- W empik go
Małopolski - ebook
Małopolski - ebook
Małopolski to młody mężczyzna, który przeżywa rozterki związane z pierwszą miłością. Choć od razu określa napotkaną przez siebie nieznajomą mianem ukochanej, nijak nie pomaga mu to w zdobyciu jej zainteresowania czy nawet uwagi. Lekka i pełna humoru narracja niejednokrotnie otwiera przed odbiorcą pokłady absurdu, z którym Małopolskiemu zdecydowanie po drodze.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-1521-6 |
Rozmiar pliku: | 337 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
*
To ładne miasto, a byłoby jeszcze ładniejsze, gdyby przez wieki nie zrobiono wiele, by takie nie było. I najciekawsze, że największe zasługi w tej dziedzinie mieli i mają jego mieszkańcy. Dokonali rozbiórki prawie wszystkich zabytkowych budowli, a ostatnio, w ramach programu rewitalizacji, wycięli niemal całą miejską zieleń. Może dlatego mało kto w tym mieście dobrze się czuje i na przykład prawie nikt po nim nie spaceruje. Są miasta, gdzie ludzie siedzą na ławkach, przechadzają się po parkowych alejkach, a tutaj wszyscy się spieszą do pracy, na zakupy, po dziecko do przedszkola, a jeśli ktoś spaceruje, to na sto procent można przypuszczać, że jest członkiem pewnej subkultury religijnej, której reguła nakazuje wyznawcom spacerować po ulicach i nawracać ludzi na prawdziwą wiarę. Ale oni przecież też nie spacerują tak sobie, tylko w jakimś celu, a to już ze spacerem niewiele ma wspólnego. Ogólnie jednak ludzie tu są skromni. Gdy ich zapytać, co zrobili i czym się interesują, to mówią, żeby im głowy nie zawracać. Zresztą lepiej ich za dużo nie wypytywać, bo bywają agresywni. I najważniejsze: są tolerancyjni – ale tylko dla własnych słabości.
*
Kamienica, jakich w centrum miasta zachowało się jeszcze kilka. Dwie klatki schodowe, dwa piętra, płaski dach i małe podwórko z komórkami na węgiel. W paru miejscach spod szarego tynku wychynęła cegła. Ludzie tu mieszkają spolegliwi, policja interweniuje z częstotliwością, która w żadnym kierunku nie odbiega od średniej statystycznej. Wszyscy się znają jak łyse konie. Trzeba się liczyć z tym, że jak człowiek kichnie wieczorem, rano wszyscy będą się dopytywali o zdrowie. Po dwudziestej drugiej lepiej stąpać na palcach.
*
_Bycie bohaterem to ciężki zawód, który charakteryzuje się dużym odsetkiem śmiertelnych wypadków. Nie prosiłem się więc na bohatera, i to jeszcze głównego! Zostałem wybrany, bo nikt inny nie chciał nim zostać. Można więc być wybranym i nie być z tego powodu zachwyconym. Jeśli mi nie wierzycie, to spytajcie naród wybrany, czy jest zachwycony tym, że Bóg wybrał go do spektakularnych eksperymentów społecznych?! Poza tym – jak napisano: „Kto przeżył tragedię, nie był jej bohaterem”. Poskromcie więc zawiść, naprawdę nie ma mi czego zazdrościć. Ponadto nie wiem, co z tego projektu literackiego wyniknie. Przecież autorowi nie można, albo nawet nie wolno ufać. Kto go tam wie, czy on o sobie nie będzie pisał, a nie o mnie?! Dwieście lat temu pisał wieszcz Zygmunt Krasiński w „Adamie Szaleńcu”: „Żyję tylko wtedy, kiedy opisuję szaleństwo człowieka, który ma mnie wyobrażać”. A skoro to był wieszcz, jeden z trójki naszych najważniejszych, to chyba wiedział, co pisze?!_
*
Na początku nie było słowa, ale przemilczenie. I na końcu też wszyscy zamilkli. Ale przecież cisza nie jest żadnym rozwiązaniem. Cisza to zamknięte drzwi i wyłączony telewizor. Niektórzy biorą ją nawet za akceptację, a od tej jest tylko krok do tchórzostwa. Dobrze, że są tacy, którzy zadają pytania, chcą wiedzieć, choć inni im mówią, żeby nie pytali, bo już ustalono, co miano ustalić. Ale nic nie jest ustalone.
*
Matka patrzyła na swojego synka, który bawił się piaskownicy. Zawołała go do siebie.
– Masz, napij się herbatki. Za mało pijesz, kochanie...
Monstrualne słońce dawało im się mocno we znaki, jej troska była więc uzasadniona. Chłopczyk wypił pół butelki.
– Mój ty książę. Kim zostaniesz, jak dorośniesz? – ni to spytała, ni to zastanowiła się.
– Trupem – odpowiedział. – Tak jak dziadziuś. Bo dziadziuś był z nas najbardziej dorosły i teraz jest trupem.
*
W szkole nikt go nie lubił. Nie raz, nie dwa, ale bądź ile razy oberwał po mordzie. Dostawał za to, że się trzymał na uboczu i przez to słabo integrował z klasowym kolektywem. Nie ciągnął koleżanek za włosy, nie wsypywał kolegom zawartości kosza na śmieci do torby z książkami, nie palił papierosów za salą gimnastyczną, nie pisał na murze szkoły, że dyrektor jest debil. A już najbardziej irytującą cechę jego charakteru stanowił brak instynktu agresji. To już była prawdziwa anomalia wśród uczniów jego klasy. Tak więc należał mu się wycisk. Razy przyjmował z pokorą pierwszych chrześcijan, co dodatkowo denerwowało jego prześladowców. Inni, gdy dostawali w ryj, płakali, krzyczeli, błagali o litość albo straszyli starszym bratem, a on nic z tych rzeczy – patrzył beznamiętnie, jakby to, co się działo, było z góry ustalone i żaden opór, ba!, żadna reakcja nie miała sensu. Tak, dziwny był, a dziwnych nikt nie lubi. I dziwnych trzeba eliminować.
*
Pierwsze objawy umknęły uwadze rodziców. Wiadomo: praca, dom, ogólnie rzecz biorąc mnóstwo obowiązków. Z czasem jednak, kiedy już nie dało się nie zauważyć, że coś jest nie tak, zrzucono to na jego ekscentryczny charakter.
*
– Kochanie, dlaczego nie chcesz nosić butów? – matka przestała rozumieć swoje dziecko.
– Gdyby Stwórca chciał, żebyśmy chodzili w butach, to rodzilibyśmy się w nich. Buty nie są naturalne – tłumaczył.
– To może zaniechasz również noszenia odzieży? – zaproponowała nieopatrznie.
– Rozważam taką możliwość – przyznał.
Był już wtedy za duży i nie można mu było przylać pasem. Rodzice musieli się z jego innością pogodzić.
*
Minęło czterdzieści nieistotnych lat. 14 570 dni. 43 710 śniadań, obiadów i kolacji. Wydaje się dużo, a zleciały tak szybko, jakby spadały ze schodów. Całe szczęście, bardzo się przez ten czas nie potłukł.
*
Nieważne, jak wygląda Małopolski, czy jest gruby, czy chudy; wysoki, czy może niski; czy w coś wierzy, czy w nic już nie wierzy; nieważne nawet, jak wielki bagaż doświadczeń życiowych dźwiga na barkach. Ważne jest tylko jedno, że Małopolski po prostu jest.
– Jestem nikim – powiedział skromnie Małopolski.
– Jesteś kimś, skoro jesteś – odpowiedział Bóg, czym kompletnie go zaskoczył.
– Pytał cię ktoś o zdanie?! – zdenerwował się Małopolski, bo – czego, jak czego – ale po latach życia w społeczeństwie w określonych sytuacjach nauczył się agresji.
*
_Właściwie to nie wiem, co mógłbym zrobić. Możliwości jest wiele, ale czy są one na tyle nęcące, by dać się im zwieść? Obawiam się, że nie. Więc leżę bez ruchu. Najpierw spoczywałem w pozycji embrionalnej, przyciskając z całych sił kolana do łokci. Teraz leżę w ostatecznej pozycji, czyli na wznak. Tak już od dziewięciu miesięcy. Coś się z tego powinno urodzić. Wstaję, podążam do ubikacji, wracam i w to samo wygrzane miejsce składam ciało. Z rzadka podciągam kolana pod brodę. Tu jest mi dobrze, chociaż się nie rozmnożę. Spotkaliście kiedyś kogoś, kto sprawiałby otoczeniu mniej kłopotów?! Wątpię. Niech jednak nikt nie śmie mi przeszkadzać. Tak ma zostać, w zawieszeniu._
_Kiedyś to ho, ho!_
*
_Z dziada pradziada jestem rencistą. Tradycja piękna rzecz – trzeba ją kultywować._
*
Małopolski miał zaburzenia. Tak mówili w kamienicy. Wczoraj usiadł na ławce i jak usiadł, tak siedział od 8.30 do 22.30. Nie poderwał się nawet, żeby się odlać.
– Po co tak pan tu siedzi, panie Małopolski – spytała Łaniewska spod piętnastki.
– Jestem konsekwentny. Siedzę za miliony!
– Za jakie miliony? – zdumiała się Łaniewska, kobieta po przejściach (i to nie tych dla pieszych).
– Za te miliony, które powinny siedzieć, a nie siedzą.
To ci metafora!
*
Zegar już nie zwalniał. Od pewnego czasu nieustannie przyspieszał.
– Gdzie się tak spieszysz? – spytał Małopolski.
Nie było z nim jeszcze tak źle, bo nie usłyszał żadnej odpowiedzi.
*
_Właściwie to nie wiem, co chciałbym powiedzieć. Może to, że mamusia mnie nie kochała? Niby dbała o mnie, bo małego przewijała i posypywała pupcię talkiem, a potem, jak już chodziłem, to nie chodziłem głodny, ale pasa nie żałowała, więc chodziłem pobity. Czy wolałbym być głodny, a nie pobity, czy odwrotnie? A bo ja wiem?_
*
Małopolski poszedł do sklepu. Wszedł za ladę, zgarnął chleb, masło, mleko, dwie tabliczki czekolady – i chciał wyjść, nie płacąc.
– Panie Małopolski, pan oszalał? – spytała właścicielka.
– Jest pani katoliczką? – spytał Małopolski.
– Jestem – odparła kobieta, która rzeczywiście była katoliczką, należała do Sodalicji Mariańskiej i Rady Parafialnej, syna wychowała na księdza, a męża na anioła, bo ten mówił każdemu – kto chciał jeszcze słuchać pijanego – że do jego starej trzeba mieć anielską cierpliwość. – Ale co to ma do rzeczy? – zakończyła retorycznie.
Ano miało!
– Jeśli jest pani katoliczką, to w Biblii jest napisane, że trzeba się dzielić z potrzebującymi, głodnego nakarmić, spragnionego napoić.
– A co ja jestem, kurwa, jakaś...
Chciała wykrzyczeć, że nie jest opieką społeczną, ale Małopolski jej przerwał:
– Ja się o pani moralność nie pytam, mnie ona zupełnie nie interesuje.
I wyszedł.
Potem zaszedł do niego dzielnicowy starszy posterunkowy Gamrat.
Bo tak to jest: jeden wychodzi, drugi zachodzi.
*
_Na leczenie to się chorego wysyła, a nie zdrowego człowieka. W dupę mnie mogą pocałować. Na żadne leczenie się nie zgodzę._
*
Ściągnął spodnie.
– Widzi pan?! O, tu mnie mogą leczyć...
I rzecz wcale nie w hemoroidach.
*
Małopolski, wnet po tym, jak wysłuchał noworocznego orędzia prymasa, wyrzucił przez okno telewizor.
– Ksiądz prymas powiedział, żeby nie wierzyć mediom.
Więc nie wierzy.
*
Małopolski znał dziennikarza lokalnego; nie było bardziej leniwego ścierwa w całej okolicy. Głupie toto było, niedouczone, zmanierowane, a dupę nosił wyżej, niż srał. I myślał, że ma na coś wpływ. Że to dzięki niemu kontynenty się do siebie przybliżają (albo oddalają – zależy, jak patrzeć), że wiosna nadeszła dwa tygodnie przed planem, że rada miasta przegłosowała absolutorium dla zarządu, że kury się niosły...
– Z głupoty żeś pan uczynił cnotę, gratuluję! – wyraził się Małopolski.
– A dziękuję, dziękuję, ale się spieszę – wysapał dziennikarz.
I wpadł pod samochód.
Najsmutniejsze, że nie miał kto opisać tego tragicznego wydarzenia, bo przecież zazwyczaj opisywał je ten, który trafił między przednią a tylną oś.
*
Małopolski zapisał się do klubu poetyckiego.
– Wiersz przyniosłem – powiedział.
Poeci się zainteresowali. Nowy i z wierszem, dobrze zaczyna – pomyśleli.
Małopolski sięgnął po torbę, odpiął zamek, wyjął jakieś papierowe zawiniątko, z niego kanapkę z żółtym serem i plastrem polędwicy sopockiej (po 24 zł za kg), i wgryzł się w to, co odwinął z papieru.
– Coś pan?! – oburzali się jedni.
– Gdzie wiersz?! – pytali drudzy.
– Przepraszam – przeprosił Małopolski. – Podobno nie wolno mówić z pełnymi ustami, ale to przecież wiersz!
– Jaki wiersz?! Gdzie jest ten wiersz?! – zakrzyknęli zgromadzeni poeci.
Małopolski wskazał na kanapkę.
– Wszystko jest poezja! – powiedział.
Poprosili go, żeby nie przychodził.
I tak sam miał zrezygnować, bo nudno było.
*
Wysłał wiersz na konkurs poezji awangardowej. Dostał wyróżnienie drukiem.
*
Postanowił wydać tomik wierszy. Wierszy jeszcze nie miał, ani jednego, więc zastanawiał się, od czego by tu zacząć. Zaczął od tytułu. „Papier”, „Kanapka”, „Wiersze na śniadanie”, różne tytuły chodziły mu po głowie, ale na żaden nie mógł się zdecydować. Wreszcie postanowił nazwać tomik bezpretensjonalnie – „Bez tytułu”.
– To nawet nieźle brzmi, w końcu tyle jest wierszy bez tytułu, a takiego tomiku nie ma wcale – stwierdził.
*
_Śniło mi się, że płynąłem statkiem, który zbudowali Palestyńczycy. Prócz mnie na pokładzie były całe rodziny Palestyńczyków. Wśród nich Jaser Arafat, który zapuścił sobie pejsy. Szukali miejsca, w którym mogliby się osiedlić. Bliski Wschód już im zbrzydł. Mieli dość wojny z Izraelem. Statek nazywał się „Galileon”._
*
_Podobno za tydzień ma być koniec świata. Może być ciekawie. Jeszcze nie przeżyłem ani jednego końca świata. Gdybym był jeszcze gdzieś zatrudniony, to z pewnością wziąłbym urlop, żeby spokojnie przyjrzeć się temu epokowemu wydarzeniu._
*
Małopolski wymontował drzwi, które oddzielały go od klatki schodowej.
– Co pan zrobił z drzwiami? – spytał Malanowicz spod dziesiątki.
– Wyjąłem z zawiasów – wyjaśnił Małopolski, jakby to, co powiedział, było odkrywcze.
– Ale po co je sąsiad wyjął? – dociekał Malanowicz, były właściciel firmy remontowo-budowlanej, który – gdy jeszcze ją miał – zajmował się remontami i budowami, chociaż zatrudniał tylko siebie i swoją córkę, jako księgową.
– Bo nie mam nic do ukrycia. Jestem transparentny! – zapewnił Małopolski.
Malanowicz popatrzył na Małopolskiego podejrzliwie, a godzinę później wyjął z zawiasów swoje drzwi. Ale wytrzymał tylko trzy dni i znów je założył.
– Nie można się za bardzo odkrywać. Skarbówka nie śpi.
*
_Dziwny to kraj. Opętała go jakaś nowa religia; jej wyznawcy, gdy tylko mnie widzą, muszą mi okazać, jak bardzo są religijni, co objawia się rytualnym narysowaniem kółka na czole._
*
Byli we dwóch. Spragnieni. Przebierali nogami, jakby było w czym.
– Ma pan jakieś pieniądze? – zapytał jeden, którego Małopolski pamiętał z podstawówki.
– Nie mam!
– Na pewno? – upewniał się drugi, którego Małopolski nie pamiętał z podstawówki.
– Na pewno. Jak sobie przypomnę, że mam, to wam powiem – zapewnił.
Wyszli, bo jak się gdzieś wejdzie, to trzeba wyjść.
Małopolski otworzył okno. Oni już byli na podwórzu.
– Jak coś znajdę, to wam przyniosę.
Wtedy się okazało, że też są wyznawcami nowej religii.
*
Małopolski poszedł na wywiadówkę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby Małopolski miał dziecko, ale nie miał, więc siłą rzeczy jego obecność w szkole wzbudziła ogólną konsternację.
Nauczycielka zrobiła wielkie oczy, jak to nauczycielka. Nie mieściły jej się w głowie te oczy i to, że Małopolski może być po prostu ciekawy.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.