Malowane henną - ebook
Malowane henną - ebook
Powieść, którą poleca Reese Witherspoon!
Ekscytujący bohaterowie, działająca na wyobraźnie symbolika i soczysty styl.
Po ucieczce od męża i od życia w zapadłej wsi Lakszmi pokonuje drogę, która ostatecznie doprowadzi ją do Dźajpuru, rozedrganego kolorami i dźwiękami Różowego Miasta, i do pozycji wybitnej hennistki.
Jako słynąca z niepowtarzalnych wzorów rozchwytywana artystka i powierniczka kobiet z najwyższych kast poznaje ich najgłębiej skrywane tajemnice, lecz nikomu nie może zdradzić swojej… Zawiść i plotki mogłyby zniszczyć jej reputację i unicestwić marzenie o niezależności.
Ta fascynująca opowieść o zmaganiach kobiety, która pragnie realizować własne cele w społeczeństwie oscylującym między tradycją a nowoczesnością, otwiera przed nami drzwi do świata zarazem barwnego, pasjonującego i okrutnego. I jest tak sugestywna, że pozwala poczuć chłodny dotyk henny na skórze, słodycz kardamonowych rabri na języku i aromat egzotycznych olejków w powietrzu.
Joshi po mistrzowsku równoważy pragnienie samopoznania z potrzebą rodzinnej miłości. - Publishers Weekly.
Barwna i pełna smaków i wzorów powieść Malowane henną jest niezwykłym spojrzeniem na kulturę Indii. - recenzja Bookpage.
Świat tak barwny, pełen świateł i dźwięków, tak bogaty w upajające zapachy i obrazy Indii, że chciałoby się zamieszkać na stronach tej powieści. - Janis Cooke Newman, autorka A Master Plan for Rescue.
Ekscytujący bohaterowie, działająca na wyobraźnię symbolika i soczysty styl – wszystko to składa się na stworzoną przez Alkę Joshi niezapomnianą opowieść. - „Christian Science Magazine”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-842-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lakszmi Śastri – trzydziestoletnia hennistka mieszkająca w Dźajpurze
Radha – trzynastoletnia siostra Lakszmi; urodziła się po tym, jak Lakszmi opuściła rodzinę
Malik – pomocnik Lakszmi, ma siedem lub osiem lat (sam dokładnie nie wie ile), mieszka w tłocznym śródmieściu z ciotką muzułmanką i jej synami
Parwati Singh – trzydziestopięcioletnia matrona, żona Samira Singha, matka Rawiego i Gowinda, daleka krewna dźajpurskiej rodziny królewskiej
Samir Singh – uznany architekt z wysokokastowej rodziny radźputów, mąż Parwati, ojciec Rawiego i Gowinda
Rawi Singh – siedemnastoletni syn Parwati i Samira Singhów, uczy się w Mayo College – szkole z internatem oddalonej o kilka godzin drogi od Dźajpuru
Lala – długoletnia niezamężna służąca w domu Singhów
Śila Śarma – piętnastoletnia córka państwa Śarmów, bogatego małżeństwa braminów o skromnym pochodzeniu
pan W.M. Śarma – oficjalny wykonawca projektów budowlanych dźajpurskiej rodziny królewskiej, mąż, ojciec czworga dzieci, z których najmłodsza jest Śila
Dźaj Kumar – kumpel Samira Singha z okresu studiów w Oksfordzie, lekarz w Śimli (na przedgórzu Himalajów, 11 godzin drogi od Dźajpuru), nieżonaty
pani Ajangar – gospodyni domu, w którym Lakszmi wynajmuje pokój
pan Pandej – jeden z lokatorów pani Ajangar, sąsiad Lakszmi i nauczyciel muzyki; uczy śpiewu Śilę Śarmę
Hari Śastri – mąż Lakszmi, od którego ona uciekła
sas – „teściowa” w języku hindi; gdy Lakszmi mówi o swojej sas, ma na myśli matkę Hariego. Zwracając się do teściowej bezpośrednio, kobieta używa wyrażającego szacunek zwrotu sasu dźi.
Joyce Harris – młoda Angielka, żona oficera armii brytyjskiej, członka sztabu nadzorującego w Dźajpurze przekazanie władzy
starsza pani Harris – teściowa Joyce
pita dźi – „ojciec” w języku hindi
ma – „mama” w języku hindi
Munći – staruszek z rodzinnej wioski Lakszmi. Ją nauczył rysować, a Radhę przygotowywać farby.
Kanta Agarwal – dwudziestosześcioletnia żona Manu Agarwala, wykształcona w Wielkiej Brytanii, pochodzi z kalkuckiej rodziny literatów
Manu Agarwal – zarządca nieruchomości rodziny królewskiej w Dźajpurze, mąż Kanty, wykształcony w Wielkiej Brytanii, spokrewniony z rodziną Śarmów
Badźu – stary służący Kanty i Manu Agarwalów
maharadźa Dźajpuru – figurant po uzyskaniu przez Indie niepodległości, najwyższy rangą członek rodziny królewskiej w tym mieście, posiadacz zasobnego skarbca i rozległych ziem, właściciel wielu pałaców w Dźajpurze
Naraja – budowniczy nowego domu Lakszmi w Dźajpurze
maharani Indira – macocha obecnego władcy, wdowa po nieżyjącym maharadźi Dźajpuru, bezdzietna, tytułowana również „królową wdową”
maharani Latika – trzydziestojednoletnia żona obecnego maharadźi, wykształcona w Szwajcarii
Madho Singh – papuga maharani Indiry
Gita – wdowa, kochanka Samira Singha
pani Patel – jedna z lojalnych klientek Lakszmi, właścicielka hotelu
_Słownik terminów w języku hindi znajduje się na końcu książki._PROLOG
Adźar, stan Uttar Pradeś, Indie
wrzesień 1955
Dziewczyna lekko stąpa po ubitej ziemi. Zgrubiałym podeszwom stóp nie przeszkadzają kamyki ani stwardniałe błoto na brzegu rzeki. Na głowie dźwiga matki, ten sam gliniany dzban, z którym codziennie chodzi do studni. Dziś zamiast wody niesie w nim cały swój dobytek: zapasową halkę i bluzkę, ślubne sari matki, _Opowieści o Krysznie_, które dawniej czytał jej ojciec – z kartkami miękkimi jak tkanina od lat przewracania – i list, który tego ranka przyszedł z Dźajpuru.
Gdy dobiegają ją głosy kobiet z rodzinnej wioski, przystaje niepewnie. Chciwe plotek baby opowiadają sobie historie i śmieją się głośno, piorąc nieopodal sari, halki, koszule i dhoti. Dziewczyna wie, że gdy tylko ją zauważą, umilkną i zaczną się na nią gapić lub spluwać na ziemię, prosząc Boga, by chronił je przed tą, która przynosi pecha. Przypomina o liście bezpiecznie ukrytym na dnie matki i myśli: _A niech się gapią ten ostatni raz_.
Poprzedniego dnia słyszała, jak nagabywały sołtysa: _Dlaczego ta pechowa dziewczyna nadal mieszka w domku nauczyciela, skoro jest potrzebny dla nowego?_ Bała się poruszyć, zalękniona, że zaraz wpadną do środka i wyciągną ją za włosy. Siedziała cichuteńko w czterech glinianych ścianach. Nie miała już nikogo, kto by ją obronił. Tydzień wcześniej ciało jej matki spalono z kośćmi martwych zwierząt – biedni mogli liczyć tylko na taką kremację. Ojciec, były wiejski nauczyciel, opuścił je pół roku wcześniej i krótko potem utopił się w płytkiej wodzie przy brzegu rzeki, tak pijany, że pewnie nawet nie poczuł żądła śmierci.
Przez cały ostatni tydzień każdego dnia na próżno czekała na skraju wioski na listonosza, który sporadycznie przyjeżdżał rowerem z sąsiedniej wsi. Tego ranka, gdy tylko go spostrzegła, wypadła z kryjówki i spytała, czy ma listy dla jej rodziny. Zaskoczony zmarszczył czoło i przygryzł policzek. Zaczerwienione oczy przyjrzały się jej bacznie zza grubych szkieł okularów. Widziała, że się nad nią lituje, ale jednocześnie czuje złość – prosiła o korespondencję, która powinna najpierw trafić w ręce sołtysa. Wytrzymała jego badawcze spojrzenie i nawet nie mrugnęła. W końcu wydobył grubą pelurową kopertę zaadresowaną do jej rodziców i podał dziewczynie, unikając jej wzroku, po czym jak najprędzej odjechał.
Teraz już nie musi się ukrywać. Z dumnie podniesioną głową mija kobiety na brzegu rzeki. Rzucają jej gniewne spojrzenia. Czuje dziki trzepot serca w piersi, ale idzie dalej, prosta jak trzcina cukrowa, niosąc na głowie matki, jak gdyby szła tylko do studni na polu dwa kilometry od wioski – jedynej, z której pozwalają jej czerpać wodę.
Plotkary już nie szepczą między sobą, tylko wołają jedna do drugiej: _Patrz, idzie ta pechowa dziewczyna! Tamtego roku, kiedy przyszła na świat, szarańcza pożarła nam pszenicę! Jej starsza siostra zostawiła męża i słuch po niej zaginął! Bezwstydnica! Zaraz potem jej matka oślepła! A ojciec zaczął pić! Hańba! Nawet jej karnacja jest podejrzana. Tylko angreziwali mają niebieskie oczy. Czy ona w ogóle jest nasza? Z tej wsi?_
Nieraz zastanawiała się, co to za siostra, o której mówiły. W snach jawiła się jej tylko jako cień, a rodzice nigdy nie przyznali, że ktoś taki w ogóle istniał. Plotkary gadały, że opuściła wioskę trzynaście lat wcześniej. Dlaczego? Dokąd się udała? Jak zdołała uciec z miejsca, w którym wścibskie baby śledzą każdy twój ruch? Może zrobiła to nocą, kiedy krowy i kozy śpią? Podobno ukradła pieniądze, ale przecież we wsi nikt ich nie ma. Czym się żywiła? Niektórzy twierdzili, że przebrała się za mężczyznę, żeby po drodze nikt jej nie zatrzymywał. Inni mówili, że uciekła z chłopakiem z cyrku, została tancerką nauć i tańczyła teraz w dzielnicy rozpusty w odległej Agrze.
Przed trzema dniami stary i kulawy Munći – jedyny przyjaciel, jakiego miała w wiosce – ostrzegł ją, że jeśli nie wyniesie się z chaty, sołtys zmusi ją do małżeństwa z owdowiałym chłopem albo zażąda, by opuściła wieś.
– Nic cię tu już nie trzyma – przekonywał ją.
Ale dokąd miała odejść – trzynastoletnia sierota bez krewnych i pieniędzy?
– Odwagi, beti – pocieszył ją Munći dźi i wyjawił, że w sąsiedniej wiosce mieszka jej szwagier, mężczyzna, którego przed laty opuściła jej starsza siostra. Może pomógłby dziewczynie ją odszukać.
– Dlaczego nie mogę zostać z tobą? – zapytała.
– Tak się nie godzi – odparł łagodnie. Zarabiał na życie malowaniem obrazków na szkieletowanych liściach pipalu. Na pocieszenie podarował jej jeden. W złości pewnie rzuciłaby nim w starca, ale zauważyła, że przedstawia Krysznę karmiącego owocem mango swoją ukochaną Radhę, jej imienniczkę. W życiu nie dostała piękniejszego prezentu.
Zaabsorbowana myślami dociera do wioskowej młocarni. Zwalnia kroku. Cztery woły chodzą w kieracie wokół dużego płaskiego kamienia, oddzielając ziarna pszenicy. Prem, opiekun zwierząt, siedzi oparty plecami o ścianę szałasu. Śpi. Dziewczyna mija go jak najciszej i kieruje się na wąską ścieżkę, która prowadzi do kapliczki poświęconej Ganeśi dźi. Budowla ma wąskie wejście, a w środku stoi posąg boga z głową słonia. U stóp Ganeśi leżą dary: niedojrzały owoc kokosu, nagietki, garnuszek ghi, plastry mango. Nad stożkiem kadzidła z drzewa sandałowego ospale wije się smuga dymu.
Radha kładzie przed Ganeśą dźi obrazek Kryszny podarowany jej przez Munćiego dźi i błaga boga, który ma moc usuwania wszelkich przeszkód, by zdjął z niej klątwę pechowej dziewczyny.
Gdy wreszcie dociera do oddalonej o dziesięć kilometrów na zachód wioski szwagra, jest późne popołudnie i słońce wisi nisko nad horyzontem. Na jej bawełnianej bluzce widnieją plamy potu. Stopy i kostki ma ubrudzone pyłem drogi, usta spierzchnięte.
Jest ostrożna. Chowa się w zaroślach, kryje za drzewami. Wie, że samotnej dziewczyny nikt nie potraktuje życzliwie. Rozgląda się za mężczyzną, którego opisał jej Munći dźi.
Wreszcie go widzi. Tam jest. Kuca pod banjanem, odwrócony przodem do niej. Jej szwagier.
Ma przetłuszczone gęste włosy czarne jak węgiel. Długa nierówna blizna biegnie wężowatą kreską od dolnej wargi przez cały podbródek. Nie jest ani młody, ani stary. Na jego koszuli widnieją plamy curry, a dhoti jest szare od kurzu.
Dopiero po chwili Radha zauważa kucającą przed nim kobietę. Obca podtrzymuje łokieć drugą ręką. Przedramię ma wygięte pod nienaturalnym kątem. Jej głowę całkiem przesłania pallu. Szepcze coś do mężczyzny. Radha patrzy na nich, zastanawiając się, czy jej szwagier wziął sobie nową żonę.
Podnosi z ziemi kamyk i ciska nim w mężczyznę. Pudłuje. Za drugim razem udaje się jej wycelować w jego udo, lecz on tylko macha dłonią, jak gdyby odganiał owada. Uważnie słucha kobiety. Radha rzuca kolejne kamyki. Kilka z nich trafia w cel. Wreszcie mężczyzna podnosi głowę i rozgląda się wkoło.
Radha wychodzi spomiędzy drzew.
On robi wielkie oczy, jakby zobaczył ducha.
– Lakszmi? – pyta zdumiony.1
Dźajpur, Radźasthan, Indie
15 listopada 1955
Niepodległość zmieniła wszystko. Niepodległość nie zmieniła nic. Osiem lat po odejściu Brytyjczyków mieliśmy bezpłatne szkoły, bieżącą wodę i brukowane drogi. Mimo to Dźajpur wciąż wydawał się taki sam jak dziesięć lat wcześniej, kiedy po raz pierwszy trafiłam na jego zakurzone ulice. Tego ranka w drodze na pierwszą umówioną wizytę Malik i ja niemal wpadliśmy na mężczyznę z workami cementu na głowie, któremu drogę zajechał rower. Z winy rowerzysty, wiozącego pod pachą dwumetrową drabinę, wóz konny bokiem uderzył świnię, która z kwikiem uciekła w wąską uliczkę. Potem musieliśmy jeszcze ominąć zgraję hałaśliwych hidźrów. Odziani w sari i wyszminkowani młodzieńcy śpiewali i tańczyli przed jednym z domów, aby uczcić narodziny potomka płci męskiej. Tak bardzo przywykliśmy do zapachów miasta – krowieńców, dymu z domowych palenisk, kokosowego olejku do włosów, kadzidła sandałowego i uryny – że prawie ich nie zauważaliśmy.
Niepodległość bez wątpienia _odmieniła_ ludzi. Świadczyły o tym ich wyprostowane sylwetki i dumnie wypięte piersi, jak gdyby wreszcie czuli, że mogą oddychać swobodnie. Widziało się to w ich kroku, gdy pewnie i z godnością zmierzali do świątyń, a nawet w tym, jak się targowali – śmielej niż kiedyś – ze sprzedawcami na bazarach.
Malik zagwizdał na tongę. Był drobnym, chudym jak trzcina chłopcem, ale jego gwizd słychać było chyba aż w Bombaju. Zawsze mnie tym zaskakiwał. Już po chwili ładował nasze ciężkie bagaże na wóz. Tongawala z jawną niechęcią podwiózł nas krótkie pięć przecznic do posiadłości Singhów. Strażnik przy bramie przyglądał się nam uważnie, gdy wysiadaliśmy z wozu.
Przed uzyskaniem niepodległości większość dźajpurskich rodzin żyła w ciasnych kwaterach w samym sercu starego Różowego Miasta. Ale Singhowie od pokoleń mieszkali w rozległym majątku poza murami miejskimi. Należeli do klasy panującej – radźów, mniej znaczących książąt i oficerów armii – przywykłej do przywilejów przed okresem panowania brytyjskiego, w jego trakcie, a nawet po nim. Do posiadłości prowadziła szeroka aleja wysadzana drzewami pipalu. Ponaddwumetrowy mur z ostrymi odłamkami szkła na szczycie zasłaniał widok na dwupiętrowe budynki. Marmurowa weranda porośnięta bugenwillą i pnączami jaśminu okalała front i boki każdego piętra, chłodząc dom latem, gdy Dźajpur nagrzewał się niczym piec tanduri.
Ćaukidar Singhów nie spuszczał z nas wzroku, gdy zdejmowaliśmy z tongi nasze rzeczy. Malik został przy bramie, by z nim pogawędzić, natomiast ja ruszyłam brukowaną ścieżką okoloną szerokimi połaciami wypielęgnowanych trawników w stronę werandy Parwati Singh.
W to listopadowe przedpołudnie powietrze było rześkie, ale przesycone wilgocią. W drzwiach przywitała mnie Lala, która służyła u Parwati Singh najdłużej i wyniańczyła jej synów. Na znak szacunku zasłoniła włosy końcem pallu.
Uśmiechnęłam się i złączyłam dłonie w _namaste_.
– Używałaś magnoliowego olejku, Lalu?
Podczas poprzedniej wizyty dyskretnie dałam jej buteleczkę mojego specyfiku na zrogowaciały naskórek.
Ukryła uśmiech za pallu, wysunęła bosą stopę i okręciła ją, pokazując gładką piętę.
– Han dźi. – Zaśmiała się cicho.
– Śabaś – pogratulowałam jej. – A jak tam twoja bratanica? – Pół roku wcześniej Lala ściągnęła do pracy u Singhów piętnastoletnią córkę brata.
Czoło kobiety przecięły zmarszczki, a uśmiech znikł. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, z głębi domu dobiegł głos jej pracodawczyni:
– Lakszmi? To ty?
Wyraz twarzy Lali się zmienił. Uśmiechnęła się cierpko i skinęła głową na znak, że dziewczyna jakoś sobie radzi, po czym zawróciła do kuchni. Wiedziała, że sama trafię do sypialni Parwati, w której byłam już wiele razy.
Pani domu siedziała przy palisandrowym biurku. Gdy weszłam, zerknęła na mały złoty zegarek na nadgarstku, po czym wróciła do pisania listu. Bardzo pilnowała punktualności i nie tolerowała spóźnialstwa innych. Ja natomiast przywykłam czekać, aż ona skończy pisać wiadomość do premiera Nehru dźi lub rozmawiać przez telefon z jednym z członków Ligi Indyjsko-Radzieckiej.
Rozstawiłam moje przybory i poukładałam poduszki na obitym kremowym jedwabiem szezlongu, tymczasem Parwati zapieczętowała list i wezwała Lalę.
Zamiast starej służącej zjawiła się jej bratanica. Dziewczyna wielkimi ciemnymi oczami wpatrywała się w podłogę, a dłonie trzymała złączone przed sobą.
Parwati zmarszczyła brwi. Zmierzyła nastolatkę wzrokiem i po króciutkiej pauzie oznajmiła:
– Spodziewamy się gościa na lunchu. Podacie bundi rajtę.
Młoda służąca pobladła, jak gdyby miała zemdleć.
– Nie mamy świeżego jogurtu, memsahib.
– Dlaczego?
Dziewczyna niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. Na próżno szukała oczami odpowiedzi w tureckim dywanie, oprawionej w ramki fotografii premiera i lustrzanym barku z alkoholem.
Gdy Parwati ponownie się odezwała, jej słowa były jak szkło – przejrzyste i ostre.
– Dopilnuj, aby na lunch podano bundi rajtę.
Dolna warga nastolatki zadrżała. Dziewczyna rzuciła mi błagalne spojrzenie.
Podeszłam do okien wychodzących na ogród na tyłach posiadłości. Parwati była także moją pracodawczynią. Mogłam pomóc służącej nie bardziej niż skóra tygrysa wisząca na ścianie.
– Niech dzisiaj Lala przyniesie herbatę. – Parwati odprawiła dziewczynę, po czym usadowiła się na szezlongu.
Wreszcie mogłam rozpocząć nakładanie henny. Zajęłam swoje zwykłe miejsce w drugim końcu kanapy i ujęłam dłonie gospodyni.
Zanim przybyłam do Dźajpuru, stopy i dłonie moich klientek ozdabiały kobiety z kasty śudrów, pokrywając je rysunkami, których uczyły się od swoich matek: zwykłymi kropkami, kreskami i trójkątami – dość, by zasłużyć na mizerną zapłatę. Moje wzory były misterne i nawiązywały do doświadczeń pań, które obsługiwałam. Również pasta z henny, której używałam, była lepsza i bardziej jedwabista od mieszanek stosowanych przez kobiety śudrów. Przed nałożeniem henny dokładnie nacierałam skórę emulsją z cytryną i cukrem, by rysunek utrzymał się przez kilka tygodni. Im ciemniejsza henna, tym mąż bardziej kocha żonę – tak uważały klientki, a moje bogate desenie cynamonowej barwy nigdy ich nie rozczarowywały. Z czasem panie zaczęły wierzyć, że moja henna potrafi zwabić niestałego męża do małżeńskiego łoża lub sprawić, że w łonie kobiety wykiełkuje nowe życie. Dzięki temu mogłam żądać kwot dziesięciokrotnie wyższych niż kobiety śudrów. I tyle mi płacono.
Parwati twierdziła, że moim umiejętnościom zawdzięcza narodziny młodszego syna. W Dźajpurze była moją pierwszą klientką. Kiedy okazało się, że jest w ciąży, mój terminarz wypełnił się nazwiskami pań z kręgu jej znajomych – elity Dźajpuru.
Gdy henna na jej dłoniach schła powoli, ja zaczęłam pokrywać rysunkami jej stopy. Parwati pochyliła się, by widzieć, co robię. Nasze głowy prawie się stykały, a w jej oddechu czułam słodką woń betelu. Ciepłe westchnienie musnęło mój policzek.
– Mówisz, że nigdy nie wyjeżdżałaś z Indii, lecz taki liść figowy widziałam tylko w Stambule.
Wstrzymałam oddech. Na moment ogarnął mnie dawny strach. Na wierzchu stóp Parwati narysowałam liście tureckiego figowca – jakże odmiennego od jego kuzyna z Radźasthanu, banjana, którego mizerne owoce nadawały się tylko dla ptaków. Na spodzie – oglądanym wyłącznie przez jej męża – malowałam właśnie dużą przeciętą na pół figę, dojrzałą i ponętną.
Uśmiechnęłam się, spojrzałam prosto w jej oczy i łagodnie nacisnęłam dłonią jej ramię, by oparła się z powrotem o poduszki szezlonga.
– Czy mąż właśnie na to zwróci uwagę? – spytałam, ściągając brwi. – Że figi są tureckie? – Z torby wydobyłam lusterko i przystawiłam je do łuku prawej stopy, by mogła zobaczyć maleńką osę, którą namalowałam obok owocu. – Na pewno wie, że jedynie wyjątkowa osa potrafi zapylić kwiat figowca głęboko w środku.
Zaskoczona uniosła brwi. Rozchyliła wargi barwy ciemnej czerwieni i po chwili wybuchła gromkim śmiechem, od którego zatrzęsła się kanapa. Parwati była atrakcyjną kobietą. Miała ładny kształt oczu i wydatne usta, z górną wargą pełniejszą od dolnej. Nosiła stroje w kolorach żywych jak dźajpurska biżuteria. Tego dnia wybrała fuksjowy jedwab, by dodać swojej cerze blasku.
Brzegiem sari wytarła kąciki oczu.
– Śabaś, Lakszmi! W te dni, gdy malujesz mnie henną, Samir nie chce opuścić mojego łoża. – W jej głosie brzmiała nuta przywodząca na myśl popołudnie spędzone na chłodnej bawełnie pościeli i dotyk ciepłych ud męża na jej udach.
Z trudem usunęłam ten obraz z wyobraźni.
– Taki jest cel – wyszeptałam, po czym wróciłam do pokrywania wzorem łuku jej stopy, miejsca wyjątkowo czułego u większości kobiet.
Parwati była przyzwyczajona do moich zabiegów i nigdy nie trąciła nagłym ruchem trzcinki.
– Niech zatem liście tureckiego figowca pozostaną tajemnicą, tak jak twoje niebieskie oczy i jasna skóra – zachichotała.
Przez dziesięć lat, odkąd zaczęłam do niej przychodzić, Parwati niezmiennie wracała do tego tematu. Indie były krajem czarnych jak węgiel tęczówek. Niebieskie wymagały wyjaśnienia. Czy moja przeszłość kryła jakąś okropną tajemnicę? Może mój ojciec był Europejczykiem? Albo, co gorsza, miałam matkę Anglo-Induskę? Urodziłam się za czasów panowania brytyjskiego. Skończyłam już trzydzieści lat i zdążyłam przywyknąć do wszelkich kalumnii na temat moich rodziców. Nigdy nie reagowałam na prowokujące uwagi Parwati.
Zakryłam pastę z henny wilgotną ściereczką i z buteleczki wylałam do wnętrza dłoni odrobinę olejku goździkowego. Przez chwilę rozcierałam go w palcach, a gdy się ogrzał, zaczęłam usuwać zaschniętą hennę z rąk matrony.
– A może, dźi, jedną z moich praprababek uwiódł Marco Polo? Lub Aleksander Wielki? – W miarę jak masowałam dłonie Parwati, okruchy suchej pasty z henny spadały na podłożony pod spód ręcznik. Wzór, którym pokryłam jej ręce, ukazywał się stopniowo. – Niewykluczone, że w moich żyłach płynie krew wojowników, podobnie jak w pani żyłach.
– Och, Lakszmi, nie żartuj sobie! – Złote, wysadzane perłami kolczyki w kształcie dzwonków zakołysały się wesoło, gdy ponownie wybuchła śmiechem.
Obie należałyśmy do dwóch najwyższych kast, ona do kszatrijów, ja do braminów. Nigdy jednak nie uznałaby mnie za równą sobie, ponieważ dotykałam stóp obcych kobiet, pokrywając je hennowymi deseniami. Stopy uważano za nieczyste i dotykać ich mogli jedynie niskokastowi śudrowie. Wprawdzie kasta, do której należała Parwati, od wieków powierzała mojej kształcenie swoich potomków i odprawianie świętych obrzędów, ale w oczach elity Dźajpuru byłam upadłą braminką.
Na szczęście kobiety pokroju Parwati dobrze płaciły. Dlatego puszczałam mimo uszu docinki, ścierając resztki pasty z jej dłoni. Przez lata zdołałam sporo zaoszczędzić i byłam bliska osiągnięcia upragnionego celu – budowy własnego domu z marmurowymi posadzkami, które miały przyjemnie chłodzić mi stopy po dniu przemierzania miasta wzdłuż i wszerz. I z bieżącą wodą, której mogłabym używać do woli – bez konieczności proszenia gospodyni, by napełniła moje matki. I tylko ja miałam mieć klucz do drzwi. Nikt nie mógłby mnie z niego wyrzucić. Jako piętnastolatka musiałam wyjść za mąż i opuścić rodzinną wieś, bo rodziców nie było stać na moje utrzymanie. Teraz, po latach, sama mogłam zapewnić im byt, zaopiekować się nimi. Wprawdzie nie odpowiedzieli dotąd na żaden z moich listów ani nie podziękowali za pieniądze, które im od dawna wysyłałam, ale wierzyłam, że zmienią zdanie i przyjadą do Dźajpuru, skoro proponowałam im zamieszkanie w moim własnym domu. Wreszcie mieli się przekonać, że wszystko dobrze się ułożyło. Na razie musiałam jednak hamować dumę. Jak mawiał Gandhi dźi? _Oko za oko uczyni tylko cały świat ślepym_.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki