- W empik go
Mały żebrak czyli: Módl się i pracuj!: powieść - ebook
Mały żebrak czyli: Módl się i pracuj!: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 240 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tekla Gumpert należy do rzędu najzasłużeńszych autorów niemieckich, którzy chętnie poświęcając swój talent pisarski wychowaniu, zbawienny wywierają wpływ na dobro przyszłych pokoleń.
Autorka niemiecka, o której tu mowa, niemało już napisała dla dzieci pożytecznych dziełek. Pośród innych nader szacownych pism swoich, ogłosiła następujące wyborne Powieści: Puk! Puk! Puk! – Szewczyk. – Cztery tygodnie wakacyj. – Stara babunia we dworze. – Mali bohaterowie. – Dziecko nieme. – Człowiek w koszu, – Dzieci wygnańca.
Wszystkie dzieła Tekli Gumpert mają dążność czysto moralną; głównym ich celem jest wpływać skutecznie na poprawę obyczajów niższych warstw społeczeństwa, przez dobre nadewszystko wychowanie dzieci ludowych. Obok bogatej pomysłowości, autorka odznacza się wysłowieniem jasnem, poprawnem, a przytem arcy przystępnem do pojęcia dzieci.
Dlatego-też pisma Tekli Gumpert wielce są w Niemczech cenione i nader poszukiwane. Krytyka niejednokrotnie już oddala talentowi autorki zasłużoną sprawiedliwość.
To skłoniło mnie do przełożenia na język ojczysty niniejszej powiastki, w zamiarze przyswojenia jej naszej szczupłej dotychczas dziecięcej literaturze.
Jeżeli szczere acz słabe usiłowania moje, odpowiedzą zamierzonemu celowi, będzie to zaiste najmilszą nagrodą za moję pracę.
Zbliżała się ostra, bardzo ostra zima. Już mroźne powietrze zaczęło dokuczać biednym ludziom, chociaż jeszcze miesiąc Listopad nie upłynął; a wiadomo, że największe mrozy następują dopiero w miesiącach Styczniu i Lutym. W wielkich miastach zbierają wprawdzie znaczne ofiary na ubogich; wszelako zebrane pieniądze nie są wystarczającemi, aby można było ogrzać wszystkie mieszkania biednych, opatrzyć w odzież znoszących niedostatek, i dać pożywienie wszystkim głód cierpiącym.
Wśród takiego biedactwa, w mieście W…, żył także pewien wyrobnik, który był ojcem pięciorga dzieci; najstarsze z nich, chłopczyk, miał dopiero lat dziesięć, najmłodsze, zaledwie kilka miesięcy liczyło.
Nieszczęśliwe te dzieci były całkiem opuszczone. Ojciec ich, lekkomyślny człowiek, mało się troszczył o swoje pięcioro biednych dziatek, któremi go Pan Bóg obdarzył; matka zaś, na nieszczęście, już nie żyła. Bóg zmiłował się nad nieszczęśliwą, zabrał ją do Swojej chwały, a zarazem uwolnił ją od wszelkich cierpień i trosk ziemskich. Tak biedne dzieciaki, po śmierci matki popadły w większą jeszcze nędzę.
Matka, póki jeszcze żyła, to przędła, to robiła pończochy, bo szyła, a jak co zarobiła, to za te pieniądze gotowała dzieciom swoim różne poleweczki. Przytem dobra kobieta naprawiała dzieciom podarte sukienki. Gdy jednak matka umarła, nikt się już jej dziećmi nie zajmował; nikt im ciepłej poleweczki nie gotował, nikt im też sukienek nie naprawiał.
Ojciec osieroconych dzieci zaraz od samego rana spijał gorzałkę. Wprawdzie, w ciągu dnia zarabiał nieco pieniędzy; ale cóż potem, kiedy wieczorem wynosił je zaraz do pierwszej lepszej szynkowni i tam przepijał; dzieci zaś, żeby miały się czem posilić, musiały wychodzić na miasto i żebrać.
Henryś i Joasia, uczęszczali do bezpłatnej szkółki i zostawali tam od ósmej godziny z rana aż do południa, reszta dnia schodziła na żebrance. Mała Ludwisia, trzecia siostrzyczka, nie uczęszczała jeszcze z nimi do szkoły, przez cały dzień włóczyła się po ulicach i żebrała, chodząc od jednego domu do drugiego. Najmłodszy dzieciaczek, biedny robak, złożony w nędznej kołysce, pod brudną pościółką, od czasu do czasu krzyczał głosem serce rozdzierającym. Najczęściej gruby smoktczek zrobiony ze starego jakiegoś gałganka i napełniony czarnym skisłym chlebem, tkwił w ustach dzieciny; stanowiło to całe jego pożywienie. Przy małem niebożątku, przez cały boży dzionek siedziała sama jedna trzechletnia siostrzyczka. Skulona siedziała ona zazwyczaj na jednym rogu siennika, który zarazem służył jako jedyne posłanie czworga starszych dzieci. Gdy czasem zimno za bardzo Lud wisi dokuczało, chowała się W siennik i tak jak jakie biedne psiątko, zagrzebywała się w słomie nawpół zgniłej.
Dopiero nad samym wieczorem starsze jej rodzeństwo powracało z miasta. Wówczasto dzieci przystępowały do podziału pomiędzy siebie kawałków starego zeschłego chleba, które im się uzbierały w ciągu całodziennej żebraniu. Trzeba było widzieć, z jakim apetytem dzieci zajadały swój chleb suchy. Posilając się same, nie zapominały także o swoim małym braciszku, który z kołyski wyciągał do nich rączęta; dawały mu chleba okruszynki i niemi go karmiły, tak jak jakiego wróbelka. A trzeba wiedzieć, że od śmierci matki, biedne dzieciaczki ani razu nie miały jeszcze mleka w ustach, mleka które dzieci tak lubią, a które przytem jest dla nich bardzo zdrowym pokarmem.
Ojciec tych biednych… dzieciaczków, zazwyczaj pijany powracał do domu. Dzieci musiały zaraz oddawać mu pieniądze, które przez dzień użebrały. Cześć tych pieniędzy obracał wyrobnik na kupno małego bochenka chleba, którego nazajutrz z rana dawał dzieciom po kawałku na śniadanie. Jedyne też to było staranie lekkomyślnego człowieka. A może i tego byłby on nie czynił, gdyby nie ta okoliczność, iż dwoje najstarszych jego dzieci, uczęszczając do szkoły, dopiero po wyjściu z niej mogło co użebrać. To, co pozostało z pieniędzy, użebranych przez dzieci, niedobry ojciec zabierał regularnie ze sobą i przepijał.
Nadomiar wszelkiego nieszczęścia" biednych dzieci, upośledziła ich nieco natura; z czworga dzieci, troje wątłego było zdrowia.
Joasia, najstarsza z siostr, podlegała jakiemuś piersiowemu kalectwu rozwiniętemu do tego stopnia, że niekiedy nawet trudno jej było oddychać. Do tego kulała biedaczka; bo trzeba wiedzieć, ze kiedy jeszcze małem była dzieckiem, nie mogąc prędko biegać, jednej zimy, w czasie wielkich mrozów, odmroziła sobie obiedwie nóżki, biedne małe nóżki, nie ochronione ani pończoszką, ani trzewiczkiem, były one poowijane tylko jakiemiś staremi gałgankami.
Joasia czuła się bardzo nieszczęśliwą, żadnej nie miała chęci do niczego; nie miała ochoty ani do książki, a tem mniej do żebranki. Widząc, jak inne ubogie dzieci bawią się wesoło na dworze, ze łzami w oczach wznosiła wzrok do nieba. W szkole, łajał nauczyciel Joasię, gdy czego zaraz pojąć nie mogła; w domu, burczał ojciec gdy nie żebrała po ulicy. Jednem słowem, dzień cały był dla Joasi prawdziwą męczarnią.
Ludwisia, młodsza jej siostra, cierpiała tak dalece na oczy, iż ustawicznie przy nich chusteczkę trzymać musiała. Zaledwie tyle tylko patrzeć mogła, ile było potrzeba, żeby ja, na ulicy który koń nie kopnął, albo jaki wóz nie przejechał.
Najmłodsze z dzieci, będące w kołysce, nikło powoli; przedstawiało ono widok straszny w samej rzeczy. Trzechletnia dziewczynka, która małe dziecie pilnowała, wprawdzie nie była chorą, ale sama jeszcze zupełnie rady sobie dać nie mogła. Dziewczątko to bardzo jeszcze potrzebowało opieki macierzyńskiej.
Tylko braciszek ich, Henryś, był zupełnie zdrów jak rybka; przytem zawsze był wesół i ochoczy, lubo znajdował się w położeniu równie smutnem, jak i całe jego rodzeństwo. Chłopiec miał ochotę do nauki: czytał, pisał i rachował już dobrze. Dość powiedzieć, że był pierwszym uczniem w szkole.
Wyborny ten chłopiec, zdrów zupełnie na ciele i na duszy, miał już umysł bardzo rozwinięty, jak na swój wiek; i mówiąc szczerze, przez własną pracę byłby już może w stanie przyczynić się nieco do dobra nieszczęśliwych dwóch siostrzyczek. Cóż kiedy nie było zgoła nikogo, coby go na tę błogą, myśl naprowadził; jemu zaś samemu ani to do głowy przyszło, że gdyby tylko chciał, nędza zmniejszyćby się mogła w domu. Henryś wstydził się w duszy, gdy miał iść żebrać; z uczucia tego jednak nie umiał sobie zdać sprawy. W sercu chłopczyny odzywał się głos nieoszacowany, prawdziwie boski, który mu mówił, że grzechem jest żebrać w takim jak on wieku, kiedy ma ręce zdrowe do pracy. Na nieszczęście ojciec Henrysia, co wieczór wołał o pieniądze; to też Henryś rad nie rad musiał iść żebrać, bo inaczej byłby dostał plagi.
O! jakież to szczęście, nieocenione szczęście, kiedy dzieci posiadają takich rodziców, którzy ów głos wewnętrzny, głos prawdziwie niebiański, starannie pielęgnując w sercach swych dziatek, każą im przysłuchiwać się temu głosowi z nieba, tak jak jakiej ładnej powiastce. Głos wewnętrzny jest tak, jak ów drogoskaz dla wędrowca, który nigdy nie zabłądzi, jeżeli pójdzie tam, gdzie mu drogoskaz wskazuje.
Zrobić wybór pomiędzy złem a dobrem, było doprawdy niebardzo łatwą rzeczą dla biednego Henrysia. Kiedy przyszło błagać o pieniądze żebrzącym głosem, żeby w przechodniu wzbudzić litość, wiele go to kosztowało i niepokoiło, a wewnętrzna ta niespokojność z każdym dniem coraz bardziej się wzmagała. Chłopiec rumienił się, gdy odbierał jałmużnę z obcej ręki. Tymczasem ojciec, któremu winien był posłuszeństwo, kazał mu żebrać. I cóż biedny chłopczyna miał robić?
Pewnego dnia stanął Henryś u progu kuchni w chwili, kiedy właśnie jakaś kobieta odstawiała od ognia garnek, w którym się kartofle gotowały. Dobra kobieta, spostrzegłszy biednego chłopca, pięć czy sześć kartofli wrzuciła mu w czapkę.. Był-to nader pożądany dar dla Henrysia. Dlatego też ścisnąwszy czapkę swoję u góry, trzymał ją tuż przy sobie, ażeby mu kartofle nie ostygły. Niezatrzymywał się też dłużej na miejscu, ale co prędzej pobiegł do domu.