Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Mały książę - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
19 lutego 2018
E-book: EPUB, PDF MOBI
17,06 zł
Audiobook
17,06 zł
17,06
1706 pkt
punktów Virtualo

Mały książę - ebook

Uwielbiana przez Dużych i Małych mądra i piękna opowieść o poszukiwaniu przyjaźni. Książka w nowym przekładzie Elżbiety Siwiec.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7773-858-0
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Le­ono­wi Wer­tho­wi

Wy­bacz­cie mi dzie­ci, że za­de­dy­ko­wa­łem tę książ­kę oso­bie do­ro­słej. Mam jed­nak ku temu waż­ny po­wód: ten do­ro­sły jest moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Ist­nie­je też wy­ja­śnie­nie do­dat­ko­we: ten do­ro­sły po­tra­fi zro­zu­mieć wszyst­ko, na­wet książ­ki dla dzie­ci. Mam też trze­ci po­wód: ten do­ro­sły miesz­ka we Fran­cji, gdzie cier­pi głód i chłód. Po­trze­bu­je więc po­cie­chy. Je­że­li te po­wo­dy nie są wy­star­cza­ją­ce, chciał­bym za­de­dy­ko­wać tę książ­kę dziec­ku, któ­rym kie­dyś był ten do­ro­sły. Wszy­scy do­ro­śli byli prze­cież dzieć­mi. Cho­ciaż nie­wie­lu z nich o tym pa­mię­ta. Zmie­niam więc de­dy­ka­cję:

Le­ono­wi Wer­tho­wi,

gdy był dziec­kiem

I

Kie­dy mia­łem sześć lat, zo­ba­czy­łem pew­ne­go razu w książ­ce o le­sie dzie­wi­czym wspa­nia­łą ilu­stra­cję. Książ­ka no­si­ła ty­tuł Praw­dzi­we hi­sto­rie, a ob­ra­zek przed­sta­wiał węża boa po­ły­ka­ją­ce­go dzi­kie zwie­rzę. Oto ko­pia ry­sun­ku:

W książ­ce było na­pi­sa­ne: „Węże boa po­ły­ka­ją swo­ją ofia­rę w ca­ło­ści. A po­tem nie mogą się ru­szać i śpią sześć mie­się­cy, do­pó­ki jej nie stra­wią”.

Póź­niej dużo roz­my­śla­łem o ży­ciu dżun­gli, aż w koń­cu się­gną­łem po kred­kę i uda­ło mi się zro­bić mój pierw­szy ry­su­nek. Ry­su­nek nu­mer je­den. Wy­glą­dał tak:

Po­ka­za­łem moje dzie­ło do­ro­słym i za­py­ta­łem, czy bu­dzi w nich strach.

W od­po­wie­dzi usły­sza­łem: „Dla­cze­go mie­li­by­śmy się bać zwy­kłe­go ka­pe­lu­sza?”.

Na moim ry­sun­ku nie było jed­nak ka­pe­lu­sza. Przed­sta­wiał węża boa tra­wią­ce­go sło­nia. Na­ry­so­wa­łem za­tem wnę­trze węża, aby do­ro­śli zro­zu­mie­li. Im za­wsze trze­ba wszyst­ko wy­ja­śniać. Mój ry­su­nek nu­mer dwa wy­glą­dał tak:

Do­ro­śli po­ra­dzi­li mi, abym dał so­bie spo­kój z ry­so­wa­niem węży boa, otwar­tych i za­mknię­tych, a za­in­te­re­so­wał się ra­czej geo­gra­fią, hi­sto­rią, aryt­me­ty­ką i gra­ma­ty­ką. W ten spo­sób w wie­ku sze­ściu lat po­rzu­ci­łem wspa­nia­le się za­po­wia­da­ją­cą ka­rie­rę ar­ty­sty ma­la­rza. Znie­chę­ci­ło mnie nie­po­wo­dze­nie ry­sun­ków nu­mer je­den i nu­mer dwa. Do­ro­śli sami ni­cze­go nie po­tra­fią zro­zu­mieć, a dzie­ci mę­czy nie­ustan­ne wy­ja­śnia­nie im wszyst­kie­go…

Mu­sia­łem więc wy­brać inny za­wód — zo­sta­łem pi­lo­tem. La­ta­łem po ca­łym świe­cie. I rze­czy­wi­ście geo­gra­fia bar­dzo mi się przy­da­ła. Już na pierw­szy rzut oka po­tra­fi­łem od­róż­nić Chi­ny od Ari­zo­ny. To uży­tecz­na umie­jęt­ność, gdy czło­wiek za­błą­dzi w nocy.

Ta­kie ży­cie da­wa­ło mi oka­zję do spo­tkań z wie­lo­ma po­waż­ny­mi oso­ba­mi. Spę­dza­łem z do­ro­sły­mi bar­dzo dużo cza­su, ob­ser­wo­wa­łem ich z bli­ska. Ale to nie zmie­ni­ło mo­jej opi­nii o nich na lep­szą.

Kie­dy spo­ty­ka­łem oso­bę, któ­ra wy­da­wa­ła mi się cho­ciaż tro­chę by­strzej­sza niż inne, prze­pro­wa­dza­łem na niej eks­pe­ry­ment za po­mo­cą mo­je­go ry­sun­ku nu­mer je­den, któ­ry no­si­łem przy so­bie. Chcia­łem się prze­ko­nać, czy ten ktoś na­praw­dę ro­zu­mie. Ale za­wsze sły­sza­łem od­po­wiedź: „To jest ka­pe­lusz”. Więc nie wspo­mi­na­łem ani o wę­żach boa, ani o dżun­gli, ani o gwiaz­dach. Sta­ra­łem się do­sto­so­wać do po­zio­mu roz­mów­ców. Roz­ma­wia­łem za­tem z nimi o bry­dżu, gol­fie, po­li­ty­ce albo kra­wa­tach. A do­ro­sły był za­do­wo­lo­ny, że po­znał tak roz­sąd­ne­go czło­wie­ka…II

Ży­łem więc sa­mot­nie, nie ma­jąc ni­ko­go, z kim mógł­bym szcze­rze po­roz­ma­wiać, aż do cza­su, gdy przed sze­ściu laty mu­sia­łem lą­do­wać awa­ryj­nie na Sa­ha­rze z po­wo­du uster­ki sil­ni­ka. A po­nie­waż nie le­ciał ze mną ani me­cha­nik, ani pa­sa­że­ro­wie, wie­dzia­łem, że sam będę mu­siał się upo­rać z trud­ną na­pra­wą. Była to kwe­stia ży­cia lub śmier­ci. Za­pas wody wy­star­czył­by mi za­le­d­wie na osiem dni.

Pierw­sze­go wie­czo­ru za­sną­łem na pia­sku o ty­siąc mil od te­re­nów za­miesz­ka­nych przez lu­dzi. By­łem bar­dziej sa­mot­ny niż roz­bi­tek na tra­twie za­gu­bio­ny gdzieś na środ­ku oce­anu. Wy­obraź­cie więc so­bie moje zdu­mie­nie, gdy o świ­cie obu­dzi­ły mnie sło­wa wy­po­wie­dzia­ne dziw­nym, cie­niut­kim gło­si­kiem:

— Bar­dzo pro­szę, na­ry­suj mi ba­ran­ka!

— Co pro­szę?

— Na­ry­suj mi ba­ran­ka…

Ze­rwa­łem się na rów­ne nogi, jak­by strze­lił we mnie pio­run. Prze­tar­łem moc­no oczy. Ro­zej­rza­łem się uważ­nie. I zo­ba­czy­łem nie­zwy­kłe­go ma­łe­go chłop­czy­ka, któ­ry przy­glą­dał mi się z po­wa­gą. Oto jego naj­lep­szy por­tret, jaki póź­niej uda­ło mi się wy­ko­nać.

Ale mój ry­su­nek był oczy­wi­ście o wie­le mniej za­chwy­ca­ją­cy niż mo­del. To nie moja wina. W wie­ku sze­ściu lat do­ro­śli tak sku­tecz­nie znie­chę­ci­li mnie do ka­rie­ry ma­lar­skiej, że nie na­uczy­łem się ry­so­wać ni­cze­go oprócz węży boa za­mknię­tych i węży boa otwar­tych.

Przy­glą­da­łem się więc zja­wi­sku ocza­mi okrą­gły­mi ze zdzi­wie­nia. Nie za­po­mi­naj­cie, że znaj­do­wa­łem się o ty­siąc mil od te­re­nów za­miesz­ka­nych przez lu­dzi. A mały chłop­czyk nie wy­glą­dał ani na za­błą­ka­ne­go, ani umie­ra­ją­ce­go ze zmę­cze­nia, ani umie­ra­ją­ce­go z gło­du, ani umie­ra­ją­ce­go z pra­gnie­nia, ani umie­ra­ją­ce­go ze stra­chu. W naj­mniej­szym stop­niu nie przy­po­mi­nał dziec­ka za­gu­bio­ne­go po­środ­ku pu­sty­ni, o ty­siąc mil od te­re­nów za­miesz­ka­nych przez lu­dzi. Kie­dy wresz­cie uda­ło mi się wy­do­być z sie­bie głos, po­wie­dzia­łem:

— Co ty tu ro­bisz?

A on po­wtó­rzył bar­dzo po­wo­li, jak­by cho­dzi­ło o spra­wę nie­zwy­kłej wagi:

— Bar­dzo pro­szę, na­ry­suj mi ba­ran­ka…

Kie­dy ta­jem­ni­ca cię prze­ra­sta, na­wet nie my­ślisz o nie­po­słu­szeń­stwie. Więc cho­ciaż o ty­siąc mil od te­re­nów za­miesz­ka­nych przez lu­dzi i w ob­li­czu śmier­tel­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa wy­da­wa­ło mi się to cał­ko­wi­cie nie­do­rzecz­ne, wy­ją­łem z kie­sze­ni kart­kę pa­pie­ru i pió­ro. Wte­dy przy­po­mnia­łem so­bie, że prze­cież uczy­łem się przede wszyst­kim geo­gra­fii, hi­sto­rii, al­ge­bry i gra­ma­ty­ki, po­wie­dzia­łem więc chłop­czy­ko­wi (odro­bi­nę zi­ry­to­wa­ny), że nie po­tra­fię ry­so­wać. Od­po­wie­dział mi:

— Nie szko­dzi. Na­ry­suj mi ba­ran­ka.

Po­nie­waż ni­g­dy w ży­ciu nie ry­so­wa­łem ba­ran­ka, na­szki­co­wa­łem dla nie­go je­den z dwóch ry­sun­ków, ja­kie po­tra­fi­łem zro­bić. Przed­sta­wiał boa za­mknię­te­go. Ja­kież było moje zdu­mie­nie, gdy usły­sza­łem:

— Nie! Nie! Nie chcę sło­nia we­wnątrz węża boa. Wąż boa jest nie­bez­piecz­ny, a słoń bę­dzie za­wa­dzał. Mam bar­dzo mało miej­sca. Po­trze­bu­ję ba­ran­ka. Na­ry­suj mi ba­ran­ka.

Więc na­ry­so­wa­łem. Przyj­rzał się uważ­nie, a po­tem po­wie­dział:

— Nie! Ten jest już bar­dzo cho­ry. Na­ry­suj in­ne­go.

Na­ry­so­wa­łem:

Mój przy­ja­ciel uśmiech­nął się ła­god­nie, z po­bła­ża­niem:

— Po­patrz! To nie jest ba­ra­nek, to ba­ran. Ma prze­cież rogi…

Na­ry­so­wa­łem więc raz jesz­cze:

Ale ten, jak i po­przed­nie, zo­stał od­rzu­co­ny:

— Ten jest za sta­ry. Chcę ba­ran­ka, któ­ry bę­dzie dłu­go żył.

Bar­dzo już znie­cier­pli­wio­ny, bo chcia­łem jak naj­szyb­ciej za­brać się do na­pra­wy sil­ni­ka, na­ba­zgra­łem taki oto ry­su­nek:

I wy­ja­śni­łem:

— To skrzyn­ka. Ba­ra­nek, któ­re­go chcia­łeś, znaj­du­je się w środ­ku.

Ja­kież było moje zdzi­wie­nie, gdy twarz ma­łe­go kry­ty­kan­ta się roz­pro­mie­ni­ła:

— Jest do­kład­nie tak, jak chcia­łem! Jak my­ślisz, czy ba­ra­nek po­trze­bu­je dużo tra­wy?

— Dla­cze­go py­tasz?

— Bo u mnie wszyst­kie­go jest mało…

— Z pew­no­ścią wy­star­czy. Da­łem ci bar­dzo ma­łe­go ba­ran­ka.

Po­chy­lił się nad ry­sun­kiem:

— Nie ta­kie­go znów ma­łe­go… Po­patrz! Za­snął…

W taki wła­śnie spo­sób po­zna­łem Ma­łe­go Księ­cia.III

Tro­chę to trwa­ło, za­nim zro­zu­mia­łem, skąd przy­był. Mały Ksią­żę za­da­wał mi dużo py­tań, ale wy­da­wa­ło się, że ni­g­dy nie sły­szy mo­ich. To z przy­pad­ko­wo wy­po­wia­da­nych słów, stop­nio­wo, do­wie­dzia­łem się wszyst­kie­go. Na przy­kład, gdy po raz pierw­szy zo­ba­czył mój sa­mo­lot (nie na­ry­su­ję go, taki ry­su­nek jest dla mnie za trud­ny), za­py­tał mnie:

— Co to za rzecz?

— To nie jest ja­kaś rzecz. To lata. To sa­mo­lot. To mój sa­mo­lot.

By­łem dum­ny, gdy mó­wi­łem mu, że la­tam. Wte­dy wy­krzyk­nął:

— Coś ta­kie­go! Spa­dłeś z nie­ba!

— Tak — od­par­łem skrom­nie.

— Och! Ja­kie to za­baw­ne!

I Mały Ksią­żę wy­buch­nął śmie­chem, co nie­zmier­nie mnie zi­ry­to­wa­ło. Za­le­ża­ło mi bo­wiem na tym, aby moje kło­po­ty trak­to­wa­no po­waż­nie. Po­tem do­dał:

— Więc ty tak­że spa­dłeś z nie­ba! Z ja­kiej pla­ne­ty po­cho­dzisz?

To rzu­ci­ło świa­tło na ta­jem­ni­cę jego obec­no­ści w tym miej­scu, spy­ta­łem go więc szyb­ko:

— Przy­by­łeś z in­nej pla­ne­ty?

Ale mi nie od­po­wie­dział. Po­ki­wał lek­ko gło­wą, spo­glą­da­jąc na mój sa­mo­lot:

— To praw­da, że nie mo­głeś przy­le­cieć tym z bar­dzo da­le­ka…

Dłuż­szy czas roz­my­ślał. Na­stęp­nie wy­jął z kie­sze­ni mo­je­go ba­ran­ka i uważ­nie się przy­glą­dał swo­je­mu skar­bo­wi.

Mo­że­cie so­bie wy­obra­zić, jak bar­dzo by­łem za­in­try­go­wa­ny na­po­mknie­niem o „in­nych pla­ne­tach”. Pró­bo­wa­łem się więc do­wie­dzieć o tym cze­goś wię­cej:

— Skąd przy­by­łeś, chłop­cze? Co to zna­czy „u mnie”? Do­kąd chcesz za­brać mo­je­go ba­ran­ka?

Chwi­lę roz­my­ślał w mil­cze­niu, po czym po­wie­dział:

— Do­brze, że da­łeś mi tę skrzyn­kę, w nocy bę­dzie mu słu­ży­ła za dom.

— Oczy­wi­ście. Je­śli bę­dziesz grzecz­ny, dam ci jesz­cze po­stro­nek, że­byś mógł go przy­wią­zać w dzień. A do tego pa­lik.

Mały Ksią­żę wy­glą­dał na wstrzą­śnię­te­go moją pro­po­zy­cją:

— Przy­wią­zać? Co za śmiesz­ny po­mysł!

— Je­że­li go nie przy­wią­żesz, może so­bie gdzieś pójść i się zgu­bić.

Mój przy­ja­ciel zno­wu się ro­ze­śmiał:

— A do­kąd miał­by pójść?

— Gdzie­kol­wiek. Pro­sto przed sie­bie…

Mały Ksią­żę za­uwa­żył z po­wa­gą:

— Nie­moż­li­we, u mnie jest bar­dzo mało miej­sca!

I do­dał, może nie­co me­lan­cho­lij­nie:

— Idąc pro­sto przed sie­bie, nie da się zajść bar­dzo da­le­ko…
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij