- W empik go
Małymi krokami do celu, czyli jak zostałem emigrantem - ebook
Małymi krokami do celu, czyli jak zostałem emigrantem - ebook
Dzieciństwo w małym miasteczku, szkoła, pierwsze miłosne doświadczenia, praca, dom, rodzina – z takich elementów zbudował swoje życie Wojciech Borecki – autor książki, w której każdy czytelnik odnajdzie siebie. Bo „Małymi krokami do celu, czyli jak zostałem emigrantem” to opowieść o codzienności – problemach, troskach i marzeniach, będących wspólnym doświadczeniem wszystkich ludzi, żyjących pod każdą szerokością geograficzną; marzących o dobrobycie, dzieciach, dobrej pracy i szacunku drugiego człowieka. Ale jak zbudować siebie i swój sukces? Jak sprostać zawodowym problemom i kłopotom ze zdrowiem? Poddać się? Zrezygnować z planów, które tak misternie snuliśmy już jako małe dzieci? Wojciech Borecki daje nam praktyczne odpowiedzi, pokazując, że życie to nieustanna praca nad sobą, ryzykowanie i zdobywanie doświadczenia. A wszystko to odbywa się stopniowo, małymi, drobnymi kroczkami, czasami stawianymi do przodu, a czasami do tyłu, z namysłem lub odrobiną szaleństwa. Najważniejsze jest, by te kroki stawiać, nigdy się nie zatrzymując. Oto historia wędrówki przez życie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67036-21-4 |
Rozmiar pliku: | 926 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Początek
Z czasów dzieciństwa tak naprawdę niewiele pamiętam; jedyne wydarzenie, które przychodzi mi na myśl i które do dziś zapamiętałem dość dobrze, to moja Pierwsza Komunia Święta. Jest wiele różnych zdarzeń, które odcisnęły się w naszej pamięci i każdy z nas odbiera je w inny sposób; na mnie również niektóre z nich odcisnęły szczególne piętno. Czy wszystko jest dziełem przypadku? Myślę, że nie! Każde takie wydarzenie miało na nas wpływ, na mnie również. Pamiętam bardzo dobrze okres nauk przedkomunijnych i przygotowań do egzaminów. Może się wydawać, że to głupie, ale właśnie to najmocniej utkwiło mi w pamięci. I to, że nauki prowadziła zakonnica, z którą mieliśmy lekcje katechezy w salce przy kaplicy (w tym samym miejscu po kilku latach zbudowano kościół).
Moja parafia mieściła się w miasteczku o liczbie ludności nieprzekraczającej dwudziestu tysięcy. Sama uroczystość Pierwszej Komunii Świętej była największą, jaką w naszej rodzinie pamiętano, i nikt o niczym innym nie mówił, jak tylko o tym. To dodatkowo wywoływało u mnie lęk przed egzaminami. Nasza siostra zakonna była surowa i bardzo wymagająca, dzieci bały się jej, więc mało kto ośmielał się psocić. To były wtedy jeszcze takie czasy, że kary cielesne za złe zachowanie nie były niczym dziwnym. Pamiętam też, że nasz kolega Robert opuszczał katechezy i w końcu nie został dopuszczony do Pierwszej Komunii Świętej.
Można sobie tylko wyobrazić, jakie przechodziłem wtedy psychiczne katusze przed egzaminami; byłem jednak zdeterminowany i poradziłem sobie z wyzwaniem. Zdałem egzaminy może nie na ocenę celującą, ale całkiem dobrą; byłem szczęśliwy jak nigdy dotąd…
A jednak, jak wspomniałem, nie to wydarzenie utkwiło mi w pamięci najbardziej.
Oczywiście cała uroczystość była zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach. Pobudka wcześnie rano, szybkie śniadanie, przymiarka, fotograf, a potem uroczysta msza święta w Łasku. Kościół był pełen dzieci i rodziców, a reszta wiernych i gości zaproszonych na uroczystość musiała stać na zewnątrz. Całe szczęście, że w maju było już bardzo ciepło i nie było z tym problemu. Po mszy były jeszcze robione pamiątkowe zdjęcia z księdzem proboszczem na schodach przed kościołem, które zresztą mam do dziś.
Po uroczystości pojechaliśmy do domu uczcić to wydarzenie. Wtedy mało kto wyprawiał imprezy tego typu w restauracjach – a może mało kogo było na to stać? Zresztą nie o to chodzi, by cokolwiek porównywać, tylko o to, by pokazać, jak to się odbywało za moich czasów.
Dla mnie jednak ważna była sama uczta i niecodzienne przysmaki przygotowane na tę okazję, a przede wszystkim… gazowana oranżada w butelkach! Niesamowity smak, którego nigdy nie zapomnę! Tak, dobrze czytasz, oranżada – napój gazowany o smaku pomarańczowym! Obłęd.
Zwykle piłem tylko Visolvit z wodą z syfonu, bo tylko to było w sklepach, a tutaj miałem dostęp do prawdziwej oranżady! Ale jedzenie to tylko jedna z pozytywnych rzeczy, które tak dobrze pamiętam. Najbardziej przychodzą mi wciąż na myśl prezenty, które zazwyczaj wszyscy otrzymywali z okazji przystąpienia do Pierwszej Komunii Świętej. W tamtych czasach jeszcze nie było komputerów czy innych tego typu urządzeń elektronicznych, więc pospolitym podarunkiem był na przykład rower, zegarek, aparat fotograficzny i podobne prezenty. Właściwie było to uwarunkowane zamożnością rodziny i zaproszonych gości.
Na uroczystość przybyło wielu, nie tylko najbliższych, członków rodziny. Chyba najdalej miało do nas wujostwo spod rosyjskiej granicy – brat mojego taty i jego żona. Wtedy jeszcze nie przywiązywałem takiej wagi do tego, kto przyjechał. Najważniejsze, że było dużo ludzi i coś się działo! Bardzo podobało mi się, że to z mojego powodu tak wielu ludzi nas odwiedziło, i wydaje mi się, że rodzice też byli bardzo zadowoleni.
Od mojej matki chrzestnej dostałem w prezencie japoński zegarek, który miał podświetloną tarczę i świecił na czerwono; to był wtedy ogromny postęp techniczny. Mało kto posiadał coś takiego, byłem bardzo dumny, a moją ciocię uwielbiałem pod każdym względem! Otrzymałem od niej również rower Wigry 3; to był taki składak, bardzo modny wówczas, niedostępny w zwykłym sklepie (zresztą czasy były trudne i w ogóle o każdy produkt było naprawdę niełatwo). Trzeba było jechać po niego aż do Bydgoszczy (a to już zorganizował mój tata z kolegą z pracy, który jechał po podobny rower dla syna). Kolejnym prezentem, który zapamiętałem, był radziecki aparat fotograficzny Smiena, bardzo popularny i modny jak na owe czasy. Były też jakieś pieniążki, ale już nie pamiętam, ile tego było. Zresztą większość gotówki zgarnęli rodzice, zaraz po wręczeniu mi koperty. Niby że dzieciom nie wolno było wtedy zajmować się pieniędzmi, bo byliśmy za mali, by zrozumieć ich wartość. Po dziś dzień uważam takie podejście za wielki błąd, ale to moje zdanie. Jednak pewien niedosyt pozostał jeszcze na długie lata i nie rozumiałem do końca tych schematów. Marzenia o prezentach przeszły moje najśmielsze wyobrażenia.
Wydarzyło się wtedy coś, co bardzo dobrze pamiętam. Mój brat Adam, starszy ode mnie o dwa lata, poczuł się chyba nieco zazdrosny, że otrzymałem aż tyle prezentów! On, z tego, co pamiętam, otrzymał rower i zegarek, pewnie także jakieś pieniążki, ale i tak ich nie widział, więc rozumiałem po części jego rozgoryczenie.
W trakcie uroczystości nie wytrzymał i rozpłakał się. Mama kazała mi dać mu zegarek, który otrzymałem od cioci. Stwierdziła, że ponosi go sobie trochę i potem mi go odda. Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale jakoś nie przejmowałem się tym wtedy i chętnie go pożyczyłem; na dowód, że była to prawda, do dziś mam zdjęcie, które zrobił nam Wojtek, brat mojej cioci, fotograf, również zaproszony na moją komunię. Robił mnóstwo zdjęć na pamiątkę, takie miał zadanie. Mama go o to prosiła, a że był początkującym fotografem, mógł sprawdzić swoje umiejętności w trakcie tego wydarzenia.
Zachowanie mojego brata przeszło raczej bez większego zainteresowania ze strony gości, po prostu stwierdzili: ot, taki wybryk dziecka, i tyle! Mnie jednak nie dawało spokoju, czemu mama kazała mi oddać mój zegarek bratu. Trudno się nad tym teraz głębiej zastanawiać, bo i po co? Było – minęło, jednak wtedy nie dawało mi to spokoju i musiałem opisać to wydarzenie, by zdjąć z siebie pewne brzemię przeszłości, które nade mną potem wisiało. Ktoś mądry kiedyś napisał, że warto wspomnienia spisywać, by je wymazać i jednocześnie zamknąć pewien rozdział otwartej książki w swoim życiu i móc spokojnie przejść dalej.
Jak wspominałem, lata osiemdziesiąte nie należały do najłatwiejszych. Coca-colę piłem po raz pierwszy w życiu jakoś zaraz po komunii na wycieczce do cioci i wujka spod rosyjskiej granicy. Mieliśmy przystanek w Warszawie na Dworcu Centralnym. Gdy mieliśmy przesiadkę do pociągu relacji WarszawaTerespol, rodzice kupili nam ten egzotyczny ciemny napój w szklanej butelce… Ten niezapomniany widok i smak mocno gazowanego, słodko-kwaśnego napoju o pięknym ciemnym kolorze, który był jedyny w swoim rodzaju. Po wypiciu tego amerykańskiego napoju było co opowiadać kolegom z klasy – w końcu na prowincji nie mieliśmy dostępu do takich towarów! Ot, uroki małego miasteczka.
Rodzice starali się, byśmy z bratem co roku wyjeżdżali do wujka na wakacje do miasta o nazwie Międzyrzec Podlaski, pod granicą rosyjską.
To były moje ulubione wakacje; wolny czas spędzałem z kuzynką Moniką i jej tatą, wujem Markiem, który był zapalonym szachistą i nauczył nas grać w tę grę. To były niezapomniane chwile i jedne z najlepszych, jakie mogłem sobie wtedy wyobrazić.
Absolutnie nie przeszkadzało mi nawet to, że wujek mieszkał na piątym piętrze w centrum miasta i tak naprawdę próżno było szukać tam jakichś szczególnych atrakcji, a podczas upałów tam na górze ledwo można było oddychać! Podobało mi się tam jednak. Wujostwo było pogodnymi ludźmi, zawsze uśmiechnięci i życzliwie nastawieni do innych; z ogromnym szacunkiem odnosili się do siebie nawzajem i to chyba najbardziej mi się podobało! Poza tym wujo Marek był zabawny i komiczny, uwielbiał żartować praktycznie ze wszystkiego i na każdym kroku.
I ten ich śmieszny rosyjski akcent, takie polskie śledzikowanie lwowskie, jeśli ktoś wie, o czym mówię…
Śmialiśmy się praktycznie bez przerwy w obecności wuja Marka; często spędzał z nami czas, uwielbiał dzieci i swoją córkę. Wujo był fryzjerem, bardzo dobrym i szanowanym w całym mieście, wszyscy go bardzo lubili; odziedziczył zakład po ojcu i prowadził rodzinny interes. Opiekował się rodziną, w związku z czym ciocia nie musiała nigdy pracować, zajmowała się Moniką i prowadziła dom.
Zawsze chciałem być taki jak wujo Marek i tak dobrze traktować swoją rodzinę.
Te i inne wspomnienia bardzo dobrze na mnie wpłynęły, ponieważ widziałem inne życie i inny styl życia, codzienność trosk widzianych oczami dziecka wywierała na mnie ogromny wpływ, ale tam to nie dotyczyło mnie osobiście, więc nie miałem z tym problemu.
W domu rodzinnym było nieco inaczej i wielu podobnych zachowań mi na co dzień brakowało, więc może dlatego tak chętnie wyjeżdżałem na wakacje do dalszej rodziny.
Podróże kształcą i rozwijają w człowieku wiele cech, których nie kształtuje się w żadnej szkole na świecie. Doświadczenia nabyte w trakcie wyjazdów owocują na przyszłość, i to ze zdwojoną siłą. Miałem to szczęście doświadczać tego w moim życiu podczas niewielu podróży, a bardzo lubiłem podróżować. Moich rodziców nie stać było na wycieczki zagraniczne, więc starali się nas wysyłać choćby do rodziny na drugi koniec Polski.
Wychowałem się w rodzinie robotniczej, mój tata był z zawodu spawaczem i pracował przez większą część życia na kolei w zakładzie taboru kolejowego w Łodzi na tak zwanym Widzewie – praca dość ciężka, ciągle pod gołym niebem w warunkach niezbyt korzystnych z racji pór roku panujących w Polsce. Niewiele napraw przeprowadzali w hangarze, z reguły były to naprawy w nagłych przypadkach i nie było czasu na to, by wagony stały zbyt długo na bocznicy, więc to, co mogli, robili na zewnątrz. Mimo to nie słyszałem nigdy, by narzekał na warunki pracy czy na inne szczegóły. Łącznie przepracował tam trzydzieści lat i to jest naprawdę niezły wynik jak na tak trudne warunki. Były oczywiście i lepsze strony tej pracy, na przykład co roku otrzymywał dotację na węgiel – tak zwany deputat, i trzynastą pensję jako premię, na święta na każde dziecko przysługiwała paczka od Świętego Mikołaja; były to z reguły owoce i warzywa, ale my z bratem bardzo się cieszyliśmy z uwagi na to, że słodycze były raczej niedostępne w zwykłym sklepie. Poza tym tata miał prawo podróżowania koleją za darmo po całej Polsce; my jako jego dzieci również mieliśmy takie legitymacje, które uprawniały nas do podróżowania pociągami, dokąd tylko chcemy. No i w końcu raz na pięć lat tata otrzymywał bilet dla całej rodziny na podróż po Europie, nawet za żelazną kurtynę! Jeśli ktoś pamięta te czasy, to wie, o czym piszę, a młodszym spieszę wyjaśnić: wszędzie w Europie w latach osiemdziesiątych były zamknięte granice państwa i przeważnie nie było to takie proste, by wyjechać. Oczywiście potrzebny był paszport, a nawet wiza na czas określony – w zależności od tego, do jakiego kraju zamierzałem się udać. Mimo wszystko wielu ludzi wciąż podróżowało i taki epizod był i w naszej rodzinie, z czego jestem bardzo dumny. I dzięki temu widziałem, jak naprawdę można żyć za granicą, a nie tylko wyobrażać sobie, oglądając telewizję (w której i tak nie wszystkie podawane wiadomości były wiarygodne). Komunistyczna propaganda nie dopuszczała wielu zagranicznych programów czy filmów do naszej polskiej telewizji; wprowadzali ograniczenia praktycznie wszystkiego i mieli władzę absolutną nad mediami.
Dzięki temu, że tata mógł korzystać z przywileju darmowej podróży do Europy, postanowiliśmy odwiedzić naszą rodzinę w Niemczech Zachodnich. RFN, to znaczy Republika Federalna Niemiec, był to teren wciąż okupowany przez koalicję państw zachodnich, czyli Amerykę, Francję i Wielką Brytanię, podzielony na trzy obozy, natomiast Niemcy Wschodnie, NRD, czyli Niemiecka Republika Demokratyczna, położone bliżej Polski okupował, podobnie jak Polskę, Związek Sowiecki. Mieliśmy rodzinę także w Anglii – mieszkała tam ciocia mojej mamy. Po latach, już po wojnie, odnalazła naszą rodzinę poprzez Czerwony Krzyż; odnowiła z nami kontakt i ponoć pierwszy raz po wojnie przyjechała nas odwiedzić jeszcze w latach siedemdziesiątych. Oczywiście nie pamiętam tego, wiem to tylko z opowiadań mojej babci i mamy. Niestety nigdy nie poznałem cioci osobiście.
Moja mama skończyła szkołę krawiecką i szyła nam ubrania i inne rzeczy. Choć nie bardzo lubiła szyć, za namową jej mamy, a mojej babci, postanowiła, że ukończy szkołę krawiecką w Pabianicach, bo to dobry zawód i dobrze płatne zajęcie. I faktycznie trochę pracowała w tym zawodzie, kiedy byliśmy z bratem mali, brała chałupnicze przeszycia i tak mogła dorobić trochę grosza do domowego budżetu i pomóc tacie w osiągnięciu ich celu, a było nim wybudowanie własnego domu. Była to głównie inicjatywa mojej przedsiębiorczej mamy, ale tata nigdy się temu nie sprzeciwiał, a wręcz przeciwnie – również chciał mieć własny dom. Choć nie bardzo wierzył w powodzenie tego planu, pracowali razem, by osiągnąć swój cel. Tym bardziej motywował ich fakt, że mieszkali u babci w jednym pokoju z dwójką dzieci i naprawdę niewiele było dla nas wszystkich miejsca, by się pomieścić, a co dopiero mówić o swobodzie. Mama była bardzo uparta, co akurat w tym przypadku było raczej zaletą, ponieważ mało kto wierzył w tak ogromny projekt budowy domu zrealizowany przez zwykłych ludzi. Nawet na tamte czasy był to nie lada wyczyn, tym bardziej że dom moich rodziców jest naprawdę duży i bardzo ładny, wyróżnia się spośród innych domów na osiedlu swoim dwuspadzistym dachem w stylu góralskim (w naszych rodzinnych stronach w łódzkim to raczej nie była codzienność). Mimo braku środków finansowych i materiałowych podjęli się tego zadania i zdołali ukończyć dom; w ciągu kilku lat mogliśmy się wszyscy już na stałe przeprowadzić. Wciąż jeszcze wiele było do zrobienia, rodzice jednak byli bardzo szczęśliwi, kiedy się przeprowadzili na swoje.
Dobrze pamiętam te czasy, kiedy w kuchni stał piec węglowy i kozetka, a spaliśmy tylko w jednym pokoju, gdzie był piec, bo nie było jeszcze centralnego ogrzewania. Wszystko robione było stopniowo za pożyczki rodziców z pracy, dlatego też nie stać nas było nigdy na żadne wyjazdy zagraniczne. Rodzice sami niewiele zarabiali, a wszystko, co mieli, inwestowali w dom i wciąż remontowali lub instalowali nowe rzeczy; pamiętam, że wiecznie czegoś brakowało i rozmawiano w domu głównie o tym, co jeszcze należy zrobić, no i o następnym celu w kolejnym roku. Ale nie tylko nasi rodzice tak żyli, inni też mieli podobnie, jedni lepiej, drudzy troszkę gorzej, ale jakoś to wszystko się kręciło, choć do końca nie wiem, jak im się to wszystko udawało i jaką mieli w sobie siłę woli, by ukończyć swój projekt. Niesamowici ludzie byli z tych moich rodziców i byłem naprawdę wtedy z nich dumny, że potrafili zbudować sami (no, może z małą pomocą fachowców) swój własny dom. Oczywiście nie obyło się bez różnych przeszkód w realizacji planu. Pierwszy taki mały kłopot sprawiła nam rodzina – ściślej mówiąc, wujo mojej mamy, a szwagier mojej babci, który był bardzo ciekaw, skąd rodzice wzięli pieniądze na budowę tak dużego domu. Ciekaw do tego stopnia, że zawiadomił milicję i funkcjonariusze przeprowadzili w domu rodziców rewizję w poszukiwaniu dowodów, że przeprowadzono lewiznę – bo można by cofnąć pozwolenie na zamieszkanie w takim domu, gdyż został zbudowany niezgodnie z przepisami lub za skradzione środki! Moja mama wprost nie mogła w to uwierzyć; szybko dowiedziała się, kto stoi za nasłaniem kontroli i sprawdzeniem wiarygodności wszystkich dokumentów. Całe szczęście, że mama była zawsze przezorna i po dziś dzień jej to zostało, by wszystkie rachunki zachowywać w razie kontroli czy reklamacji; te zapobiegawcze metody przydały się szybciej, niż się mogła tego spodziewać! A skoro własna rodzina potrafiła posunąć się do takich czynów, to czego można było spodziewać się po sąsiadach? Kilka razy ukradli materiał z budowy i trzeba było pilnować jak oka w głowie wszystkiego, co można było wynieść! Czasy były okropne.
Mimo przeciwności losu doprowadzili do ukończenia budowy i po dziś dzień mogą chodzić z podniesionymi głowami.
Moja mama pierwszy raz wyjechała do Anglii, odwiedzić ciotkę Barbarę, siostrę mojej babci, kiedy miałem pięć lat i niewiele pamiętam. Pamiętam za to, że jeździliśmy w różne miejsca w Polsce z babcią. Były to głównie wyjazdy do miejsc świętych i dobrze mi znanych, ale i tak uwielbiałem wycieczki; nie to było dla mnie ważne, dokąd jedziemy, ale to, że w ogóle mogę dokądś pojechać i wyrwać się na trochę z miejsc, które znałem już bardzo dobrze i w których niewiele już ciekawych rzeczy się działo. Chciałem zobaczyć coś więcej, doświadczyć czegoś nowego. Pamiętam, jak bardzo byłem ciekaw innych miejsc w Polsce i nie tylko!
Pierwszy raz za granicę wyjechałem, mając około dwunastu lat i szczerze muszę powiedzieć, że to, co zobaczyłem, na zawsze zmieniło moje życie.
Może to dziwne porównanie, ale choćby to jedno, że za granicą piło się wodę gazowaną z butelki, a u nas z syfonu! Czy ktoś jeszcze pamięta lub w ogóle wie, co to jest syfon? To taki pojemnik, który wyglądem przypominał nieco termos, ale w kształcie podobnym do długiej butli. Do tego w rączce, bo była oczywiście odkręcana, miał miejsce na specjalny nabój gazowy, który się kupowało w sklepie, przeważnie spożywczym typu Supersam, i zużyte naboje wymieniało się za dopłatą na pełne; po założeniu w miejscu rączki takiego naboju, wypełnieniu wodą, dokręceniu główki i mocno wstrząsając nabój, napełniało się gazem wodę i po odkręceniu kurka leciała już woda w pełni gazowana! Takie mieliśmy wtedy cuda!
Były również pewne wariacje i mogliśmy pozwolić sobie nawet na oranżadę! Na przykład mieszanie wody z gazem z jakimś sokiem. I to był już prawie luksus – bo wspomnianej wcześniej coca-coli jeszcze długo nie mogliśmy kupić ot, tak sobie. Może nie dlatego, że była bardzo droga, ale dlatego, że przyjaciele sowieccy i ich propaganda wpajali społeczeństwu, że wszystko, co zachodnie, to zło i że nie powinniśmy od tych z Zachodu niczego kupować, gdyż chcą tylko naszej zguby!
Te i inne tego typu brednie jeszcze długo wpajali nam też nasi nauczyciele, którzy również mieli robioną wodę z mózgu i sami chyba mieli odpowiednio uformowany pogląd na to wszystko, co działo się wtedy w naszym kraju. Często wychodzili z nami na pole rolnicze, gdzie zbieraliśmy stonkę z ziemniaków, ponieważ mówiono nam, że owady te specjalnie są zrzucane przez amerykańskie samoloty, by osłabić naszą gospodarkę, a my musimy teraz ciężko pracować, by mieć co jeść! Musieli chyba być na nas bardzo źli, że tak robili. Wtedy myślałem, że to prawda i chciałem pomóc naszym rolnikom – bo i tak mieli już ciężko pracować w polu – ale szybko się przekonaliśmy, że to bzdura, jakich mało. Niebawem zaprzestano tego typu prac społecznych. Natomiast na przykład pochody pierwszomajowe jeszcze długo trwały i brałem w nich udział oczywiście; pamiętam jak przez mgłę szczegóły tych komunistycznych wieców.
Najbardziej jednak utkwiła mi w pamięci nasza telewizja: czarno-biały ekran rosyjskiego wynalazku zwanego teleodbiornikiem i dwa kanały – z tym, że program drugi nieco śnieżył i trudno było ustawić antenę, tak by móc coś dobrze obejrzeć. Moim ulubionym programem był Teleranek, który był nadawany w niedzielne poranki. Nieco później wprowadzili sobotni program dla dzieci i młodzieży – 5, 10, 15 – chodziło o przedział wiekowy; był to program edukacyjny, rozrywkowy i muzyczny. Było to wszystko, co mogliśmy oglądać, poza dobranocką o dziewiętnastej nie było dla dzieci nic…
Dla młodzieży puszczano na kanale drugim w sobotnie popołudnie ciekawe seriale, moim ulubionym był angielski _Robin Hood_; może to nie była produkcja Hollywoodu, ale dla mnie to była wtedy bomba!
W późniejszych latach moim ulubionym serialem, który śledziłem i starałem się obejrzeć wszystkie jego odcinki, był serial produkcji amerykańskiej _Cudowne lata_. Opowiadał o młodym chłopcu, który dorastał w zwykłej dzielnicy i miał kilku przyjaciół, z którymi dzielił swój los, perypetie wieku dojrzewania oraz przygody z dziewczynami. Bardzo polubiłem ten serial – także dlatego, że główny bohater, z którym się oczywiście utożsamiałem, nie tylko przeżywał różne perypetie, lecz w dodatku miał taką rodzinę, którą i ja chciałem mieć, zamieszkiwali na przedmieściach i ogólnie prowadzili normalne, spokojne życie, ale ja widziałem w tym serialu coś więcej. Moją uwagę przykuwało samo życie i ich styl, jakże inny od naszego współczesnego, i ta mentalność, tak odmienna od naszej, słowiańskiej. Wyobrażałem sobie, że mieszkam w takiej dzielnicy i zamieniałem się często rolami z moim bohaterem filmowym w trakcie oglądania tego serialu. Niesamowite uczucie towarzyszyło mi jeszcze później przez dłuższy czas; pragnąłem w przyszłości sam prowadzić podobne życie.
Wolny czas spędzałem także na graniu w piłkę z kolegami na boisku szkolnym, a czasami przed domem na drodze (auta wtedy praktycznie nie jeździły, a my mieliśmy blisko do domów). Boisko w szkole mieliśmy okropne – ktoś wpadł na genialny pomysł, aby zaoszczędzić na pielęgnacji trawy i postanowił wybetonować całe boisko; w takich warunkach przyszło nam grać. Masakra! To bardzo delikatnie powiedziane, bałem się tam grać i nieczęsto z tego korzystałem, tym bardziej że dość często zdarzały się wypadki, i to bardzo poważne. Nie brakowało jednak śmiałków, którzy tam grali.
Kiedy były wakacje, a my z bratem trochę podrośliśmy, rodzice dbali o to, byśmy się jak najmniej nudzili, i zlecali nam przeróżne prace remontowo-porządkowe, oczywiście na miarę naszych sił. Czyszczenie płotu i bramy drucianą szczotką przed malowaniem, koszenie trawy – zawsze mieliśmy coś do roboty. Ja przeważnie musiałem podszykować obiad, zanim rodzice przyjdą z pracy, a brat miał troszkę poważniejsze zadania: sprzątanie czy palenie w piecu centralnym (ale to raczej zimą niż latem). Te wszystkie zadania wywoływały we mnie pewien bunt, bo nie wszyscy moi koledzy musieli wykonywać takie prace! I często wołali mnie do wspólnej zabawy, kiedy nie mogłem do nich dołączyć; a jeszcze inni nawet śmiali się z nas, że musimy w ogóle pracować! To – z perspektywy czasu muszę przyznać – nauczyło mnie pewnej odpowiedzialności i sumienności w działaniu.
I tego, że nic nie przychodzi za darmo! Wewnętrznie czułem się rozdarty jako dziecko zmuszane do wykonywania takich zadań i nie rozumiałem do końca, dlaczego właśnie ja muszę to robić. Myślałem, że moi rodzice to jacyś tyrani, którzy nienawidzą swoich dzieci i wykorzystują je do własnych celów lub nawet chcą, byśmy odpłacili swoją pracą za przywilej jedzenia i w ogóle życia pod wspólnym dachem! Tak wtedy o tym myślałem; byłem niepocieszony, różne czarne myśli przychodziły mi do głowy i starałem się zrozumieć, czemu tak właśnie się dzieje. I dlaczego właśnie mnie musiało to spotkać? Kiedy kilka razy pytałem mamę o to, czemu muszę wykonywać te różne rzeczy, odpowiedź była zawsze jedna:
– Ja też musiałam pracować, gdy byłam dzieckiem, to i ty musisz!