło­ja! Tak! O tak! Ależ i cie­bie wio­zą. Nie do sło­ja, cie­bie wsa­dzą do ga­ze­ty. Już by­łeś raz dru­ko­wa­ny. Ład­nie na­sze mia­sto opi­sa­li, ład­nie ma­gi­strat opi­sa­li, przedew­szyst­kiem zaś ład­nie cie­bie ob­sma­ro­wa­li. Za­po­mnia­łeś o tem?

W pana Wa­len­te­go niby pio­run strze­lił. Był sło­wa­mi żony zdru­zgo­ta­ny. Ręce bła­gal­nie za­ła­mał, pła­kał:

– Nie mów! Nie wspo­mi­naj!!

– Dzi­siej­szy dzień daje lep­szy te­mat. O! Lep­szy! Ci ga­ze­cia­rze so­bie na nas uży­ją. Prze­cię­te­go na świe­cie nie było. Kan­dy­dat na ase­so­ra przy­go­to­wał ucztę za wy­bór, a przed samą ucztą, przy wy­bo­rze prze­padł. Ko­la­cya więc nie od­by­ła się. Py­ta­nie, co się sta­ło z ko­la­cyą? Jaki wdzięcz­ny te­mat! Co za wdzięcz­ny ty­tuł! W kro­ni­ce ga­ze­ty bę­dzie ar­ty­kuł pod ty­tu­łem: „Kto zjadł ko­la­cyę u nie­wy­bra­ne­go pana ase­so­ra”. Albo: „Co się sta­ło z ko­la­cyą, gdy pan Pio­łun nie zo­stał wy­bra­ny ase­so­rem?” Prze­cież re­dak­tor cały rok cze­ka na taką wia­do­mość, żeby ją roz­ba­brać, żeby go­rą­ce­go sa­dła za skó­rę za­lać, żeby cały świat nią nba­wić i roz­we­se­lić. Będą pi­sać o uas we wszyst­kich ga­ze­tach…

Rze­ki z de­ter­mi­na­cyą pan Pio­łun:

– Otoż nie będą.

– Jak­to nie będą? Strasz­li­wy skan­dal t ko­la­cyą…

– Ta­kich rze­czy dru­ko­wać nie wol­no.

– Dla­cze­go nie wol­no? Wszyst­ko dru­ko­wać wol­no.

Bro­ni się roz­pacz­li­wie pan Wa­len­ty:

– Ale jest spro­sto­wa­nie.

– Spro­sto­wa­nie? Cze­mu­żeś nie spro­sto­wał, gdy cie­bie, trzy mie­sią­ce temu, w ga­ze­cie oba-bra­li?

– Bo tego nie moż­na było pro­sto­wać. Obelg i wy­my­ślań nie moż­na.

– A ko­la­cyę moż­na?

– Ko­la­cya nie jest obe­lgą, ale fak­tem. A fakt pod­le­ga spro­sto­wa­niu. A zresz­tą:

– Cóż zresz­tą?

– O nie, tego nie wy­dru­ku­ją. Nie mogą. To był­by za wiel­ki skan­dal.

– Je­śli jed­nak wy­dru­ku­ją… Ude­rzył pan Wa­len­ty pię­ścią w stół:

– To ja prze­ślę re­dak­cyi spro­sto­wa­nie: Na pod­sta­wie pa­ra­gra­fu 19 oświad­czam: nie­praw­dą jest, ja­ko­by po­lę­dwi­ca była upie­czo­na, na­to­miast praw­dą jest, że po­lę­dwi­ca nie była wca­le pie­czo­na. Nie­praw­dą jest, ja­ko­by ło­soś był na pół­mi­ski wy­do­by­ty ze sło­ja, na­to­miast praw­dą jest, że ło­soś wca­le nie był wy­do­by­wa­ny ze sło­ja.

– Ja­kiś ty dow­cip­ny.

– Pew­nie, że dow­cip­ny je­stem.

– A dla­cze­go­żeś–py­tam się raz jesz­cze – daw­niej nie pro­sto­wał?

– Nie było fak­tu.

– Owszem. Był fakt. Ga­ze­ta na­pi­sa­ła, żeś sta­nął. Bur­mistrz i jego za­stęp­ca byli nie­obec­ni, ty mia­łeś imie­niem rady miej­skiej mowę do eks­ce­len­cya umia­łeś ją na pa­mięć, nad­je­chał po­ciąg, wy­szedł z po­cią­gu gość, za­czą­łeś mó­wić: eks­ce­len­cyo – po­wie­dzia­łeś pięć słów, na-gleś uciął, wszy­cy sta­li osłu­pie­ni, zgor­sze­ni, ogłu­pie­ni…

– Bom sta­nął.

– Dla­cze­go­żeś sta­nął?!

– Fee…

– O! Do śmier­ci nie za­po­mnę tej okrop­nej chwi­li, dziś jesz­cze krew rzed­nie­je, krew zięb­nie, ciar­ki prze­zem­nie idą. Chwi­la była uro­czy­sta, wszyst­ko cze­ka, co mój mąż mó­wić bę­dzie, sztan­da­ry szu­mią, moź­dzie­rze biją, mu­zy­ka gra. Zda­wa­ło mi się, że cała at­mos­fe­ra jest prze­po­jo­na nie­zmier­ną uro­czy­sto­ścią chwi­li, eks­ce­len­cya słu­cha, cała na­tu­ra słu­cha, a ou sta­nął. Wszech­świat cały słu­cha, a on sta­nął:

– Daj­że po­kój.

– Co się we mnie nie dzia­ło! Świat się wte­dy wa­lił, gwiaz­dy z nie­bios spa­da­ły…

– Nie je­stem kra­so­mów­cą.

– Tu nie o to się roz­cho­dzi. Nie ob­ra­caj kota ogo­nem, o gło­wę kota, nie o ogon się roz­cho­dzi. Roz­cho­dzi się o to, dla­cze­goś w ga­ze­tach nie pro­sto­wał?

– Nie moż­na było tego spro­sto­wać, żem sta­nął, bo to była praw­da. Bom sta­nął.

– Zwy­my­śla­li cię w ga­ze­cie, na­ga­da­li ci, żeś raj­ca z ope­ret­ki, żeś ma­ło­miej­ski snob i koł­tun…

– Prze­stań – wo­łał płacz­li­wie pan Pio­łun.

– Dla­cze­go prze­stać?

– Bo mi wspo­mnie­niem ser­ce kra­jesz. Bo mi się pła­kać chce. Bo mi się zda­je do dziś dnia, że oni ten nu­mer ga­ze­ty nie na pa­pie­rze, ale na mo­jej wą­tro­bie dru­ko­wa­li.

– Wi­dzisz?!

– Ja go znaj­dę, – wo­łał tra­gicz­nie Pio­łun – ja go znaj­dę!!

– Kogo znaj­dziesz?

– Co? Ni­ko­go.

– Mó­wi­łeś, że znaj­dziesz…

– Tak rai się po­wie­dzia­ło. A ty prze­stań! Za­kli­nam cię prze­srań.

Pani Anie­la mia­ła mięk­kie ser­ce. Po wy­bu­chu zło­ści zno­wu na­sta­ła re­ak­cya. Wi­dok męża, któ­ry omal, że nie pła­cze, ser­ce nie­wie­ście roz­bra­ja. Prze­cie to mąż, prze­cież to wier­ny mąż i to­wa­rzysz ży­cia. Ła­god­nie już na męża spój­rza­ła, mówi wy­ro­zu­mia­le:

– Nie żą­daj­cie, żeby i te­raz ga­ze­cia­rze pro­sto­wa­li. Ko­la­cya bę­dzie naj­praw­dziw­szą praw­dą, praw­dy zaś nie moż­na pro­sto­wać.

– Moja dro­ga Aniel­ciu, jed­no ci mara do wy­rzu­ce­nia, jed­no ci mieć będę za­wsze do wy­rzu­ce­nia.

– Co?

– Żeś jest w każ­dym calu i na każ­dym kro­ku pe­sy­mist­ką.

– Udo­wod­nij mi to.

– Prze­cież ja zo­sta­nę dziś wy­bra­ny.

– Nie złość mię zno­wu, pro­szę cię. My to-raz wy­cho­dzi­my ze sta­no­wi­ska, że nie je­steś wy­bra­ny.

– Wy­cho­dzi­my. Wyjdź­my. Otoż nie je­stem wy­bra­ny. Skąd­że two­ja pew­ność, że się świat do­wie o przy­go­to­wa­nej ko­la­cyi.

– Skąd? W jat­ce zwró­cą uwa­gę, że ku­pu­ję ośm fun­tów po­lę­dwi­cy. Słu­żą­ca roz­ga­da. Ho! Ho! Wszyst­ko wie­dzieć będą. Mia­sto całe prze cie wie, każ­da go­spo­dy­ni wie, co się u dro­giej go­spo­dy­ni na obiad gotn­je.

– Za­broń słu­żą­cej. Niech pary z ust nie pu­ści. Nie po­sy­łaj jej do jat­ki.

– To, wi­dzisz, do­bra myśl. Sama ku­pię po­lę­dwi­cę. W jat­ce za­my­dlę lu­dziom oczy. Udam, że mi naj­wy­żej dwa fun­ty po­trze­ba, niby też to obej­rzę po­lę­dwi­cę więk­szą, niby też to przy oka­zyi ku­pię wię­cej…

Pan Pio­iun wy­buch­nął en­tu­zy­azro­em:

– Ge­nial­na je­steś, moja Aniel­ciu, moja żono dro­ga.

Ostat­ni to już skru­puł w du­szy pani Anie­li, ge­nial­nej, a dro­giej żony.

– Po­zo­sta­je spra­wa do­mo­wa. Po­wiedz rai, Wa­luś, co ja zro­bię z go­to­wą ko­la­cyą? Na uli­cę wy­rzu­cę? Dwa­dzie­ścia ka­na­pek, ma­ka­ron słod­ka le­gu­miua.

– Zjem sam!

– Po­lę­dwi­cy ośm fun­tów.

– Dam radę.

– Co? Ośm fun­tów? Z ma­ka­ro­nem?

– Ależ, jak Boga ko­cham, dam radę.

– Le­gu­mi­ny dwa pół­mi­ski…

– Ależ, jak cię ko­cham, dam radę.

Roz­mo­wa mał­żeń­ska zo­sta­ła ukoń­czo­na. Ci­cho po­wsta­ła pani Anie­la i po­szła do mia­sta po po­lę­dwi­cę.

Na bu­dyn­ku sądu po­wia­to­we­go wi­dać z da­le­ka czar­ny, dzi­wacz­ne­go kształ­tu or­na­ment. Bla­sza­na ta fi­gu­ra, wy­ko­na­na jest w sty­lu ba­roc­co, mistrz jed­nak tu­tej­szy, któ­ry or­na­ment z bla­chy wy­ciął i na czar­no po­ma­lo­wał, nie mógł oczy­wi­ście nie wy­ci­snąć na nim pięt­na swej ar­ty­stycz­nej in­dy­wi­du­al­no­ści, stro­jąc i uszla­chet­nia­jąc ba­rok w du­chu tu­tej­szej se­ce­syi. Co przed­sta­wia ten or­na­ment, zgad­nąć trud­no, ob­ja­śnić zaś jesz­cze trud­niej. Aby ob­ja­śnić, trze­ba się uciec do przed­hi­sto­rycz­nej po­mro­ki dzie­jo­wej. Na ja­kimś dum­nym, go­tyc­kim zam­ku zła­pał łow­czy w si­dła czar­ne­go orła, któ­ry miał dwie gło­wy. Wieść o bied­nem stwo­rze­niu roz­le­cia­ła się po bur­gach du­ków i pa­ła­cach ko­me­sów, zle­cie­li się ze wszech stron świa­ta ów­cze­śni dok­to­rzy, i orlę, któ­re mia­ło aż dwie gło­wy, wsa­dzi­li na wiecz­ną rze­czy pa­miąt­kę do sło­ju ze spi­ry­tu­sem. Mó­wią, że słój ten prze­cho­wy­wa­ny jest do dziś dnia w piw­ni­cach ja­kie­goś dum­ne­go, hi­sto­rycz­ne­go, go­tyc­kie­go zam­ku. Ale ja w tę wer­syę nie wie­rzę. Znam wy­bor­nie śre­dnio­wie­cze, znam du­cha śre­dnio­wiecz­ne­go ry­cer­stwa i twier­dzę ka­te­go­rycz­nie, że gdy­by w owym go­tyc­kim zam­ku spi­ry­tus był, to w stal za­ku­ci ry­ce­rze by­li­by go na­pew­ne wy­pi­li. Na­to­miast próż­no­byś mie, czy­tel­ni­ku, mo­le­sto­wał py­ta­niem, na co i po co owe­go dzi-wo­rod­ka ze sło­ja wy­wle­czo­no i przy­bi­to na ga­li­cyj­skim są­dzie po­wia­to­wym.

Nie za­sta­na­wiaj­my się zresz­tą nad tą spra­wą, bo mamy da­le­ko waż­niej­sze przed oeza­mi. Dość spoj­rzeć na dwóch lu­dzi, któ­rzy wy­cią­gnię­tym kro­kiem do sądu idą. Jest to na­czel­nik po­li­cyi i se­kre­tarz ma­gi­stra­tu. Ten pierw­szy, ogrom­ny męż­czy­zna o pier­si grec­kiej, zbu­do­wa­nej na mia­rę Fi­dy­asza. O ile cia­ło jego jest zu­peł­nie grec­kiem, o tyle nic wspól­ne­go z kla­sycz­ną zie­mią Hel­le­nów nie ma jego strój. Jest to mun­dur woj­sko­wy, skom­bi­no­wa­ny ze wszyst­kich ga­tun­ków bro­ni. Pan na­czel­nik po­li­cyi sza­blę ma od pie­cho­ty, spodnie od ar­ty­le­ryi wa­ło­wej; sur­dut ofi­ce­ra od pio­nie­rów, gło­wę zaś jego stroi kask, za­po­ży­czo­ny od uła­nów. Twór­czy umysł kraw­ca, kom­pi­lu­jąc róż­no­iod­ne czę­ści ubrań, po­tra­fił shar­mo­ni­zo­wać je w jed­no­li­ty miej­ski styl. Jako nasz sław­ny dra­ma­turg z pię­ciu prze­czy­ta­nych dra­ma­tów robi szó­sty, zu­peł­nie ory­gi­nal­ny dra­mat, tak nasz kra­wiec z pię­ciu źró­deł zro­bił je­den stru­mień, z pię­ciu ga­tun­ków bro­ni zro­bił szó­sty ga­tu­nek bro­ni, któ­rej na imię: miej­ska straż po­li­cyj­na w Uj­ściu Wę­gier­skiem.

Dwa­dzie­ścia kro­ków przed są­dem sta­nął na­gle se­kre­tarz ma­gi­stra­tu, bo po­spiech dech mu ode­brał. Nie mógł wo­jow­ni­ko­wi na­dą­żyć. O ile bo­wiem czło­wiek zbroj­ny był Her­ku­le­sem, o tyle se­kre­tarz był char­ła­kiem. Ale też o ile miej­ski na­czel­nik woj­sko­wy przed­sta­wiał je­dy­nie bru­tal­ną silę, o tyle se­kre­tarz był ist­nem wcie­le­niem ma­gi­strac­kie­go du­cha i ma­gi­strac­kiej in­te­li­gen­cyi. – W ol­brzy­mim kon­tra­ście była ol­brzy­mia har­mo­nia: do­pie­ro te an­ty­te­zy ra­zem zło­żo­ne, da­wa­ły ca­ło­kształt mo­ral­nej i fi­zycz­nej siły ma­gi­stra­tu.

Fi­lo­zof miej­ski ode­tchnął głę­bo­ko, rzu­cił nie­spo­koj­nie okiem na zbroj­ne­go męża, pyta się raz jesz­cze:

– Czy sę­dzia to zro­bi?

Brząk­nął sza­blą na­czel­nik po­li­cyi miej­skiej, za­śmiał się i rzekł:

– Za­pew­niam cię, że zro­bi.

– Żą­da­my strasz­nej rze­czy.

– Choć­by naj­strasz­niej­szej.

– Boję się od­mo­wy. Rzekł zna­czą­co na­czel­nik:

– Mnie on nic od­mó­wić nie może.

Ru­szył szyb­kim kro­kiem do sądu, w takt nóg sza­bla o bruk dzwo­ni­ła, ję­cza­ły ka­mie­nie, świad­cząc swym pła­czem, że zbroj­ny czło­wiek trud­ni się za­wo­do­wo bez­li­to­śnem wo­jen­nem rze­mio­słem. Bie­ży za ry­ce­rzem dy­cha­wicz­ny miej­ski se­kre­tarz; już próg sądu i kan­ce­la­rya sę­dzie­go.

Pan sę­dzia trzy razy z nosa cwi­ker zdjął, trzy razy go na nos za­ło­żył.

– A!

– Dzień do­bry panu sę­dzie­mu.

– Sia­daj­cie pa­no­wie – rzekł sę­dzia, strą­ca­jąc cwi­ker z nosa i na­tych­miast z po­wro­tem go na nos za­kła­da­jąc.

– Może pan sę­dzia za­ję­ty bar­dzo?

– Nie. Przed chwi­lą skoń­czy­łem ka­zi­rodz­two i za­ła­twi­łem dwa oszu­stwa.

– My z proś­bą wiel­ką.

– Słu­żę, pa­nom – za­wo­łał sę­dzia, za­kła­da­jąc cwi­ker ua nos.

– Pan sę­dzia wie, że dziś wie­czo­rem w mie­ście uro­czy­stość.

Sę­dzia za­śmiał się. W śmie­chu jego było dużo iro­nii i zło­śli­wo­ści.

– Wiem, wiem. Dziś wie­czo­rem uro­czy­stość.

– Otoż nie bę­dzie uro­czy­sto­ści. Strasz­na prze­szko­da. Je­śli pan sę­dzia nie zli­tu­je się nad nami, je­śli pan sę­dzia nie zli­tu­je się nad mia­stem, to nie bę­dzie uro­czy­sto­ści.

– Nic nie ro­zu­mię.

– Za­raz pan sę­dzia zro­zu­mie: Py­tam się pana, czy może być uro­czy­stość bez mu­zy­ki?

– No… No oczy­wi­ście, bez mu­zy­ki być nie może. Bo to tak, jak­by któś byl pi­ja­ny wodą…

– Traf­ne po­rów­na­nie. Ślicz­ne po­rów­na­nie. Bo uro­czy­stość bez mu­zy­ki, to tak, jak­by było we­se­le bez pan­ny mło­dej.

– Nie mamy mu­zy­ki – rzekł trwoż­li­wie se­kre­tarz miej­ski.

– To jest – pro­stu­je na­czel­nik po­li­cyi – my mamy mu­zy­kę. My mamy wy­bor­ną ka­pe­lę. Jak pan sę­dzia wie, straż ognio­wa, wraz ze So­ko­łem, za­ło­ży­li w mie­ście mu­zy­kę, sub­wen­cyo-nuje ją mia­sto…

– Wiem, wiem.

– Dziś nie będą gra­li.

– Dla­cze­go nie będą gra­li?

– Nie mogą grać.

– Mów­że pan, dla­cze­go nie mogą?

– Nie­ma klar­ne­tu i tego mu­zy­kan­ta, co w bom­bar­don dmu­cha. A pan sę­dzia wie, że klar­net, to prym i prze­wod­nia me­lo­dya, pan sę­dzia wie, że bom­bar­don, to pod­kład, ak­cent i takt mu­zy­ki. I je­śli się pan sę­dzia nad mia­stem nie uli­tu­je…

Sę­dzia, któ­re­mu po­ło­wa ży­cia upły­nę­ła na zdej­mo­wa­niu i wkła­da­niu na nos cwi­kie­ra, zrzu­cił to na­rzę­dzie z nosa i ob­ru­szył się.

– Cóż pan chcesz, że­bym ja w bom­bar­don dmu­chał?

– Nie. Ja tego nie chcę.

Te­raz sę­dzia oczy sze­ro­ko otwo­rzył, za­ło­żył cwi­kier, pa­trzy na przed­sta­wi­cie­li au­to­no­micz­nej wła­dzy…

– Z czem­że pa­no­wie przy­szli­ście do mnie i cze­go ode­mnie chce­cie?

– Uli­tuj się pan nad mia­stem – mówi bła­gal­nie se­kre­tarz.

– Wy­słu­chaj na­szej proś­by.

– Ja­kiej proś­by?

– Daj nam pan na wie­czór klar­net i bom­bar­don.

Cwi­kier sę­dzie­go.pa­trzy na go­ści, jak na sza­lo­nych.

– Czy­ście po­wa­ry­owa­li?

– Daj nam pan tego, co w bom­bar­don dmu­cha. Tyl­ko na wie­czór. Tyl­ko na go­dzi­nę.

– Dać? Gdzież on jest?

– W aresz­cie sie­dzi.

– Kto?

– I klar­ne­ci­sta i rau­zy­kaDt od bom­bar­do­nu.

– Oni…

– A oni! Oby­dwaj w są­dzie sie­dzą.

– Nic o tem nie­wiem. Ja­kież ich na­zwi­ska?

– Igna­cy Chmyz.

Sko­czył sę­dzia na rów­ne nogi.

– Ten łotr! Za roz­bój sie­dzi! Mie­siąc aresz­tu!

– Dmu­cha w bom­bar­don, jak król.

– O, dmu­cha! Jak dmuch­nął w szyn­ku pi­sa­rza w bom­bar­don, to się pi­sarz na­krył no­ga­mi.

– Za cóż on go tak dmuch­nął?

– Ba, że­bym ja wie­dział! Ener­gicz­ne śledz­two moje do żad­ne­go nie do­pro­wa­dzi­ło re­zul­ta­tu. To jest fak­tem, że sko­czył w szyn­ku do pi­sa­rza z rady po­wia­to­wej, dał mu pię­ścią w bom­bar­don i rzekł:

– To masz za ko­re­spon­den­cyę.

– Za jaką ko­re­spon­den­cyę?

– Czy ja wiem za jaką? To jest wo­gó­le nie­po­ję­te. On prze­cię, mu­zy­kant, nie mógł się czuć do­tknię­ty żad­ną ko­re­spen­den­cyą, bo o mu­zy­kan­tach nikt ko­re­spon­den­cyi nie pi­sze.

– A ten dru­gi?

– Ten dru­gi, to Sta­ni­sław Drza­zga.

– Drza­zga?! Znam! Pa­trz­cie, to jego pro­to­kół. Sie­dzi za ob­ra­zę sądu.

– Uli­tuj się pan nad nami.

. Te­raz sę­dzia wszyst­ko zro­zu­miał. Zmarsz­czył czo­ło, za­mknął książ­kę pro­to­ko­łów tak, że okła­da­na strze­li­ła i rzekł:

– To być nie może.

– Cze­mu nie może być? – pyta się z płacz­li­wą re­zy­gna­cyą se­kre­tarz.

– Ich uwol­nić? Usta­wa na to nie po­zwa­la.

– Dla­cze­go nie po­zwa­la?

– Nie po­zwa­la, bo ska­zań­cy mu­szą sie­dzieć. Bo pusz­cze­ni na wol­ność, mogą uciec.

Dow­ci­pem za­świe­ci­ły się oczy męża o pier­si grec­kiej.

Kie­dy oni nie pój­dą na wol­ność. Pyta się ze zdzi­wie­niem sę­dzia:

– Jak­to nie pój­dą? Tu, w aresz­cie bę­dzie w klar­net dmu­chał? Je­śli tu, niech so­bie dmu­cha. Mnie to nic nie szko­dzi. Te dwa zbó­je będą grać, a ja będę wy­ro­ki pi­sać.

– Nie tak rzecz ro­zu­mia­łem, pa­nie sę­dzio.

– Mó­wi­łeś pan prze­cie, że nie pój­dą na wol­ność. Prze­cię grać mają, z mu­zy­ką ma­sze­ro­wać mają.

Z pre­cy­zyj­nym ak­cen­tem rzekł na­czel­nik miej­skiej siły zbroj­nej:

– Będą z mu­zy­ką ma­sze­ro­wać w kaj­da­nach. Sę­dzia za­śmiał się ser­decz­nie.

– Daj­że pan po­kój, ko­cha­ny pa­nie. Cóż za mu­zy­ka, w któ­rej kaj­da­nia­rze gra­ją! Klar­ne­ci­sta w mu­zy­ce prym trzy­ma i idzie w pierw­szym sze­re­gu, pa­trzą się lu­dzie, on pal­ca­mi na dziur­kach klar­ne­tu prze­bie­ra, a tuż za pal­ca­mi, co? Że­la­zne bran­so­let­ki! Ten zno­wu, co na bom­bar­do­nie hu­czy.

– Nie po­zna­ją się na­tem lu­dzie. Ku­pi­li­śmy te­raz ogrom­ną, nową trą­bę, In­dzie bom­bar­don po raz pierw­szy wi­dzieć będą. Wszy­scy będą my­śleć, że błysz­czą­ce kaj­da­ny na­le­żą do błysz­czą­ce­go bom­bar­do­nu…

– Zli­tuj się pan nad dzi­siej­szą miej­ską uro­czy­sto­ścią. Zli­tuj się, pa­nie sę­dzio – mó­wił se­kre­tarz gło­sem li­ry­zmem prze­po­jo­nym.

Sę­dzia nic nie mówi. Pod­niósł ręce, w kie­run­ku urzęd­ni­ków au­to­no­micz­nych je wy­cią­gnął, oga­nia się rę­ka­mi, jak od szer­sze­ni.

– Nie, nie, nie…

Sześć razy sę­dzia cwi­ker zdjął, sześć razy go na nowo na nos wło­żył.

– Nie, nie, nie… Za­my­ślił się jesz­cze.

– Ju­tro z kra­kow­skie­go pre­zy­dy­um zjeż­dża kon­tro­la. Do aresz­tów zaj­rzy…

– Aresz­tan­ci ju­tro z po­wro­tem sie­dzieć będą.

– Nie, nie, nie.,.

Po­pra­wił się na sie­dze­niu na­czel­nik siły zbroj­nej i mó­wił:

– To wszyst­ko jest teo­ryą, wiel­moż­ny pa­nie sę­dzio. Od­ma­wia nam pan Drza­zgi i Chmy* za, mo­ty­wu­jąc, że uciek­ną. A gdzież oni uciek­ną? Poco mają ucie­kać? Prze­cież z mu­zy­ki żyją, prze­cież w na­szem Wę­gier­skie­in Uj­ściu mają chleb. Czy oni są dy­rek­to­ra­mi kasy, żeby ucie­ka­li? Na­tu­ral­nie, żeby ucie­ka­li do Ame­ry­ki, gdy­by ira od­dać skar­biec Ban­ku au­stro-wę­gier­skie­go. Ale ja Drzaz­dze kasy nie dam, ja mu dam tyl­ko w zęby klar­net. Jesz­cze jed­no. Poco on ma z aresz­tu ucie­kać? Czy mu w aresz­cie źle? Ja sam, jak jest cięż­ka służ­ba, to ty­siąc razy wo­lał­bym w aresz­cie sie­dzieć, niż zło­dziei ła­pać. Wierz rai pan, pa­nie sę­dzio, ja cza­sem za­zdrosz­czę zło­dzie­jo­wi, któ­re­go pro­wa­dzę do aresz­tu. Czy to zresz­tą zbrod­nia­rze, ska­za­ni ua 10 lub 20 lat? Nie. Drza­zga i Chrayz mają sie­dzieć parę dni, parę ty­go­dni. I dla głu­pich paru dni bę­dzie ucie­kał, bę­dzie ry­zy­ko­wał kil­ka lat kry­mi­na­łu?

– Usta­wa rai nie po­zwa­la.

Na­czel­nik wziął w rękę czap­kę, po­wstał i rzekł do se­kre­ta­rza:

po­wo­li i bar­dzo po­wo­li go zdej­mo­wał. Nie mógł zna­leść zda­nia, aby od­po­wie­dzieć. Usta le­d­wo zdo­by­ły się na szept:

– To służ­ba rzą­do­wa…

– Wiem… że rzą­do­wa, wiem. Wi­dzia­łem prze­cię oa bu­dyn­ku orła ze spi­ry­tu­su…

– Dał­bym jesz­cze więź­niów, gdy­by szło o pra­cę. To usta­wa prze­wi­du­je. Ale na uro­czy­stość miej­ską, na za­ba­wę…

Obu­rzył się na­czel­nik po­li­cyi.

– Gra­nie dla mu­zy­kan­ta nie jest pra­cą? – Cie­ka­wym gdy­by kto ka­zał panu w kij dmu­chać, czy­by to nie było pra­cą.

Sę­dzia nie może wyjść z mat­ni. Opla­tał jego my­śli na­czel­nik siły zbroj­nej miej­skiej, nad du­chem jego za­pa­no­wał. Wal­czył ze sobą sę­dzia dłu­go, my­śli biją się ze sobą. Wziął wresz­cie za rękę na­czel­ni­ka.

– CoŚ panu po­wiem. Chodź­my do tam­te­go biu­ra. Pan się nie ob­ra­zi, pa­nie se­kre­ta­rzu, że pana opu­ści­my na chwi­lę.

– Ależ nie.

Sę­dzia za­pro­wa­dził na­czel­ni­ka do dru­giej izby, za­mknął drzwi na klucz.

– Ja panu dam na dziś mu­zy­kan­tów.

– Spo­dzie­wa­łem się tego – rzekł ra­do­śnie na­czel­nik.

– Ale pan wiesz, co się sta­nie?

– Nic się nie sta­nie.

– Pan świa­dom, co mię cze­ka, gdy­by się to do pre­zy­dy­um do­nio­sło. Dys­cy­pli­nar­ka, do­cho­dze­nie.

– Ależ to się nig­dy do pre­zy­dy­um nie do­nie­sie.

– Słu­chaj pan. Prze­ma­wiam do pań­skie­go

– Za­tem odej­dzie­my z ni­czem. Po­dał im rękę sę­dzia:

– Do wi­dze­nia.

Idzie na­czel­nik do drzwi, już klam­kę chwy­cił, już ma wyjść… Ruch ten nie był istot­nym jego za­mia­rem, był jeno grą zna­ko­mi­te­go ak­to­ra, któ­ry na­strój czy­ni, do wiel­kie­go efek­tu pu­blicz­ność przy­go­to­wu­jąc. Cof­nął się od drzwi ar­ty­sta, pod­niósł w górę gło­wę i rzekł z ak­cen­tem:

– Usta­wa panu sę­dzie­mu nie po­zwa­la. Tak jest. A usta­wa jest tyl­ko jed­na, ona obo­wią­zu­je wszyst­kich aresz­tan­tów i wszyst­kich, co wła­dzę nad aresz­ta­mi mają. Mnie ta­sa­ma usta­wa obo­wią­zu­je. A jed­nak wte­dy, gdy trze­ba było urzą­dzić ogród są­do­wy, gdy kwie­cień mi­jał, a grzę­dy były zu­peł­nie jesz­cze pu­ste, wte­dy ja pro­szo­ny przez pana o mo­ich miej­skich aresz­tan­tów, ani chwi­li się nie na­my­śla­łem. Wte­dy mię usta­wa nie obo­wią­zy­wa­ła, aresz­tan­ci moi po­szli do ogro­du, grząd­ki zry­li, ścież­ki pia­skiem wy­sy­pa­li, moje aresz­tant­ki tu­li­pa­ny sa­dzi­ły, ostróż­ki sia­ły, gwoź­dzi­ki sia­ły, li­lie sa­dzi­ły, ka­la­fio­ry oko­pa­ły, groch sia­ły.

Wo­łał z go­ry­czą Achil­les:

– Patrz pan, pa­nie sę­dzio! O! Dość na grząd­ki spoj­rzeć przez okno. Kwit­nie i buja ta pra­ca mo­ich aresz­tan­tów. Wów­czas nie było zbrod­ni, nie zła­ma­ła się na dwo­je usta­wa. Dziś się zła­mie, jako kij, a zła­mie się przez to, że aresz­tant so­bie parę razy w bom­bar­don dmuch­nie.

Sę­dzia był zła­ma­ny. Nie śmiał go­ściom w oczy spoj­rzeć. Za­kła­dał cwi­ker na nos bar­dzo

Uczy­ni­li po­li­cy­an­ci za­dość woli swe­go sze­fa.

– Za­pro­wadź­cie ich do mo­ich aresz­tów. Wsa­dzić do ula i sta­nąć ua stra­ży. – Przy oknie i drzwiach war­te trzy­mać. Ty stój przy oknie z na­bi­tym ostro ka­ra­bi­nem. Ru­szać!

Dziw­ny po­chód idzie przez ry­nek mia­sta. Po­li­cy­an­ci wio­dą za koł­nierz dwóch ar­ty­stów. Na szczy­cie Olim­pu za­pła­ka­łaś, pięk­na Eu­ter­pe ho­no­ru. Pan je­steś czło­wie­kiem na pół woj­sko­wym, pan je­steś na pół ofi­ce­rem…

– Nie na pół – krzyk­nął na­czel­nik miej­skiej siły zbroj­nej, tak trą­ciw­szy sza­blą o pod­ło­gę, że izba bla­sza­nym pła­czem za­gra­ła, a w pła­czu tyra de­li­kat­ne ucho sły­sza­ło­by jęki mi­lio­na mor­do­wa­nych, gra­nie szrap­ne­li i huk ar­mat.

– Li­czę na pań­ski ho­nor. Weź ich pan. Tyl­ko do pół­no­cy. A o pół­no­cy ua nowo ich zara-ty­się­cy knąć.

Na­czel­nik był zu­peł­nie świa­dom gro­zy po­ło­że­nia. Wziął rzecz po pro­stu tra­gicz­nie. Gdy klucz­nik od­dał mu do rąk Drza­zgę i Chmy­za, za­pro­wa­dził ich Grek na ubo­cze, do­był z kie­sze­ni re­wol­wer, po­ka­zał do­kład­nie wa­lec, na­je­żo­ny ku­la­mi i rzekł:

– Tych siedm kul każ­dy z was ma już we łbie. Nie ma, ale, na ho­nor przy­się­gam, że mieć bę­dzie. Przez dzi­siej­szy wie­czór koło każ­de­go z was bę­dzie stać pię­ciu uzbro­jo­nych w re­wol­we­ry po­li­cy­an­tów. Gdy­by któ­ry z was chciał uciec, już ma w czasz­ce kulę. To mało po­wie­dzieć. Wiedz­cie o tem, że gdy w mó­zgu twym zro­dzi się myśl uciecz­ki, to rów­no­cze­śnie z my­ślą, od tej wła­śnie my­śli, cze­rep ci się na ka­wał­ki roz­le­ci. Już w tem ja i moja gło­wa.

Wy­pro­wa­dził więź­niów na­czel­nik przed sąd, roz­piął mun­dur, do­był świ­staw­ki i trzy­kroć za­gwiz­dał. W mgnie­niu oka zja­wi­li się dwaj miej­scy po­li­cy­an­ci.

– Bierz­cie ich za koł­nie­rze.

Strze­lił się Grek ręką w czo­ło…

– Praw­da! Ja na smierć o tem za­po­mnia­łem. Na­tych­miast ich spro­wa­dzę,. Po­li­cy­ant!

Zja­wił się przed na­czel­ni­kiem po­li­cy­ant.

– Idź na po­li­cyę, spro­wadź tu Drza­zgę i Chmy­za.

Po­szedł mąż zbroj­ny, wnet z ni­czem wró­cił.

– Nie chcą ich wy­dać.

– Kto nie chce?

– Po­li­cy­an­ci. Je­den z nich stoi z na­bi­tym ka­ra­bi­nem u okna, a dru­gi u drzwi. Kur­ki strzelb od­wie­dzio­ne, ka­ra­bi­ny w łby mu­zy­kan­tów wy­mie­rzo­ne.

Żach­nął się nie­cier­pli­wie na­czel­nik.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: