Mały lord - ebook
Mały lord - ebook
Opowieść o uzdrawiającej sile dobroci.
Historię małego lorda znają dzieci na całym świecie. Siedmioletni Cedric, mieszkający z owdowiałą matką w Ameryce, niespodziewanie staje się spadkobiercą ogromnego majątku i tytułu szlacheckiego. Dziadek chłopca, hrabia Dorincourt, zgorzkniały i samolubny starzec, sprowadza wnuka do swego zamku w Anglii. Wrażliwość Cedrica, jego wiara w dobro i drugiego człowieka potrafią skruszyć najbardziej zatwardziałe serce...
Mały lord, pierwsza powieść Frances Hodgson Burnett, autorki Tajemniczego ogrodu, na stałe wpisała się w kanon literatury dziecięcej. Jego wymowa pozostaje aktualna do dziś.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-834-9 |
Rozmiar pliku: | 7,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Najdroższa — powiedział Cedric (tata tak zawsze zwracał się do mamy, a mały chłopiec przejął to od niego) — Najdroższa, czy tata ma się lepiej? — Poczuł, jak drżą jej ramiona, obrócił więc zwieńczoną lokami głowę tak, aby spojrzeć w twarz matki. Było w niej coś takiego, co mu powiedziało, że zaraz się rozpłacze. — Najdroższa — powtórzył — czy jest z nim lepiej?
I wtedy kochające serce znienacka podpowiedziało mu, że najlepiej będzie, kiedy obejmie mamę za szyję, pokryje jej twarz pocałunkami i przytuli się do policzka. A wtedy ona położyła mu głowę na ramieniu i gorzko zapłakała, przyciskając do siebie tak mocno, jakby już nigdy miała go nie wypuścić.
— Tak, lepiej — zaszlochała — znacznie lepiej, ale… ale mamy już tylko siebie. Nikt więcej nam nie został.
Chociaż był małym chłopcem, zrozumiał wtedy, że jego postawny, urodziwy młody tata nigdy już nie wróci, że — jak to dotąd słyszał o innych ludziach — nie żyje, aczkolwiek zupełnie nie mógł pojąć, co spowodowało ten cały smutek. To właśnie dlatego, że mama zawsze wybuchała płaczem, ilekroć wspomniał tatę, w głębi ducha uznał, że lepiej nie mówić o nim nazbyt często, a także lepiej nie pozwalać jej, aby nieruchoma i milcząca wpatrywała się w ogień czy okno. On i mama znali niewielu ludzi i prowadzili życie, które można by nazwać samotnym, ale o tym, że było ono samotne, Cedric przekonał się dopiero wtedy, kiedy podrósł i dowiedział się, dlaczego nikt ich nie odwiedzał. Wtedy bowiem usłyszał, że gdy tata żenił się z mamą, ta — jak to bywa z sierotami — nie miała nikogo na świecie. Była śliczną panienką do towarzystwa pewnej bogatej starej damy, która nie była dla niej miła, i któregoś dnia, kiedy kapitan Cedric Errol był w gościnie u owej damy, zobaczył, jak śliczna dziewczyna ze łzami w oczach wbiega po schodach, a wyglądała ona tak uroczo, niewinnie i smutno, że już nigdy nie mógł jej zapomnieć. Wiele było potem dziwnych zdarzeń, w każdym razie poznali się dobrze i zakochali w sobie głęboko, więc także pobrali się, tyle że byli ludzie, którym bardzo się to nie spodobało. Spośród nich zaś największym gniewem zawrzał ojciec kapitana. Mieszkał w Anglii, był bardzo bogatym i bardzo ważnym arystokratą o niesłychanie niecierpliwym charakterze, a na dodatek ogromnie nie lubił Ameryki i Amerykanów. Miał jeszcze dwóch synów starszych od kapitana Cedrica, prawo zaś powiadało, że po ojcu majątek (wielki) i tytuł (znakomity) odziedziczy najstarszy z trójki, a po jego śmierci wszystko miało przejść na następnego. Chociaż więc kapitan Cedric był członkiem takiej wspaniałej rodziny, bardzo niewielka była szansa, iż sam posmakuje bogactwa.
Trzeba jednak trafu, iż natura właśnie najmłodszego z braci uhonorowała darami, których poskąpiła starszym. Miał urodziwą twarz, zgrabną, mocną, śmigłą figurę, promienny uśmiech i miły, radosny głos, a serce najszlachetniejsze na świecie, trudno się więc chyba dziwić, że tak wielu ludzi go kochało. Zupełnie inaczej rzecz się miała z oboma jego braćmi, którzy nie byli ani przystojni, ani mili, ani nazbyt mądrzy. W Eton nie byli lubiani przez innych chłopców, w college’u nie przykładali się do nauki, marnotrawiąc tylko czas oraz pieniądze i niewielu zyskując przyjaciół. Hrabiego, wiekowego ojca, spotykały z ich powodu tylko rozczarowania i upokorzenia. Nic nie zapowiadało, że jego najbliżsi dziedzice przyniosą zaszczyt nazwisku, gdyż byli egoistycznymi i marnymi utracjuszami bez żadnych szlachetnych cech. Jakaż to złośliwość losu, myślał hrabia, że tym, który miał talenty, osobisty czar, siłę charakteru i piękno ciała, był dopiero trzeci syn, który otrzyma tylko bardzo znikomą część majątku. Niekiedy dopadało go coś na kształt nienawiści do urodziwego młodzieńca, gdyż w nadmiarze wręcz dysponował zaletami, które powinny towarzyszyć godnemu tytułowi i pokaźnym włościom; nie potrafił on jednak ze swego starego upartego serca wygnać troski o los najmłodszego syna. W przypływie rozdrażnienia kazał mu wybrać się w podróż do Ameryki, miał bowiem nadzieję, że — gdy nie będzie musiał nieustannie porównywać najmłodszej latorośli ze starszymi braćmi, którzy wtedy właśnie przyprawiali go o znaczne kłopoty — nieco się uspokoi.
Tymczasem minęło sześć miesięcy i poczuł się osob liwie samotny, sekretnie marząc o tym, aby zobaczyć syna, dlatego też wysłał list, w którym bezceremonialnie kazał kapitanowi Cedricowi wracać do domu. List ten minął się w drodze z wysłaną w przeciwną stronę wiadomością kapitana, w której informował on ojca o miłości do pięknej Amerykanki i zamiarze poślubienia jej. Otrzymawszy list, hrabia wpadł w furię. Jak już wspomniano, był z natury niecierpliwy, ale nigdy jeszcze w życiu nie ogarnął go taki gniew jak wtedy, gdy czytał słowa najmłodszego syna. Kamerdyner, który znalazł się przypadkiem w pokoju, widząc nabrzmiałą twarz pana, myślał, że ten dostanie ataku apopleksji. Przez godzinę lepiej się było do niego nie zbliżać — jak do rozwścieczonego tygrysa. Kiedy gniew odrobinę przygasł, hrabia zasiadł do biurka i zamaszystym pismem poinformował syna, że niniejszym zabrania mu chociażby zbliżyć się do rodzinnego domu, a także utrzymywać kontakty z ojcem i starszymi braćmi. Może sobie żyć, gdzie mu się żywnie podoba, niech sobie umiera, gdzie zechce, ale z rodziną nie ma już nic wspólnego i nie może liczyć na żadną, choćby najmniejszą pomoc z jej strony.
Kapitan z wielkim smutkiem czytał ten list, gdyż kochał Anglię i piękny dom, w którym przyszedł na świat, ba, kochał także swego impulsywnego ojca i współczuł mu jego frustracji, wiedział jednak dobrze, że w przyszłości nie może liczyć na żadną życzliwość z jego strony. Zrazu nie bardzo nawet wiedział, co ma począć; nie był wychowany do życia z pracy, nie miał żadnego doświadczenia w interesach, nie brakowało mu jednak odwagi i determinacji. Odprzedał więc swój stopień w armii brytyjskiej, i — wprawdzie z trudnościami — udało mu się założyć w Nowym Jorku firmę, po czym poślubił swą ukochaną. Była to ogromna zmiana w stosunku do jego dawnego życia w Anglii, był on jednak młody, był szczęśliwy, a miał nadzieję, że ciężka praca zagwarantuje mu w przyszłości wielkie zdobycze. Zamieszkali w małym domku przy spokojnej ulicy i to tutaj małżonka powiła mu syna, a wszystko układało się tak prosto i radośnie, że ani przez chwilę nie pożałował tego, iż ożenił się z młodą panną do towarzystwa bogatej, starej damy. Połowica była cudowna i kochała go, on zaś na miłość odpowiadał miłością. Co do chłopca, to chociaż urodził się w domu niewielkim i skromnym, wydawało się, iż nigdy nie było szczęśliwszego dziecka. Po pierwsze, zdrowie go nie odstępowało, nie sprawiał więc trosk rodzicom, po drugie, miał tak uroczy, zgodny charakter, że każdy spoglądał na niego z prawdziwą przyjemnością, tym większą, że — po trzecie — twarz miał doprawdy prześliczną. W chwili narodzin główkę miał nie łysą, lecz pokrytą delikatnymi, złocistymi, zakręcającymi się na końcach włoskami, które — zanim osiągnął pół roku życia — przekształciły się w loki okalające uroczą twarzyczkę z jej wielkimi brązowymi oczyma i długimi rzęsami. Miał tak silny krzyż i tak mocne nogi, że nieoczekiwanie zaczął chodzić w wieku dziewięciu miesięcy, przy czym już jako dzieciaczek miał maniery tak znakomite, że nie mogło to nie budzić podziwu. Żywił chyba poczucie, że wszyscy są jego przyjaciółmi; kiedy ktoś do niego przemówił, gdy jechał w wózeczku ulicą, najpierw uważnie przyglądał się mówiącemu, a potem promiennie się uśmiechał, w efekcie nie było nikogo w sąsiedztwie — łącznie z właścicielem zieleniaka, którego uważano za największego gbura w okolicy — kto nie cieszyłby się na jego widok. A z każdym miesiącem mały Cedric stawał się coraz piękniejszy i coraz bardziej interesujący.
Kiedy podrósł już na tyle, aby wychodzić na spacery z nianią, nikt z przechodniów nie mógł oderwać spojrzenia od tego malca odzianego w krótką białą spódniczkę¹ i wielki biały kapelusz osadzony na złocistych lokach, taki był urzekający z ciągniętą na sznurku zabawką na kółkach. Piastunka po powrocie do domu opowiadała matce o damach, które zatrzymywały powozy, aby przyjrzeć się chłopcu i porozmawiać z nim, a także o ich zachwycie, kiedy odpowiadał im tak swobodnie, jakby się znali od dawna. Wielkie wrażenie robiło na wszystkich to, z jaką łatwością i bez najmniejszego strachu zawierał nowe przyjaźnie. Myślę, że wynikało to z jego natury pełnej ufności i serca, które z ochotą lgnęło do każdego i każdemu z chęcią przychyliłoby nieba. Trzeba powiedzieć, że z wielką łatwością odgadywał uczucia otaczających go osób, być może dlatego, że jego rodzice zawsze odnosili się do siebie z miłością i pełną wrażliwości uwagą. W domu nigdy nie słyszał słowa gniewnego czy nieuprzejmego, a że sam był zawsze traktowany z czułością i dobrocią, niepodobna się dziwić, że w sercu jego zawsze panowała życzliwość i sympatia do ludzi. Słysząc, jak mama zawsze była obdarzana ciepłymi, pełnymi miłości słowami, sam nie zwracał się do niej inaczej; pamiętając, jaką troskliwością otaczał ją tata, sam też chciał w miarę swoich możliwości troszczyć się o nią i otaczać ją opieką.
Gdy więc zrozumiał, że tata nigdy już nie wróci, a zarazem widział ogromny smutek mamy, coraz bardziej ogarniała jego małe serce myśl, że musi zrobić, co tylko będzie w jego mocy, aby uczynić ją szczęśliwszą. Choć był małym chłopcem, ta myśl nieustannie mu towarzyszyła, ilekroć wspinając się na jej kolana, zasypywał ją pocałunkami, wtulał w jej szyję swą kędzierzawą główkę, pokazywał jej swoje zabawki i książeczki czy przytulał się do niej, leżącej, jak miała w zwyczaju, na sofie. Był za mały, aby wymyślić coś innego, robił więc to, co potrafił, nieświadom, jak wielką był dla niej pociechą.
— Ach, Mary — usłyszał pewnego razu, jak mama zwraca się do starej służącej — jestem pewna, że Cedric w ten swój niewinny sposób próbuje mi pomóc, dobrze to wiem. Czasami spogląda na mnie tymi kochającymi, uważnymi oczyma, jakby mi współczuł, a potem podbiega i mnie pieści albo stara się czymś mnie zainteresować.
Kiedy podrósł, wynajdował takie mnóstwo małych sposobików na zadowolenie matki, że u wielu ludzi budziło to nie tylko zainteresowanie, ale i zdumienie. Stał się dla niej tak znakomitym towarzyszem, że nie szukała żadnego innego. Przywykli chodzić razem, rozmawiać i bawić się razem. Był jeszcze całkiem mały, kiedy nauczył się czytać, a potem siadał wieczorami na dywanie przy kominku i czytał na głos: czasami opowiadania, niekiedy duże książki, w jakich pogrążają się dorośli, a bywało, że sięgał nawet po gazety, przy takich zaś okazjach Mary słyszała w kuchni, jak pani Errol zaśmiewała się w głos z uwag swego syna.
— Co tu dużo godać! — mówiła Mary sklepikarzowi — nikto sie od śmichu nie strzyma na te jego zachowanka i powiedzunka! Jak nam tylko wybrali nowego prezydenta, jak ci on nie wnijdzie do kuchni, jak ci nie stanie koło ognia, zupełnie jak z obrazka z temi swoimi ręcami w kieszonkach, a na buzi to taka powaga, jak u jakiego sądu! I mówi do mnie: „Mary, wielki mam ja interes w tych eklekcjach”, mówi. „Ja, tak jak i Najdroższa, jestem publikanem, a ty też, Mary?”. „Troszka mi przykro”, ja na to, „ale jestem ja za demochratami”. Wtedy spoźrzy na mnie tak, że aż za serce ucapi, i mówi: „Mary”, mówi, „kraj pójdzie od tego w ruinę”. I ani jednego już nie było dnia, żeby mnie się nie naprzykrzał o to całe politykowanie.
Mary bardzo lubiła chłopca i bardzo była z niego dumna. Służyła jego matce od chwili, kiedy przyszedł na świat, a po śmierci jego ojca stała się kucharką, gospodynią, opiekunką i kim tam jeszcze. Była dumna z jego smukłego, mocnego ciałka, wybornych manier, a zwłaszcza z jasnych, wijących się włosów, które z jednej strony zachodziły na czoło, a z drugiej uroczymi lokami spływały na plecy. Z ochotą pomagała jego mamie w szykowaniu dlań ubrań i utrzymywaniu ich w porządku.
— Najprowdziwszy z niego arystokrata! — zachwycała się. — Ale lubię ja widzieć, jak chodzi sobie godnie po Piątej Alyi i wygląda jak jakiś pan. A każdy, czy to mąż, czy kobieta, czy dzieciak, nic tylko się za nim ogląda, jak sobie idzie w tym swoim czarnym aksamitnym surduciku, cośmy go skroiły ze starej sukni pani; główkę trzyma ci prosto, a loki tylko mu fruwają i błyszczą. Zupełnie ci on wygląda jak jaki mały lord.
Cedric nie wiedział, że wygląda jak mały lord, gdyż nawet nie wiedział, kto to taki: lord. Jego największym przyjacielem był sklepikarz z kramiku na rogu, opryskliwy sklepikarz, który jednak nigdy nie był taki wobec niego. Nazywał się Hobbs, a Cedric bardzo go podziwiał i szanował, uważając go za człowieka bogatego i potężnego: tyle przecież miał najróżniejszych rzeczy w swoim sklepie — suszone śliwki, figi, pomarańcze i ciasteczka — a na dodatek konia i wóz. Cedric lubił też mleczarza, piekarza i kobietę sprzedającą jabłka, ale najbardziej przepadał za panem Hobbsem, z którym tak się zaprzyjaźnił, że zachodził do niego każdego dnia i często długo przesiadywał, omawiając najnowsze wydarzenia. Wystarczyło, że podjęli temat Czwartego Lipca², a wydawało się, że dyskusji nie będzie końca. Pan Hobbs, który był bardzo złej opinii o „Brytonach”³, opowiadał całą historię rewolucji Amerykańskiej, opisując wspaniałe patriotyczne wydarzenia, a także odmalowując nikczemność przeciwników oraz męstwo bohaterów rewolucji, przy czym z chęcią recytował duże partie Deklaracji niepodległości.
Cedric słuchał tak podekscytowany, że oczy mu płonęły, policzki czerwieniały, a niecierpliwie poprawiane włosy zaczynały tworzyć coraz bardziej splątany złoty kłąb. Po powrocie do domu nie mógł się doczekać, aż skończy się kolacja, bo wtedy mógł wszystko opowiedzieć mamie. Niewykluczone, że to pan Hobbs jako pierwszy zainteresował Cedrica polityką. Sklepikarz bardzo był dumny z tego, że stale czyta gazety, dzięki niemu więc Cedric wiele słyszał o tym, co dzieje się w Waszyngtonie, a także o tym, czy zdaniem pana Hobbsa prezydent dobrze wypełnia swe obowiązki czy źle. Kiedy zaś nastał czas wyborów, było to dla Cedrica ogromne wydarzenie, a niewykluczone, że gdyby nie pan Hobbs i Cedric, kraj by się wykoleił.
Pan Hobbs zabrał go, aby mógł obejrzeć marsz z pochodniami, a wielu ludzi, którzy je wtedy nieśli, wspominało potem krępego mężczyznę, stojącego obok latarni i trzymającego na ramionach urodziwego chłopca, który wznosił okrzyki i powiewał czapką.
Właśnie niedługo po owych wyborach, kiedy Cedric nie miał jeszcze ośmiu lat, wydarzyła się dziwna rzecz, która tak cudownie odmieniła jego życie. Osobliwe też, że tego właśnie dnia rozmawiał z panem Hobbsem o Ang lii i królowej, a ten przy okazji wypowiedział się bardzo ostro przeciw arystokracji, szczególną niechęcią darząc hrabiów i markizów. Ranek był gorący, więc pobawiwszy się z przyjaciółmi w wojsko, Cedric poszukał odpoczynku w sklepie, a tu zastał pana Hobbsa bardzo rozsierdzonego i z gniewem wpatrującego się w numer „Illustrated London News”, gdzie zamieszono ilustrację z jakiejś dworskiej uroczystości.
— Tak, tak! — zawołał sklepikarz. — Niech sobie dalej tak poczynają, aż któregoś dnia dostaną za swoje, kiedy ci, których dręczą, powstaną i wszystkich ich wystrzelą w niebo, tych hrabiów, markizów i całą resztę.
Cedric jak zwykle wdrapał się na wysoki stołek, zsunął kapelusz na tył głowy i z rękami w kieszeniach uważnie słuchał pana Hobbsa.
— A dużo pan zna tych markizów, panie Hobbs? — spytał. — Czy hrabiów?
— Gdzie tam — odparł oburzony sklepikarz. — Niechbym no tylko złapał gdzieś tutaj jednego takiego! O nie, żadni tyrani nie będą mi się tu rozsiadać na skrzyniach z herbatnikami!
A tak był dumny ze swej wrogości, że z butą rozejrzał się po sklepiku i otarł pot z czoła.
— A może wcale nie chcieliby być hrabiami, gdyby tylko ktoś im to wytłumaczył — odezwał się Cedric, który poczuł jakieś niejasne współczucie dla tych, którzy znaleźli się w tak fatalnej sytuacji.
— Nie chcieliby?! — zagrzmiał pan Hobbs. — Oni się tym szczycą! To zgraja podleców.
W trakcie tej konwersacji zjawiła się Mary.
Cedric pomyślał, że przyszła po cukier albo coś takiego, ale bladość twarzy wskazywała, że służąca jest bardzo poruszona.
— Chodź, chodź, skarbeńku! — wysapała. — Pani chce cię zaraz widzieć.
— Żebym z nią wyszedł na spacer, tak, Mary? Muszę już iść, panie Hobbs, do widzenia! — Zaskoczyło go to, jak Mary się w niego wpatrywała, na dodatek ciągle kręcąc głową. — Co się stało, Mary? Z gorąca ci niedobrze?
— Nie, nie — odrzekła. — Ale co też się tu dzieje!
— Najdroższą głowa rozbolała od słońca? — spytał niespokojnie.
Nie o to jednak chodziło. Przed domem zobaczył coupé, a w saloniku ktoś rozmawiał z mamą. Mary pędem wbiegła z nim na górę, gdzie przebrała go w najelegantsze letnie ubranko kremowej barwy, przewiązane w pasie czerwoną szarfą, a także starannie zaczesała mu loki.
— Lordy, lordy! — pomrukiwała do siebie. — Szlachta i ziemiany! Złe to nasienie. Lord za próg, uchowaj Bóg!
Bardzo dziwnie to brzmiało, ale Cedric był przekonany, że mama rychło mu wyjaśni, skąd się wzięła cała ta ekscytacja, pozwolił więc Mary mamrotać pod nosem, o nic nie pytając. Wyszykowany zbiegł na parter do saloniku. W fotelu siedział chudy stary dżentelmen z surową twarzą, a naprzeciw niego stała matka z twarzą białą jak ściana i łzami w oczach.
— Ach, Ceddie! — zawołała na jego widok, by zaraz chwycić go w ramiona i obsypać trwożliwymi pocałunkami. — Ach, Ceddie, kochanie!
Wysoki dżentelmen powstał z fotela i bacznie wpatrzył się w Cedrica, pocierając jednocześnie spiczastą brodę kościstą dłonią.
Wydawał się nader zadowolony.
— Więc to tak — przemówił na koniec powoli. — Więc to jest mały lord Fauntleroy.
1. Bardzo małych chłopców ubierano niegdyś w spódniczki. Dopiero gdy trochę podrośli, zaczynali nosić spodenki. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2. Ten dzień jest w Stanach Zjednoczonych świętem państwowym. Każdego roku 4 lipca świętowana jest rocznica ogłoszenia Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych od Wielkiej Brytanii.
3. Od oryginalnego brzmienia: „the British”.Nigdy żadnego innego chłopca nie nawiedziło zdziwienie większe od tego, w którym Cedric żył przez następny tydzień, bo też żadnemu nie przydarzył tydzień bardziej osobliwy i nierealny. Po pierwsze, mama opowiedziała mu historię tak zdumiewającą, że musiał jej wysłuchać dwa, a nawet trzy razy, aby ją w pełni zrozumieć. Nie potrafił sobie wyobrazić, co by o niej powiedział pan Hobbs, skoro wszystko zaczynało się od hrabiów. Hrabią był jego dziadek, którego nigdy nie widział. Hrabią w odpowiednim czasie zostałby też jego najstarszy stryj, gdyby się nie zabił, spadając z konia. Po jego śmierci hrabią zostałby drugi stryj, trzeba jednak trafu, iż w Rzymie dopadła go febra. W zaistniałej sytuacji hrabią zostałby jego tata, ale ponieważ wszyscy trzej bracia umarli, a jedynym potomkiem rodu pozostał Cedric, wszystko wskazywało na to, że to on zostanie hrabią, gdy dziadek dokona swych dni, na razie zaś był lordem Fauntleroy.
Kiedy po raz pierwszy to usłyszał, cała krew odpłynęła mu z twarzy.
— Och, Najdroższa! — zawołał. — Wcale nie chcę być hrabią, nie jest nim żaden z chłopców. Czy mogę nim nie zostawać?!
Cóż poradzić, kiedy wydawało się to niemożliwe? Wieczorem odbyli na ten temat długą rozmowę, siedząc przy otwartym oknie i spoglądając na ubogą uliczkę. Cedric przysiadł na swym taborecie, chwyciwszy się, jak lubił, za jedno kolano, i myślał tak intensywnie, że jego stropiona twarzyczka bardzo się zarumieniła. Dziadek wysłał po niego, aby wracał do Anglii, i mama uważała, że musi jechać.
— Bo wiem — mówiła, spoglądając przez okno smutnym wzrokiem — że tego chciałby twój tata, Ceddie. Bardzo kochał swój dom, a wiąże się z tym wiele rzeczy, których mały chłopiec nie potrafi zrozumieć. Byłabym straszną egoistką, gdybym cię wstrzymywała. Kiedy dorośniesz, sam zobaczysz dlaczego.
Ceddie tymczasem posępnie kręcił głową.
— Byłoby mi bardzo smutno, gdybym musiał rozstać się z panem Hobbsem. Myślę, że tęskniłby za mną, a ja z pewnością tęskniłbym za nim. I w ogóle za wszystkimi tutaj moimi znajomymi.
Gdy nazajutrz znowu zjawił się pan Havisham — prawnik rodzinny hrabiego Dorincourt, którego wysłano, aby wrócił do Anglii z lordem Fauntleroyem — Cedric dowiedział się wielu innych rzeczy. O dziwo jednak wcale nie uradowała go wieść, że kiedy dorośnie, będzie ogromnie bogaty, że będzie miał zamki tam i siam, olbrzymie parki, kopalnie, wielkie posiadłości i dzierżawy. Bardzo się niepokoił, co na to wszystko powie jego przyjaciel pan Hobbs, zaraz więc po śniadaniu ogromnie zatroskany pospieszył do jego sklepiku.
Zastał go przy lekturze gazety i zbliżył się do niego na paluszkach. Czuł, że dla pana Hobbsa będzie to wielkim wstrząsem, kiedy się dowie, co się stało, i po drodze łamał sobie głowę, jak najlepiej będzie przekazać szokującą wiadomość.
— Witaj! — powiedział pan Hobbs. — Dzień doberek!
— Dzień dobry — przywitał się Cedric.
Nie wspiął się jak zwykle na wysoki stołek, lecz przysiadł na skrzynce z herbatnikami, chwycił w dłoń kolano i milczał tak uporczywie, że pan Hobbs wreszcie spojrzał nań znad gazety pytającym wzrokiem.
— Witaj! — powtórzył.
Cedric skupił się najbardziej, jak tylko potrafił.
— Pamięta pan, panie Hobbs — spytał — o czym rozmawialiśmy wczoraj rano?
— Hmm — zastanowił się sklepikarz — chyba coś tam było o Anglii.
— Tak, było — zgodził się Cedric. — A wtedy, jak weszła Mary?
Pan Hobbs w zamyśleniu potarł tył głowy.
— Wtedy to chyba o królowej Wiktorii i arystokracji.
— Tak — zgodził się Cedric z pewnym ociąganiem. — I… i o hrabiach, pamięta pan?
— A jakże — przytaknął pan Hobbs. — Trochę się im od nas dostało.
Cedric poczerwieniał aż po cebulki włosów nad czołem. Nigdy jeszcze nie czuł się tak zakłopotany w rozmowie, a na dodatek bał się, że i pan Hobbs będzie lada chwila zakłopotany.
— Powiedział pan — wykrztusił chłopiec — że nie dałby im się pan rozsiadać na skrzyniach z herbatnikami.
— Pewnie, że powiedziałem — ochoczo przyznał pan Hobbs. — Niech no tylko któryś spróbuje!
— No więc widzi pan, panie Hobbs — z desperacją ciąg nął Cedric — jeden właśnie siedzi u pana na skrzynce!
Na te słowa pan Hobbs omal nie spadł z krzesła.
— Co takiego?! — wykrzyknął.
— Otóż — rzekł Cedric, skromnie spuszczając wzrok — ja właśnie jestem… a w każdym razie mam zostać hrabią. Nie mogę pana okłamywać.
Pan Hobbs niesłychanie podniecony zerwał się i pobiegł spojrzeć na termometr.
— Musiała ci rtęć uderzyć do głowy! — zawyrokował. — Upał dziś co się zowie. Jak się czujesz? Coś cię boli? Dawno ci się tak zrobiło?
Pogładził chłopca po włosach, co było bardziej kłopotliwe niż kiedykolwiek dotąd.
— Dziękuję, że tak się pan przejmuje — rzekł Cedric — ale wszystko ze mną w porządku. Głowa nic tu nie zawiniła. Bardzo mi przykro, ale taka jest prawda, panie Hobbs. Właśnie po to przybiegała tutaj Mary. Pan Havisham, który jest prawnikiem, przyjechał, żeby powiedzieć to wszystko mamie.
Pan Hobbs osunął się na krzesło i otarł czoło chusteczką, po czym prychnął:
— Któryś z nas musiał dostać udaru słonecznego!
— Nie, jesteśmy zdrowi — odrzekł Cedric. — Musimy jakoś sobie z tym poradzić, panie Hobbs. Pan Havisham przyjechał aż z Anglii, żeby nas o wszystkim poinformować. Wysłał go mój dziadek.
Pan Hobbs dzikim wzrokiem wpatrywał się w niewinną, poważną twarz chłopca, aż wreszcie bąknął:
— A ten dziadek to kto taki?
Cedric sięgnął do kieszeni i wydobył z niej kartkę, na której coś wypisał swoją niewyrobioną jeszcze ręką.
— Nie tak łatwo to zapamiętać, tu zanotowałem — wyjaśnił i powoli odczytał: — John Arthur Molyneux Errol, hrabia Dorincourt. Tak się nazywa, a mieszka w zamku, których ma, zdaje się, dwa lub trzy. Mój świętej pamięci tata był jego najmłodszym synem, a gdyby nie umarł, to ja nie byłbym lordem ani później hrabią, ale i tata by nim nie został, gdyby nie umarli jego dwaj starsi bracia. Wszystkich jednak zabrała śmierć i zostałem tylko ja i nic nie mogę na to poradzić. Dziadek wysłał po mnie, żebym wracał do Anglii.
Wydawało się, że panu Hobbsowi jest coraz bardziej gorąco: nieustannie przecierał czoło oraz łysy placek na szczycie głowy i ciężko oddychał. Zaczynał rozumieć, że stało się coś zdumiewającego, kiedy jednak patrzył na tego siedzącego na skrzynce z herbatnikami chłopczyka z jego niewinnymi, zasmuconymi oczami, widział, że przecież nic się nie zmieniło — zupełnie jak wczoraj ma dziś przed sobą ładnego, pogodnego, dzielnego chłopca w niebieskim ubranku z czerwoną chustką na szyi. Nie bardzo wiedział, co począć z całą tą gadaniną o arystokracji. Nie wiedział tym bardziej, że Cedric wszystko przedstawił z taką prostotą, jakby zupełnie nie dostrzegał, jakie to wszystko zwariowane.
— Czyli zaraz… To jak się teraz nazywasz? — wykrztusił w końcu pan Hobbs.
— Cedric Errol, lord Fauntleroy. Tak się do mnie zwrócił pan Havisham. Wchodzę do pokoju, a on: „Więc to jest mały lord Fauntleroy”.
— Niech mnie diabli porwą! — wykrzyknął pan Hobbs.
To było wyrażenie, którego zawsze używał, kiedy był skrajnie zaskoczony czy zdetonowany. W takich momentach nic innego nie przychodziło mu do głowy.
Cedricowi wydawało się to jak najbardziej uzasadnioną reakcją. Jego poważanie i podziw dla pana Hobbsa były tak wielkie, iż z ogromnym szacunkiem traktował wszystkie jego słowa i powiedzenia, a nie dość jeszcze obracał się w świecie, żeby rozumieć, iż zachowanie pana Hobbsa bywało czasem nietuzinkowe. Różnił się od mamy, to jasne, ale mama była damą, o tym zaś, że damy zawsze są inne niż dżentelmeni, Cedric doskonale już wiedział.
Popatrzył smętnie na pana Hobbsa.
— Anglia jest daleko, prawda? — spytał.
— Po drugiej stronie Atlantyku — odrzekł pan Hobbs.
— I to jest najgorsze — zafrasował się Cedric. — Bo teraz chyba bardzo długo nie będę pana widział. Nie lubię tej myśli, panie Hobbs, oj, nie lubię.
— Cóż, nawet najlepsi przyjaciele się rozstają — odrzekł pan Hobbs, który po trochu zaczynał dochodzić do siebie.
— No tak — pokiwał głową Cedric — bo przyjaźniliśmy się przecież od wielu lat.
— Niemal od czasu twoich urodzin. Miałeś wszystkiego sześć tygodni, kiedy cię po raz pierwszy wyprowadzili na spacer.
Cedric ciężko westchnął.
— Nigdy bym nie pomyślał, że będę hrabią.
— I co, nie ma sposobu, żeby tego uniknąć? — spytał pan Hobbs.
— Obawiam się, że nie. Mama twierdzi, że tata bardzo by chciał, żebym tak postąpił. Ale jak już mam być hrabią, to przynajmniej o jedno mogę się postarać: żeby być dobrym hrabią. Na pewno nie zostanę tyranem. A gdyby zanosiło się na następną wojnę z Ameryką, zrobię wszystko, żeby do niej nie dopuścić.
Rozmowa z panem Hobbsem była długa i bardzo poważna. Kiedy już minął pierwszy szok, pan Hobbs nie był aż tak zajadły, jak można się było spodziewać. Uznał, że trzeba się pogodzić z sytuacją i zanim ich spotkanie dobiegło końca, postawił bardzo wiele pytań. Ponieważ sam Cedric potrafił odpowiedzieć tylko na nieliczne z nich, pan Hobbs sam zaczął objaśniać różne sprawy, dobrze był bowiem obeznany z sekretami hrabiów, markizów, lordów i ich majątków, a wiele rzeczy wytłumaczył w sposób, który wprawiłby pana Havishama w znaczne pomieszanie, gdyby miał okazję owych wyjaśnień posłuchać.
Zresztą pan Havisham i tak miał wiele okazji do konsternacji i pomieszania. Ponieważ całe dotychczasowe życie spędził w Anglii, obcy mu byli Amerykanie i ich zwyczaje. Ponieważ praktyka prawnicza wiązała go od czterdziestu lat z rodziną hrabiego Dorin court, wiedział wszystko o jej posiadłościach, bogactwie i znaczeniu. Z chłodnym profesjonalizmem rozmyślał więc, jaki też okaże się ten chłopczyna, który w przyszłości stanie się posiadaczem całego majątku jako hrabia Dorincourt. Świetnie wiedział, jak bardzo wiekowy hrabia był rozczarowany swymi starszymi latoroślami, jak rozgniewało go amerykańskie małżeństwo kapitana Cedrica i jak nienawidził swojej łagodnej owdowiałej synowej, dla której potrafił znaleźć tylko słowa gorzkie i okrutne. Obstawał przy tym, że to normalna amerykańska dziewka, która oplotła jego najmłodszego syna małżeńską siecią, gdyż wiedziała, że jest synem hrabiego. Stary prawnik sam był bardziej niż w połowie o tym przekonany. Wielu spotkał już interesownych egoistów, a o Amerykanach miał w ogóle złą opinię. Kiedy powieziono go na marną uliczkę, a dorożka zatrzymała się przed małym domkiem, poczuł coś w rodzaju szoku. Aż strach pomyśleć, że przyszły dziedzic Dorincourt Castle, Wyndham Towers, Chorlworth i wszystkich innych wspaniałych posiadłości mógł się urodzić i wychować w jakiejś niemal ruderze w zaułku, gdzie na rogu stała najzwyklejsza budka z zieleniną. Nękała go myśl, co też to będzie za dzieciak i jaka okaże się jego matka; co tu dużo mówić, aż czuł ucisk w żołądku na myśl o tym spotkaniu. Nader dumny z tego, iż od tak dawna troszczy się o interesy dostojnej rodziny, lękał się samej wizji, iż oto przyjdzie mu pertraktować z prymitywną, chciwą osobą, niemającą nawet odrobiny szacunku dla ojczyzny swego męża i chlubnego nazwiska, bardzo starego i szacownego, nazwiska, o którym sam pan Havisham myślał z najwyższym szacunkiem, chociaż był chłodnym, wyrachowanym, przebiegłym prawnikiem.
Kiedy Mary wprowadziła go do malutkiego saloniku, rozejrzał się po nim bardzo krytycznym wzrokiem. Był wprawdzie skromnie umeblowany, ale tchnął przytulnością: nie było żadnych tanich pospolitych ozdóbek ani krzykliwych obrazów; kilka dekoracji na ścianach było w dobrym guście i wszędzie widać było ślady subtelnej kobiecej ręki.
„Nie tak źle”, powiedział sobie w duchu, „ale zapewne zadecydował o tym gust kapitana”. Wystarczyło jednak, że pani Errol weszła do pokoju, a natychmiast pomyślał, że schludność pomieszczenia najpewniej z nią jest właśnie związana. Gdyby nie był opanowanym, dość sztywnym wiekowym dżentelmenem, być może na jej widok zmarszczyłby czoło. Może nawet pokręcił głową. W prostej ciemnej sukni, ciasno oblekającej jej szczupłą figurę, wyglądała bardzo dziewczęco i niełatwo byłoby zgadnąć, że jest matką siedmioletniego chłopca. Jej duże brązowe oczy miały miękkie, niewinne spojrzenie, a urodziwej młodej twarzy od czasu śmierci męża nigdy nie opuszczał wyraz smutku — z wyjątkiem chwil znanych tylko Cedricowi, kiedy ten się z nią bawił lub rozmawiał, używając jakichś staroświeckich wyrażeń albo któregoś z owych długich słów zaczerpniętych z gazet lub z rozmów z panem Hobbsem. Bardzo lubił używać takich słów i zawsze cieszył się, gdy wywoływały uśmiech matki, aczkolwiek nie do końca go rozumiał, gdyż dla niego były to rzeczy bardzo poważne.
Co się zaś tyczy pana Havishama, to długie lata parania się prawem nauczyły go bardzo sprawnie odczytywać ludzkie charaktery, teraz zatem wystarczyło mu uważniejsze spojrzenie na matkę Cedrica, aby natychmiast odgadnąć, jak bardzo pomylił się stary hrabia, z góry uznając ją za chciwą prostaczkę. Pan Havisham nigdy nie był nie tylko żonaty, ale nawet zakochany, z podziwem więc myślał, że ta piękna młoda istota ze słodkim głosem i smutnymi oczyma wyszła za kapitana Errola tylko dlatego, że pokochała go całą siłą swego wrażliwego serca, ani przez chwilę nie myśląc o korzyściach, jakie mogłyby płynąć z faktu, że mąż był synem hrabiego. Teraz czuł wyraźnie, że nie będzie mu sprawiała żadnych kłopotów, ale co więcej, że także mały lord Fauntleroy nie powinien być żadnym utrapieniem dla hrabiowskiego rodu. Kapitan był przystojnym mężczyzną, jego żona bardzo urodziwa, najpewniej więc także i na jego syna przyjemnie będzie spojrzeć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki