- nowość
Malowane diabły - ebook
Malowane diabły - ebook
Kontynuacja uwielbianej na całym świecie powieści „Mali złodzieje”!
„Boimy się tego, czego nauczono nas się bać, niekoniecznie dlatego, że jest to warte strachu.”
Dawno, dawno temu złodziejka, która zuchwale igrała z losem, wyruszyła w podróż, by odnaleźć swoją utraconą rodzinę. Powtarzała sobie, że musi stać się kimś więcej niż złodziejką i kłamczuchą, więcej niż wiarołomną służącą i krnąbrną córką. Jednak świat nigdy nie był życzliwy dla takich osób jak ona. Dlatego musiała wymyślić kolejne kłamstwo, które miało ją uratować. Ale gdy po raz kolejny naraziła się na gniew bogini, musiała stawić czoła nie tylko swoim lękom, lecz także niebezpieczeństwu, jakie groziło jej ukochanemu…
By ocalić tego, którego kocha, Vanja musi poskromić gniew Szkarłatnej Panny. Ma na to tylko kilka tygodni, a każdy błąd może sprowadzić zgubę na nią i wszystkich jej bliskich. Co stanie się z dziewczyną, która powiedziała o jedno kłamstwo za dużo? Czy spryt i determinacja wystarczą, by zmierzyć się z boginią i własnymi demonami?
Dawno, dawno temu pewna autorka zrozumiała, że szczęśliwe zakończenie to dopiero początek, a największym wyzwaniem jest nauczyć się kochać samą siebie. Nadszedł czas, byście i wy odnaleźli w tej baśni coś więcej niż piękną historię.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-517-9 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oblubienica obserwowała jego upadek i powtarzała sobie, że jest wolna.
Dawno, dawno temu księżniczka złożyła desperacką i straszliwą przysięgę. Obiecała, że nie wyjdzie za nikogo, dopóki nie znajdzie się ktoś, kto zmierzy się z koszmarami głębin i przyniesie jej zaginiony złoty diadem.
Księżniczka wypowiedziała te słowa, budując z nich mur pomiędzy sobą a światem. I powtarzała sobie, że nikt nie okaże się na tyle głupi, by próbować się na niego wspiąć.
Dawno, dawno temu podła pokojówka przybyła do wioski otoczonej wzgórzami ciemnymi od głogu.
Była mroźna noc, wprawdzie już nietkwiąca w pełni uścisku zimy, ale kły tej zimnej bestii wciąż wbijały się w drzewa i głazy. Ledwie skrawek księżyca został, żeby mrugać ukradkiem do podłej pokojówki, gdy ta szła chwiejnie kamienistą drogą. Jaskrawy karmazyn przebłyskiwał przez palce przyciśnięte do jej drżącej piersi.
Widzicie, niegodziwa pokojówka była okropnie pijana.
Minęły trzy tygodnie, odkąd z początkiem nowego roku opuściła marchię Bóern, by skierować się do Helligbrücke, rodzinnego miasta swojego ukochanego.
Minęły dwa tygodnie, odkąd dotarła na rogatki miasteczka zwanego Quedling w księstwie Lüdheid, ledwie kilka dni podróży od Helligbrücke, i tam się zatrzymała.
Gdy jej towarzysze podróży ruszyli dalej, wieźli ze sobą wiadomość od niej, złożony arkusik zaadresowany drżącą dłonią do niejakiego Emerica Conrada.
Wiadomość podłej pokojówki dotarła do Helligbrücke. W przeciwieństwie do samej podłej pokojówki.
Zamiast tego ona podążyła na łagodne wzgórza Haarzlands, aksamitne od porastającej je pszenicy. I przez ostatnie dwa tygodnie wciąż wędrowała.
Do tej pory list już z pewnością dotarł do jej ukochanego. Dzięki niemu dowie się on, że nie zamierzała przybyć do Helligbrücke. Jeszcze nie. Nie… w takim stanie.
Nie dopóki pozostawała niewystarczająca.
Powtarzała sobie, że musi stać się kimś więcej niż tylko złodziejką i kłamczuchą, więcej niż wiarołomną służącą, więcej niż krnąbrną córką. Że zdoła zrobić z siebie kogoś więcej.
Dwa tygodnie przed tym wieczorem podła pokojówka właśnie tyle przekazała w liście.
Tydzień, sześć dni, trzynaście godzin i czterdzieści trzy minuty przed tym wieczorem uświadomiła sobie, że popełniła straszliwy błąd. Ale powóz pojechał już dalej, zabierając ze sobą list i pozostawiając okrutną prawdę: była niewystarczająca.
Od tamtej pory daremnie błąkała się po Haarzlands niczym żałobna zjawa i uczyła się na własnej skórze, że nie ma wielu uczciwych zajęć dla złodziejki.
Tego wieczoru wypiła całkiem sporo, bo miała całkiem sporo do utopienia. Nie minęło wiele czasu, zanim zaprawiła się tak, by poważnie przekroczyć granicę, za którą zaczyna się awanturniczość, a potem zuchwale wpłynęła na wody zamroczenia. Została wyrzucona z najbliższej gospody po tym, jak najpierw zjadliwie skrytykowała występ miejscowego minstrela, a później odegrała własne przedstawienie pokazujące, ile posiłków zdoła zwymiotować na scenę. Próbowała zapłacić karczmarzowi rubinami, ale mężczyzna nie był zainteresowany jej „okruchami czerwonego szkła”. Groziła, że w ramach zemsty ściągnie na miasteczko gniew Śmierci i Fortuny. (Jej matki chrzestne, wciąż przyzwyczajające się do najnowszego, dość nieprzyjemnego oblicza córki, uprzejmie odmówiły zesłania swojego gniewu na miasteczko).
Tak więc dobrze po północy podła pokojówka chwiejnie wtoczyła się do sąsiedniej wioski, ściskając tornister pełen rubinów i rozglądając się za miejscem, gdzie mogłaby się położyć. Żeby zachęcić mieszkańców do otwarcia przed nią swoich drzwi, wywrzaskiwała co sił w płucach tragiczną balladę, za którą wcześniej wyśmiała minstrela w gospodzie. Nie odnosiła szczególnie wielkich sukcesów.
Podobnie jak wielu rzeczy, które jej się przydarzyły, można było uniknąć również tego, co nastąpiło później. I to tak bardzo łatwo, że w zasadzie sama na siebie ściągnęła ten los.
– Czerwonoręka panna, czerwonokrwista paaanna, czerwona była panna znad rzeki – śpiewała okropna dziewczyna niczym kot prowadzący spór o terytorium. Dotarła do prostego drewnianego mostku przerzuconego przez leniwy, zimny strumień, będący o tej porze roku w zasadzie tylko zmrożoną strużką. – Straciłaś dooom, straciłaś miłoooooość, straciłaś… łaś… Och, _scheit_, co rymuje się z…
Podła pokojówka, tak bardzo zajęta poszukiwaniami jednego z rozlicznych słów rymujących się z „rzeki”, została nagle zaatakowana przez deski mostku. Nie była pewna, w jaki sposób zdołały na nią wpaść, wiedziała tylko, że w jednej chwili utrzymywała pełen szacunku i godności dystans od gruntu, a w następnej zapoznawała się dość dogłębnie z fakturą drewna.
Upadek pozbawił ją tchu. Potrzebowała chwili, żeby zarejestrować kruchy stukot czegoś sypiącego się na deski, a gdy już jej się to udało, było zdecydowanie za późno.
Leżał przed nią wybebeszony tornister z rubinami. Na mostku została zaledwie mizerna krwawa plama, zaś reszta wesoło staczała się przez krawędź. Na jej oczach jeden z klejnotów z satysfakcją plusnął w wodę.
Przez długą chwilę podła pokojówka jedynie wpatrywała się w katastrofę spotykającą jej fortunę. Była na tyle trzeźwa, by umieć ocenić, jak wiele właśnie straciła, ale i na tyle pijana, by wpaść w ten specyficzny rodzaj rozpaczy napędzanej trunkiem.
Zatem zrobiła to, co na jej miejscu zrobiłaby każda racjonalna osoba, która odcięła się od bliskich, nie zdołała znaleźć zyskownego zajęcia przez dwa tygodnie poszukiwań, a później w pijackim widzie wyrzuciła większość osobistego majątku do rzeczki we wczesnych godzinach żałosnych resztek zimy.
Dała za wygraną.
Leżała twarzą do poplamionych łajnem desek mostku i płakała. Płakała niczym pokonany generał. Płakała niczym porzucona narzeczona. Płakała jak dwuletnie dziecko, któremu powiedziano, że nie może jeść kamieni.
Należy przyznać, że nie była to jej najwspanialsza chwila. Ale czy możecie ją winić?
(W sumie to możecie. I powinniście. Na świętych i męczenników, ja na pewno ją winię. Ale przygotujcie się, bo zaraz zrobi się jeszcze gorzej).
Gdy skończyła płakać, długo jeszcze nie wstawała. Z początku kisiła się jedynie w sosie swoich żałosnych porażek, bo to niezbędny element takich sytuacji. W końcu jednak podjęła decyzję.
Cała ta koncepcja „uczciwego życia” była szlachetną ideą. I może miała zadziałać później, w jakimś innym miejscu. Ale rubiny były jej zabezpieczeniem. Łatwą drogą ratunku, gdyby sytuacja się popsuła. Musiała je odzyskać.
Co ważniejsze, musiała to zrobić, nie zamarzając na śmierć w strumyku ani nie dając się schwytać wieśniakom, którzy niemal na pewno zagarnęliby klejnoty dla siebie.
Zebrała pozostałą garść rubinów, a potem zakradła się do najbliższej dostępnej stodoły, gdzie ominęła zaspane owce, żeby skulić się w słomie w poszukiwaniu ciepła. Próbowała nie wracać myślą do chwil sprzed dwóch miesięcy, gdy miała miękkie i przytulne łóżko w zamku Reigenbach. Jeszcze trudniej było jej nie myśleć o chwilach sprzed miesiąca, kiedy to miała łóżko w gospodzie, przyjaciół śmiejących się wraz z nią z jej dziwactw i chłopca, który mógłby dzielić z nią to łóżko, gdyby tylko poprosiła. Nie potrafiła nie myśleć teraz o Emericu, o tym, gdzie mogłaby się znajdować, gdyby tylko dotrzymała słowa.
Gdyby Emeric tu był, do wyciągnięcia rubinów z lodowatej wody mógłby mu wystarczyć łyk olejku z wiedźmim popiołem i krzywy uśmieszek. Gdyby znajdowała się tu Ragne, mogłaby zrobić coś okropnego i pomocnego, na przykład zamienić się w rybę, połknąć wszystkie rubiny, a później wyrzygać je na brzegu dla podłej pokojówki.
Ale pokojówka musiała uczynić to sama. Musiała okazać się kimś więcej, niż była.
Chłód nie dawał jej zasnąć, gdy obmyślała kłamstwo, które mogło ją uratować. Następnie, gdy mrok widoczny za deskami ściany zaczął rzednąć, wróciła tam na paluszkach.
Później dowie się, że skryła się w stodole należącej do człowieka, który o samym świtaniu zauważył ją brodzącą w mroźnym strumyku. Był to hodowca owiec nazwiskiem Udo Ros, który przyszedł nabrać wody dla swojego stada.
– Dziwna dziewczyno – stwierdził, stawiając drewniane wiadra na brzegu. – Cokolwiek zgubiłaś, nie jest to warte przeziębienia, które złapiesz.
Podła pokojówka pokręciła głową, a potem otworzyła szeroko oczy i przybrała zdumioną minę.
– Zeszłej nocy miałam wizję – oznajmiła. – Ujrzałam piękną pannę odzianą całkowicie w szkarłat i skręcająca przędzę na tym tutaj mostku. Ukłuła się wrzecionem w palec i do wody polała się krew. Powiedziała, że jeśli każda kropla zostanie zebrana i zwrócona jej przed zmierzchem, ześle na nas wszystkich błogosławieństwa.
Mężczyzna przyjrzał jej się spod zmrużonych powiek. To było dobre. Poza tym lepiej zjednać sobie sceptyka niż oczywistego naiwniaka. Później zapewni jej to większą wiarygodność.
– Czy mógłbyś użyczyć mi wiadra, dobry panie? Nie chciałabym nic upuścić. – Dziewczyna uniosła złączone dłonie, w których zebrała wszystkie pozostałe jej rubiny.
Udonowi Rosowi oczy niemal wyszły z orbit. W przeciwieństwie do karczmarza potrafił rozpoznać cenne kamienie.
Gra ta stanowiła przeciwieństwo tego, co okropna dziewczyna robiła w Minkji, kiedy to przebierała się za księżniczkę Gisele, żeby tuszować swoje kradzieże biżuterii. Tamto podejście działało, ponieważ pokazywała ludziom to, czego spodziewali się po księżniczce albo jej służącej.
Tu natomiast robiła coś odwrotnego: była wiarygodna, ponieważ jej działania zdawały się niemożliwe. Nawet jedna garstka rubinów to zdecydowanie więcej, niż mogłaby nieść przy sobie obszarpana podróżniczka. Mogły powstać jedynie w wyniku cudu.
Udo wyciągnął do niej wiadro.
– Widziałaś pannę w czerwieni?
Skinęła głową, pilnując, by rubiny czarująco zamigotały w porannym świetle, kiedy wsypywała je do wiadra.
– Mówiła, że zgubiła coś dawno temu. – (Tak szczerze, to nie zapamiętałam wiele więcej z ballady, tylko to, że grający ją mężczyzna powinien być oskarżony o zarzynanie lutni). – Czy słyszałeś o szkarłatnej pannie?
Rubiny ślizgnęły się po dnie wiadra, gdy podawał jej naczynie.
– Jest taka piosenka – powiedział krótko pasterz, marszcząc brwi w zamyśleniu. – Ile kamieni widziałaś w strumieniu?
Dziewczyna demonstracyjnie roztarła zesztywniałe, zaczerwienione palce, żeby je rozgrzać.
– Dziesiątki. Może setki. Ale błogosławieństwo…
– Tak, tak – przerwał jej, machając dłonią. – Nie wiem za dużo o wizjach i snach, dziwna dziewczyno, ale to jasne, że coś tu pachnie Bóstwem Dołu i lepiej, żebym się od tego nie wykręcał.
Niecałą godzinę później okropna dziewczyna ściskała parujący kubek rosołu, siedząc na brzegu, z którego miała przyjemny widok na co wytrzymalszych mieszkańców na zmianę szukających w nurcie jej rubinów. Było jeszcze za wcześnie, żeby śnieg stopniał, zatem woda nie sięgała wyżej niż do kolan Udona, ale ukąszenia zimna nie pozwalały nikomu długo brodzić. Nie miało to znaczenia, bo zaraz inni z pluskiem wchodzili do strumyka, żeby zająć miejsce dotychczasowych poszukiwaczy, którzy wtedy grzali się przy ogniu. Udo zebrał wystarczająco wiele osób z osady, żeby praca szła znacznie szybciej niż wtedy, gdyby dziewczyna próbowała szukać każdego rubinu sama.
Usadowiła się zatem przy wiadrze i odbierała klejnoty, odpowiadając na pytania. Była jedynie biedną córką drwala z Bóern, która po śmierci rodziców wyruszyła szukać szczęścia. Śniła o szlachetnej pannie we wspaniałej czerwonej sukni, która obiecała zesłać na wioskę błogosławieństwa, i nie mogła powiedzieć nic więcej. (Tego rodzaju kłamstwa wymagają prostoty. Na szczegółach mogą cię przyłapać). Nie wiedziała, ile było rubinów, zatem mieszkańcy musieli wykazać się skrupulatnością i spróbować odnaleźć je do ostatka.
Nie miała pojęcia, dlaczego Szkarłatna Panna wybrała właśnie ją.
Do wczesnego przedpołudnia mieszkańcy wioski – zwanej Hagendorn, jak jej powiedziano – zgromadzili już wystarczająco dużo rubinów, żeby wzbudzić zadowolenie okropnej dziewczyny. Gdy minęło dwadzieścia minut, podczas których nie trafiono na nic więcej, uznała, że kolejny będzie ostatni, i przycisnęła wiadro do piersi.
Znalazcą okazał się Udo, który z pluskiem wrócił na brzeg, żeby przekazać jej kamień. Widok, który później ujrzeli wieśniacy z Hagendorn, był dość typowy dla pomniejszego cudu i stanowił szczyt możliwości podłej pokojówki, którą dręczył kac.
Upuściła rubin do wiadra. (Nie był to rubin). Rozległ się cichy trzask, po którym wzniósł się karmazynowy dym. (Joniza Ardîm, bardka z zamku Reigenbach, dała mi trochę swoich błyskających proszków, zanim wyjechałam). Gdy mieszkańcy zebrali się wokół, żeby się przyjrzeć, okazało się, że wszystkie rubiny zniknęły. (No jasne, że zniknęły. Przez cały czas kitrałam je w tornistrze).
– Zaprawdę – zawołała podła pokojówka – łaska Szkarłatnej Panny spadła na tę osadę!
Musiała oddać sprawiedliwość ludziom z Hagendorn, bo choć widziała rozdziawione usta prostaków, to nie brakowało też powątpiewających spojrzeń. Nie miało to jednak znaczenia. Zamierzała w pośpiechu wybłogosławić się z tej wioski, a później znaleźć porządne łóżko w miejscu o przynajmniej trzycyfrowej populacji.
Wtedy ktoś wydał z siebie niepokojący okrzyk i wskazał dach pobliskiego domu należącego do Udona. Rozżarzony węgielek wyskoczył z dymiącego komina i spadł na strzechę. Jęzor płomienia liznął słomę, nieśmiało, lecz niszczycielsko.
Udo odebrał wiadro podłej pokojówce i pospiesznie wszedł na płyciznę, ale wszyscy obecni na brzegu wiedzieli, że to nie wystarczy. Nic by nie wystarczyło. Strzecha stawała w ogniu równie łatwo jak podpałka, a belki ścian były równie łatwopalne jak patyki w ognisku. Mogli liczyć co najwyżej na uratowanie stodoły.
Udo miał za chwilę stracić wszystko, a im nie zostało nic poza patrzeniem.
Nagle…
Ugięła się gałąź wielkiej jodły stojącej obok domu Udona. Czapa wodnistego śniegu spadła na strzechę akurat we właściwym miejscu, w mgnieniu oka zdusiła ogień i zostawiła jedynie krzywy słup dymu.
Samo to mogłoby nie wystarczyć. Podła pokojówka wciąż jeszcze miałaby szansę opuścić Hagendorn bez szwanku, gdyby nie to… co nastąpiło później.
Tym, co naprawdę przelało czarę, był mały chłopiec, który ledwie chwilę później podbiegł do jednej z kobiet.
– Mami, chodź szybko! – zawołał. – Mleczna krowa urodziła bliźnięta!
Wszyscy skierowali wzrok na podłą pokojówkę, a w ich oczach widniał ten sam podziw co u Udona, gdy trzymał garść bezcennych rubinów.
Ukradkowo rozejrzała się za lśnieniem wskazującym, że w sprawie maczała palce matka chrzestna Fortuna, ale nic nie zauważyła. Wszystko to było czystym przypadkiem.
– Błogosławieństwo Szkarłatnej Panny!
– Szkarłatna Panna!
Dziewczyna nie wiedziała, kto zaczął wołać jako pierwszy, ale okrzyki narastały szybciej i z większą zaciekłością niż płomień na strzesze. Na jej ramieniu wylądowała dłoń Udona. Podniosła wzrok.
– Czy zechciałabyś zostać na obiad? – spytał.
Wówczas wydawało się to zupełnie niewinnym kłamstwem. Nie nastąpi żadna szkoda, jeśli Hagendorn otrzyma odrobinę pociechy, iluzję dobroczynnej bogini opiekującej się wioską w surowej krainie. Dostrzegałam na ich twarzach światło, dostrzegałam nadzieję.
Wiedziałam, że kłamię, gdy powtarzałam sobie: nie ma znaczenia, w kogo albo w co wierzą.ROZDZIAŁ 1
CUD U MOSTU
Pozwólcie, że jedną rzecz wyjaśnię z góry: wcale nie próbowałam założyć sekty.
Wiem, że może niełatwo w to uwierzyć. Zwłaszcza że właśnie wgapiałam się w cynowe lusterko i malowałam sobie na twarzy jaskrawoczerwone romby, odziana od stóp do głów w równie jaskrawą czerwień, i starałam się pospieszyć, zanim resztki słonecznego blasku spłyną wraz ze strumieniem.
I zważywszy na to, że gdy tylko wyjdę ze swojej małej chatynki, zobaczę pielgrzymów, penitentów i wiernych również odzianych na czerwono i śpiewających wokół rozchwierutanego drewnianego mostku obecnie przystrojonego girlandami i wszystkim, co tylko rozkwitało na karmazynowo.
Oraz zważywszy na to, że gdy tylko mnie ujrzą, wszyscy w Hagendorn będą wysławiać mnie jako prorokinię Szkarłatnej Panny.
Ale najważniejsze, że żadnej z tych rzeczy nie zrobiłam celowo, zatem teoretycznie nie było w tym ani krzty mojej winy.
Bardzo dziwne były te dwa miesiące, które minęły od cudu u mostu. (Tak go teraz nazywają). I musicie zrozumieć, że zostałam tylko dlatego, że poprosili.
Z początku Udo Ros chciał się jedynie upewnić, że mam jakieś bezpieczne i suche miejsce, by spędzić noc, zanim ruszę w dalszą drogę. Jednak następnego ranka mała córeczka Leni zniknęła, gdy Leni gotowała popiół na ług. W śniegu dało się dostrzec dwa rodzaje śladów: dziewczynki i waldskrota, jednego z paskudniejszych mszaków z lasu. Gdy _waldskrotchen_ zwiodą dokądś dziecko, rzadko ono wraca. Cóż… przynajmniej nie w jednym kawałku.
A jednak dziewczynka została znaleziona cała i zdrowa na skraju lasu, gdzie chichotała sobie pod ostrokrzewami. Krew waldskrota rozprysnęła się wiosenną zielenią na śniegu i na kolczastych liściach – trop znikał pod żywopłotem. Tuż ponad małą kusząco dyndały bujne kiście soczyście szkarłatnych owoców.
Wtedy mieszkańcy Hagendorn nie chcieli już słyszeć, że mogłabym odejść. Nie skoro sprowadziłam błogosławieństwo tej szczodrej Bogini Dołu i skoro istniała możliwość, że mogłoby ono zniknąć wraz ze mną. Nieważne, że wszyscy wiedzieliśmy, że _waldskrotchen_ są na tyle głupie, by nadziać się prosto na ostrokrzew, ani że była to akurat pora na czerwone owoce.
Nie liczyło się to, czy Szkarłatna Panna jest prawdziwa, tylko to, by nie stracili jej łask.
I… muszę przyznać, że miło było znowu poczuć się chcianą. Wiedzieć, że ktoś wciąż może mnie potrzebować. Nawet jeśli wynikało to z kłamstwa.
Zatem Udo Ros i jego gburowaty brat wiedźmotkacz Jakob zmajstrowali dla mnie przy swoim domu szopę. Ustawili ściany z szorstkich belek i położyli słomę na twardo ubitej ziemi. Komin znajdował się na ścianie, którą dzieliłam z ich domem, a gdyby kamienie komina nie ogrzewały dostatecznie mojej chatki, znajdowały się tam małe żelazne drzwiczki, które mogłam dodatkowo uchylić, żeby wpuścić ciepło.
Nie był to zamek Reigenbach. I domek nie należał tak naprawdę do mnie. Ale dla mnie go zrobiono i na jakiś czas mi to wystarczało.
Wypełniał się powoli. Leni zebrała po całej osadzie skrawki materiału w wystarczającej ilości, by uszyć dla mnie ciepłą kołdrę, którą kładłam sobie na sienniku, a później poduszkę wypchaną wysuszoną koniczyną. Siennik został wymieniony na materac wypełniony słomą. Sonja co jakiś czas przynosiła mi świeże mleko od swojej krowy, która powiła bliźniaki. Każdego ranka bracia Ros wołali mnie na śniadanie, a ja z kolei pomagałam Udonowi z owcami albo Jakobowi z wiedźmią pracą.
I tak dzień po dniu każdy miły zbieg okoliczności zapisywał się na koncie Szkarłatnej Panny.
Proszono mnie, żebym błogosławiła zbiory, stada, dzieci. Bym wybierała, które jagnięce zęby umieścić w amulecie ochronnym. Bym czytała z popiołu i kości, bym wypowiadała się w imieniu Szkarłatnej Panny. I jak możecie zgadnąć, zmyślałam dosłownie wszystko. To właśnie wtedy moje sumienie, i tak kruche i raczkujące, zaczęło wyć mi do ucha.
Próbowałam się wydostać po koniec lutego po tym, jak na środku osady stanęła topornie wykuta żelazna rzeźba, a pierwsi pielgrzymi zaczęli wypełniać niewielką gospodę. Zainscenizowałam ckliwą scenkę cudu, która obejmowała ognisko, jeszcze więcej błyskającego pyłu i kozę. (Nie pytajcie). Wystarczy powiedzieć, że nie zadziałało (wińcie kozę) i skończyło się na tym, że zamiast zniknąć w kolumnie ognia, według mieszkańców Hagendorn przyzwałam Szkarłatną Pannę, a później bez szwanku przeszłam przez płomienie.
Wtedy w wiosce pojawiła się niepokojąca liczba pielgrzymów.
To dlatego godzę się na tę całą sprawę z prorokowaniem, przynajmniej jeszcze przez miesiąc. Tego wieczora odbędzie się Czuwanie Płaczącego Świętego, które wymaga skromnego cudu, a później, zanim dotrzemy do Uczty Majowego Świętego, Hagendorn i wszyscy pątnicy będą gotowi na coś wielkiego. Postanowiłam, że spędzę ten miesiąc, rzucając aluzje, że zostałam przyzwana do Szkarłatnej Panny, a jednocześnie będę szykować bardziej napuszone cuda – czerwony barwnik ma zdumiewającą skalę zastosowań – by później, po wielkim finale Uczty Majowego Świętego, znów rozwiać się na wietrze.
Wszystko zacznie się po zachodzie słońca. Czuwanie Płaczącego Świętego to dawna tradycja na tych wzgórzach i następuje zawsze tydzień po równonocy wiosennej. Zazwyczaj większość rodzin szykuje się do snu godzinę po zmierzchu, ale dziś wszyscy będziemy rozbudzeni. Często zdarza się, że w domu znajdują się prymitywnie wyrzeźbione figurki Bóstw Dołu i świętych służące ochronie. Na czas czuwania powinno się ustawić je przy progu, a później stróżować wraz z nimi. Jeśli któraś uroni łzy, ma to symbolizować boską przychylność.
Właśnie dlatego ukryłam kuleczki czerwonego wosku w oczach posągów Szkarłatnej Panny. (Tak, posągów, teraz już w liczbie mnogiej). I dlatego powiedziałam, że objawiła mi się z wieńcem płonących róż. Wykuwanie róż z żelaza wykraczało poza stopień zaszeregowania hagendornskiego kowala, co innego toporna głowa z misą w koronie. W dni świąteczne wypełniano tę misę olejem i podpalano. Nie minie wiele czasu, aż wosk stopnieje i spłynie z oczu, a jako że czuwanie miało trwać całą noc, to zanim ogień zgaśnie, wszelkie ślady wosku już się wytopią.
Pomniejsze cuda są prostsze, niż może się wam wydawać.
Dokończyłam malowanie twarzy, akurat gdy robiło się już za ciemno, bym mogła to robić bez świecy. I w samą porę, jak się okazało, bo usłyszałam stukanie do drzwi.
– Prorokini? – Głos Leni przebił się przez dębowe deski z intonacją wskazującą, że coś jest nie tak.
Wstałam przy głuchym akompaniamencie blaszanych dzwoneczków zawieszonych wokół nadgarstków, po czym otworzyłam drzwi.
– Miałam wizję, że mogą pojawić się kłopoty – rzekłam. (No dobra, może w całe to prorokowanie wchodziłam nieco głębiej, niż to było konieczne). – O co chodzi?
– Heretyk – wydyszała z szeroko rozwartymi oczami, międląc końcówkę słomkowego warkocza. – Przyszedł za pielgrzymami i zadaje pytania. Mówił, że Szkarłatna Panna nie jest prawdziwą boginią. A co, jeśli ona usłyszy i odwróci się od Pobłogosławienych Czerwienią?
Ukryłam grymas. Zapomniałam już, kto wymyślił tę nazwę, i w sumie dobrze, bo inaczej sprawiłabym, że ta osoba poczułaby się o wiele mniej pobłogosławiona. Jednak świeżo pozyskani wierni Szkarłatnej Panny chcieli się jakoś nazywać i z braku innych opcji (okazuje się, że czerwień bywa popularna w melodramatycznych określeniach) chwycił ten absolutny koszmar, czyli Pobłogosławieni Czerwienią. Istniała też grupka utrzymująca, że powinno się mówić „Pobłogosławienych”, a nie „Pobłogosławionych”, i żadna ze stron nie potrafiła ustąpić.
– Zajmę się tym – stwierdziłam stanowczo, podnosząc kaptur szaty, a potem wyszłam na zewnątrz. Hagendorn leżało we wzgórzystej części Haarzlands i gdy zapadał zmrok, panował nie byle jaki chłód. – Gdzie on jest teraz?
– Zamknęliśmy go w stodole Udona. Wciąż powtarza, że musi porozmawiać z przywódcą Hagendorn, ale…
W Hagendorn nie było żadnego przywódcy. Oprócz Szkarłatnej Panny. Zdusiłam jęknięcie.
– Przemówię mu trochę do rozsądku.
Jeśli zastanawialiście się, jak cała osada może tak łatwo dostać się pod wpływ siedemnastoletniej dziewczyny, to odpowiedź jest przygnębiająco prosta: przywódczyni zmarła mniej więcej w przesilenie zimowe i Hagendorn czekało, aż Cesarskie Opactwo Welkenrode, ośrodek administracyjny księstwa, wyznaczy kogoś nowego. Na razie nie było jednak nikogo cieszącego się autorytetem, kto mógłby rozsądzać spory albo podejmować decyzje w imieniu wioski. Ludzie przywykli do zrzucania pewnych wyborów na kogoś innego, więc gdy raptem spadły one na nich, zaczęli się denerwować.
Nagle pewnego dnia przyszła do nich dziewczyna, przez którą przemawia bogini, i okazała się całą potrzebną im władzą.
Przeskoczmy dwa miesiące do przodu, kiedy to ta dziewczyna w zapadającym zmierzchu kroczy przez podwórko do stodoły Udona, dzwoneczki dzwonią, szata się wydyma, dziewczyna machaniem pozdrawia trzódkę śpiewających pielgrzymów. Cesarskie Opactwo wciąż zwlekało z wyznaczeniem nowego przywódcy wioski i nie był to pierwszy „heretyk”, którego ratowałam przed nadmiernie fanatycznymi Pobłogosławionymi Czerwienią i delikatnie wypychałam bokiem z osady. Wolałabym, żeby zamknęli go nieco dalej od zasięgu słuchu pielgrzymów, choć podejrzewałam, że owce pomogą w tej kwestii.
– Dopilnujcie, żeby nikt nie zbliżał się do stodoły – powiedziałam mimo to złowieszczo.
Leni skinęła głową i wycofała się do grupki obwieszonej kolczastym makiem, żmijogłowem, ostrogowcem czerwonym, dziką różą, czyli wszelkimi czerwonymi kwiatami, które – mieszkańcy mogliby przysiąc – rozkwitły wcześniej niż zwykle. Bębny zaczęły akcentować ich zaśpiewy. Demonstracyjnie zebrałam się w sobie przed wrotami stodoły, choć tak naprawdę upewniałam się, czy w bucie mam łatwo dostępny nóż, na wypadek gdybym go potrzebowała.
Następnie pchnęłam drzwi i weszłam do środka.
Natychmiast rozległ się chór beczeń ze strony owiec i ich jagniąt, podkreślany przeszywającymi wrzaskami kóz. Wrota zamknęły się za moimi plecami.
– Jest tu kto? – zawołałam, przepychając się przez stłoczone zwierzęta, gdy mój wzrok niechętnie przystosowywał się do gęstszego mroku w środku. W nos wwiercała mi się nadmierna woń siana, łajna i niepranej wełny. Nie usłyszałam odpowiedzi. Spróbowałam znowu: – Jest tu kto?
Cichy szmer, a potem cisza.
Ktoś tu był.
Westchnęłam i zniżyłam głos:
– Słuchaj, kimkolwiek jesteś, nie utrudniaj sprawy bardziej, niż trzeba. Wystarczy, że wyjdziemy stąd razem i pogadamy o tym, jak wspaniała twoim zdaniem jest Szkarłatna Panna, a potem będziesz mógł się wymknąć, gdy tylko zaczniemy czuwanie…
Za mną rozbłysło chłodne, bezbarwne światło. A zaraz potem rozległa się ostatnia rzecz, jaką chciałam usłyszeć:
– Vanja?
Miałam wrażenie, jakby ktoś właśnie zrzucił mi na serce stertę książek.
Nie ma mowy. Odmawiam. To nie może się dziać.
Widzicie, nie chodziło tylko o to, że ktoś w Hagendorn znał moje imię – w przeciwieństwie do Minkji, tu wszyscy znali mnie jako Vanję. Nie planowałam zostać tu na tyle długo, żeby potrzebować innej tożsamości.
Rzecz w tym, że ja znałam ten głos, znałam to światło i nie miałam wątpliwości, kogo zobaczę, jeśli się obejrzę.
A jednak obróciłam się, bo teraz nie miałam już jak uciec. Nie przed chłopcem, którego poprosiłam, by mnie złapał.
(Młodszy?) prefekt Emeric Conrad stał przy wrotach stodoły z pewterową monetą lśniącą w dłoni niczym blada latarnia i wyglądał niemal identycznie jak wtedy, gdy widziałam go ostatnim razem prawie trzy miesiące wcześniej. No dobrze, niekoniecznie tak samo. Ciemne włosy miał równie krótko przystrzyżone i schludnie zaczesane jak w dniu, gdy opuszczał Minkję, na jego nosie nadal tkwiły te same niedorzecznie wielkie okulary i wciąż sprawiał wrażenie, jakby nad jego kołyską stała wieszczka i oznajmiała narodziny żywej księgi rachunkowej. Jednak zamiast spoglądać tęsknie z odjeżdżającego powozu, zdawał się teraz równie osłupiały jak ja.
Miałam szczerą nadzieję, że gdy znowu zobaczę się z Emerikiem, będę mogła rozpocząć rozmowę od czegoś w stylu: „Witaj, kochanie, dziękuję ci za cierpliwość w czasie, w którym odbywałam podróż pozwalającą mi odkryć siebie samą. Rozwikłałam problem ubóstwa”. Albo: „Odkryłam lekarstwo na zarazę”. Albo: „Wynalazłam coś tak niewyobrażalnego, że prasa drukarska poczuła zażenowanie”.
Ale znacie to uczucie? Kiedy mózg wytapia się wam przez uszy, bo głowa płonie, reszta ciała stara się to zrekompensować, zamarzając na kość, a jedyną rzeczą, jaka została wam w czaszce, jest duch maszerujący w kółko i walący o siebie dwoma garnkami? Właśnie na takim etapie się znalazłam.
Zatem najlepszym, co zdołałam z siebie wykrztusić, było zduszone:
– _Scheit_.
Gdzieś za moimi plecami kolejna koza wrzasnęła. Miałam nadzieję, że zrobiła to w geście solidarności.
– Ty… – Emericowi załamał się głos, gdy przesuwał po mnie wzrokiem, przyglądając się szacie, farbie, blaszanym dzwoneczkom. Pełna opera emocji rozgrywała się na jego twarzy, w rekordowym czasie przechodząc od uwertury do opuszczenia kurtyny. Kolejne słowa zabrzmiały jak zduszone: _–_ Założyłaś sektę?
– Nie! To znaczy… może trochę? – Zacisnęłam pięści w szerokich rękawach. – Taką jakby prawie sektę. Sekciątko?
– Sekciątko – powtórzył, wypowiadając każdą sylabę tak, jakby sprawiała mu osobistą przykrość. Następnie ostrożnie zdjął okulary, nasadził je sobie nad czołem i tak mocno przeciągnął wolną dłonią po twarzy, że groziło mu zmiażdżenie nosa. – Sekciątko. Sek-ciąt-ko.
– Też się cieszę na twój widok – rzuciłam z irytacją. – I radzę sobie całkiem nieźle, dzięki, że pytasz.
– Tak się domyśliłem, skoro wygląda na to, że w minionych trzech miesiącach założyłaś sektę, a co więcej, że „sekciątko” już jest słowem – wycedził. – Oznaczającym konkretnie „coś na wzór sekty”. Vanju, na przykład takiej, która zbiera się na zewnątrz! Tej! Stodoły! Vanju!
– Chyba każę ci wrzucać sjillinga do słoika za każdym razem, gdy powiesz „sekta” – mruknęłam.
– _Ååååååå_ – zawtórowała mi koza.
– No dobrze, może i podeszłam kreatywnie do miejscowej legendy i sytuacja zrobiła się dziwna – podjęłam, obróciwszy się z okropnym brakiem wdzięku. – Ale dość już o mnie. Co ty porabiałeś?
Emeric wpatrywał się we mnie z tym odbierającym głos, przejmującym oburzeniem kogoś, komu zaserwowano pełen bufet zniewag i poczuł się przytłoczony takim szerokim wyborem.
– Co sprowadza cię do Hagendorn? – spróbowałam znowu.
Przycisnął dłonie do twarzy, zamknął oczy i wciągnął powietrze przez nos. Nawet jego tchawica wydawała się na mnie zła. I… oboje wiedzieliśmy, że ma do tego pełne prawo. Mogłam jedynie przygotować się psychicznie na to, co mnie czeka.
Wtedy koza zadarła głowę i ugryzła go w łokieć.
– AAA. – Emeric wyszarpnął rękaw, lecz zaraz potem musiał uniknąć kolejnego kłapnięcia zębów, tym razem celujących w jego przedramię. – Nie… idź sobie…
W odpowiedzi koza otworzyła pysk i wydała z siebie następne mrożące krew w żyłach: „_ÅÅÅÅÅÅÅÅÅ_”, po czym odtruchtała, by wgryźć się w słup podtrzymujący strop.
Emeric, krzywiąc się, potrząsnął ręką, ale wiatr gniewu dmący w jego żagle nieco zelżał.
– Jestem tu – wycedził – ponieważ Pierwsze Oficjum w Helligbrücke otrzymało wiadomość o nowej Bogini Dołu potencjalnie objawiającej się w Hagendorn. Weryfikacja i rejestracja nowych bóstw podchodzi pod jurysdykcję prefektów.
– Ha – odparłam bystro. No oczywiście. W końcu są prefektami Boskich Sądów, oficerami śledczymi samych Bóstw Dołu.
– Ta sprawa jest całkowicie oczywista, delikatnie mówiąc. – W jego głosie pojawiła się gorzka nuta. Odwrócił wzrok. – Ja… sądziłem, że nie robisz już takich rzeczy. To nie może być najprostszy sposób zarabiania na życie.
– Och nie, zdziwiłbyś się, sekty są niesamowicie zyskowne – wypaliłam, po czym urwałam, widząc, jak się wzdrygnął. – To znaczy, ja nie… To nie tak, jak się wydaje.
Poczułam, że coś pociągnęło mnie w okolicach pasa. Spuściłam wzrok i zobaczyłam owcę z pyskiem pełnym czerwonego lnu, wpatrującą się podczas przeżuwania prosto w moje oczy.
– Jak bardzo „nie tak, jak się wydaje”? – Do głosu Emerica znów wkradło się zirytowanie. – Czy sekta pojawiła się całkowicie uformowana i tylko czekała na proroka, a wtedy ty akurat się napatoczyłaś?
– Nie – stęknęłam, próbując oderwać owcę od swojego ubrania. – Ja…
– Czy Szkarłatna Panna zstąpiła do ciebie w wizji i oznajmiła, że zginiesz w wypadku wozu, jeśli do północy nie powiesz o niej pięciorgu znajomych?
– Teraz jesteś już śmieszny. – Szarpnęłam za tkaninę. Owca zaparła się kopytkami.
– Zatem co to wszystko ma znaczyć? – Przesunął jaśniejącą monetą w powietrzu, a cienie zalegające w stodole czmychnęły. Jego głos stał się ostry niczym ciernie, ale słyszałam, że gdy wydobywał się z Emerica, jego także ranił. – Co… co się wydarzyło, Vanju?
Oboje wiedzieliśmy, że nie pyta teraz o Szkarłatną Pannę.
Miałam trzy miesiące na przemyślenie, jak wyobrażam sobie nasze ponowne spotkanie. Przyjadę do Helligbrücke bogata, spełniona i szalenie atrakcyjna. Zobaczymy się po przeciwnych końcach mostu w słoneczny wiosenny dzień, płatki kwiatów będą sunąć unoszone delikatnym wietrzykiem, a my zamkniemy się w żarliwym uścisku, który z pewnością wzbudzi odrazę w miejscowych dziewięciolatkach.
Zamiast tego rozległ się odgłos rozrywania lnu, a później owca cofnęła się ze sporym kawałkiem mojej spódnicy. Nie dość dużym, by efekt okazał się nieprzyzwoity, ale na pewno stanowił śmiałą decyzję modową.
Zwiesiłam na chwilę głowę, czując się tak, jakbym osiągnęła szczyt żałosności. Może głupio było myśleć, że Emeric ucieszy się na mój widok. Nie oczekiwałam, że nic nie ulegnie zmianie po tym, jak z wrzaskiem uciekłam od ustalanych przez nas planów, ale… Miałam nadzieję, że akurat jego uczucia pozostaną niezmienione. Może się myliłam.
Jeśli zamierzaliśmy cokolwiek między sobą kończyć, to na pewno nie w tej stodole.
– Czy mogliśmy przejść gdzieś indziej? – zapytałam.
– W porządku. – W sposobie, w jaki Emeric zwiesił ramiona, dało się dostrzec rezygnację.
Próbowałam się nad tym nie zastanawiać. Przepchnęłam się do niego w drodze do drzwi.
– Wymyślę jakąś wymówkę, by wymknąć się po rozpoczęciu czuwania. Rób to co ja.
– Zaczekaj… – wycedził Emeric.
Nie czekałam. Przywołałam na twarz szeroki, rozentuzjazmowany uśmiech, po czym rozwarłam wrota stodoły.
– Przyjaciele! – zawołałam do tłumu czekającego na nas w ciemności rozświetlanej pochodniami. Leni dobrze się spisała, trzymając ich na tyle daleko, że przez dudnienie bębna raczej nie mogli słyszeć ani słowa. – To wszystko było wyłącznie nieporozumieniem! Radujcie się, bowiem nowa dusza dołącza do Pobłogosławionych!
Rozległy się oczywiście wiwaty, jak oczekiwałam.
A potem coś, czego nie przewidziałam: nieziemskie syknięcie, od którego rozdzwoniły mi się zęby.
– _Tak_ – wyszeptał głos_. – Radujcie się_.
W tłumie poniosły się okrzyki. Ludzie czmychnęli od mostku, gdy wezbrał pod nim jaskrawokarmazynowy blask, który następnie rozlewał się po wodzie, aż cały strumień stał się niczym rozżarzona żyła płonąca od środka. Czerwona mgła uniosła się z brzegów. Zielone pędy wystrzeliwały z ziemi wszędzie tam, gdzie padła, by zaraz eksplodować karmazynowymi kwiatami.
Emeric podszedł do mnie, marszcząc brwi.
– Proszę, powiedz mi, że to twoja sprawka – mruknął pod nosem.
Pokręciłam głową.
Karmazynowy opar rozwijał się, jakby był przywiązany do ogromnego, leniwie kręcącego się wrzeciona zawieszonego ponad mostkiem. Nagle zaczął pulsować i nie był już oparem, tylko niemal wyraźnym światłem.
Nad mostkiem dryfowała eteryczna kobieta, zbyt wysoka na człowieka. Długie kaskady karmazynowych włosów unosiły się na niewidzialnym wietrze, jej blada niczym lód twarz była piękna i jednocześnie nikczemna, a gdy spojrzało się jej w oczy, paliły jak pokrzywa. Miała na sobie suknię ze szkarłatu i rubinów, a wzór czerwonych rombów tańczył na jej policzkach podobnie jak na moich. W jednej dłoni ściskała kościane wrzeciono, a z rany w drugiej wylewały się rubiny.
Na jej skroniach spoczywał wieniec ze złotych liści i płonących rubinowych róż.
Szkarłatna Panna rozejrzała się po tłumie. Jej karneolowe oczy odnalazły mnie i przyszpiliły w miejscu niczym owada. Bezkrwawa skóra jej oblicza rozcięła się w jadowitym uśmiechu.
– _Moja prorokini_ – odezwał się znów ten wibrujący, syczący głos.
– Uhm – wykrztusiłam. – Cześć?
– _Nie powinnaś być zachwycona moim widokiem?_ – Głos Szkarłatnej Panny przeciął noc, wymykając się zza kłów połyskujących w mroku.
– Totalnie! W pełni zachwycona! – Starałam się wymusić na sobie przekonujący stopień radości. Oczywiście duch w mojej czaszce porzucił garnki i zamiast tego zdecydował się na kozie wrzaski. – Eee, co sprowadza cię do Hagendorn?
Emeric wydał z siebie odgłos zirytowania, ale umilkł, gdy dźgnęłam go łokciem.
Szkarłatna Panna przekrzywiła głowę i przyglądała mi się przez długą chwilę, zanim odpowiedziała:
– _Zawsze tu byłam, moja prorokini_. _Długo spałam pod Złamanym Wierchem, ale modlitwy twojej kongregacji przebudziły mnie i odnowiły moje siły._
_–_ Ach_. –_ Ktoś wyjaśnił mi dawno temu, że Bóstwa Dołu i ich wyznawców łączy… wzajemna symbiotyczna relacja, że tak to ujmę. Nigdy jednak nie słyszałam o uśpionym bóstwie ani o takim, które obudził przypływ wiary.
Oto co mnie spotkało za przywłaszczenie sobie tragicznej ballady.
– Chwalmy Szkarłatną Pannę! – zawołała Leni pośród tłumu.
Pielgrzymi podchwycili chórem okrzyk:
– Chwalmy! Chwalmy! Chwalmy!
Szkarłatna Panna zapłonęła jaśniej, zadowolona.
– _Tak, moje dzieci, cieszcie się. Spadły na was moje błogosławieństwa i czas wielkiego dobrobytu_.
Okrzyki stały się głośniejsze. Emeric i ja wymieniliśmy ukradkowe spojrzenia.
Ale zanim zdążyliśmy coś powiedzieć, Szkarłatna Panna nabrzmiała straszliwym krwawym światłem.
– _Ale posłuchajcie! Najpierw musimy odprawić stosowną ceremonię, jak za dawnych czasów. Ucztę przesilenia letniego!_
– Za dwa miesiące od teraz? Myślę, że uda nam się zorganizować ucztę – zaryzykowałam. – Co powiesz na jagnięcinę?
– _Nie, moja mała prorokini. Mówię o _dawnych _czasach –_ powiedziała ze śmiechem brzmiącym jak pękające szkło. Następnie wezbrała jeszcze mocniej. – _Czy jest pośród was jedna niezagarnięta osoba, która stanie się sługą na mojej świętej uczcie?_
– Twoim czym?
Moje pytanie zostało zignorowane, gdy Szkarłatna Panna obróciła głowę, rozglądając się po zebranych.
Następnie jej wzrok przesunął się po mnie… i zatrzymał.
Przysunęła się bliżej, uśmiechając się.
– _Ty. Nikt cię nie zagarnął, prawda?_
Uderzyło mnie to w trzewia w sposób, jakiego nie oczekiwałam.
– Ja nie… nie mam rodziny – przyznałam – jeśli to jest…
– _Nie ty, prorokini_. – Szkarłatna Panna zatrzymała się przed Emerikiem. – _On_.
– Ehm – odparł Emeric.
– _Czy nie powiedziałaś, że należy do moich pobłogosławionych?_ – zagruchała.
Emeric odchrząknął.
– Czuję się zaszczycony, wasza boskość, ale nastąpiło nieporozumienie. Jestem prefekt kandydat Emeric Conrad z Pierwszego…
– _Nadasz się_ – wymruczała.
– … Oficjum w Helligbrücke… – urwał, gdy wyciągnęła dłoń, lecz zaraz podjął znów: – Zakonu Prefektów Boskich Sądów. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym ci zadać kilka pytań.
– _Zagarniam cię_. – Szkarłatna Panna oparła płasko dłoń na jego piersi. Znów zapulsowało czerwone światło, tak jaskrawe, że załzawiły mi się oczy.
A wtedy zniknęła.
– _Pilnuj wybranego przeze mnie sługi, mała prorokini_. – Jej widmowy głos poniósł się po tłumie, gdy wokół nas kłębiła się rozjarzona karmazynowa mgła. – _I_ _pamiętaj, że zawsze towarzyszy ci moje błogosławieństwo._
Moje oczy nie tylko łzawiły. Coś gorącego spływało mi po twarzy. Rozległy się okrzyki wiernych i nagle poczułam uścisk na ramieniu.
– Dobrze się czujesz? – Emeric wyglądał na dziwnie zaniepokojonego.
Zamrugałam w jego stronę.
– To nie ja zostałam właśnie zagarnięta. A jak ty się czujesz?
– Chyba… dobrze. Ale ty… – Znowu poczułam drżenie w brzuchu, gdy dotknął mojego policzka. A później mi pokazał.
Na opuszkach jego palców lśniła wilgocią świeża, niedająca się z niczym pomylić krew.
– Och – rzekłam, czując, jak lekko kręci mi się w głowie.
Wokół wsi rozbrzmiewały okrzyki zachwytu. Rozejrzałam się za ich przyczyną i natknęłam się na jeszcze bardziej niepokojącą odpowiedź.
Każda figura wystawiona na dzisiejszy wieczór, od rzeźb na placu po dębową Brunne Łowczynię braci Rosów, płakała krwią.