Małżeństwo dla zaawansowanych - ebook
Małżeństwo dla zaawansowanych - ebook
Judith Viorst, autorka bestsellerowej książki – To, co musimy utracić, przedstawia empatyczne, pełne humoru i zrozumienia spojrzenie na radości, troski i możliwości dojrzałego małżeństwa.
Małżeństwo jest dla dorosłych, ale bardzo niewielu z nas wstępuje w związek małżeński jako ludzie dojrzali. Dojrzewanie wymaga czasu i jest trudne, a dla niektórych – nieosiągalne. Jednak małżeństwo, choć bywa najbardziej irytującą z relacji międzyludzkich, może również stanowić motor naszego rozwoju. Godząc się w taki czy inny sposób z rozczarowaniami, wymogami i zadziwiającymi zawiłościami codziennego życia małżeńskiego, możemy stworzyć – i wcale nie ma tu wewnętrznej sprzeczności – małżeństwo dojrzałe.
Judith Viorst
Poprzez wywiady z kobietami i mężczyznami na różnych etapach małżeństwa, historie pacjentów, prawdy oferowane przez literaturę i filmy oraz ocenę własnego ponad czterdziestoletniego małżeństwa, autorka rzeczowo i spokojnie opowiada o problemach, z którymi pary zmagają się od momentu powiedzenia magicznego „tak” aż po „dopóki śmierć nas nie rozłączy”.
Autorka rozprawia się z mitami dotyczącymi m.in.::
– rywalizacji małżeńskiej
– zwyczajów panujących w małżeństwach
– seksu małżeńskiego (a także pozamałżeńskiego)
– sporów małżeńskich i przeprosin
– tego, co dzieci robią z małżeństwem, ale także dla małżeństwa
– nudy i szczęścia codziennego życia małżeńskiego.
Judith Viorst napisała książkę dla małżonków, którzy, choć czasem wzajemnie się ranią i rozczarowują, chcą pozostać razem. Jest przeznaczona zarówno dla nowożeńców, jak i dla małżonków-weteranów. Kieruje swoje słowa do par, które zdają sobie sprawę z tego, że małżeństwo nie zawsze jest darem niebios i niekiedy może być piekłem na Ziemi –jeśli jednak mąż i żona w końcu wszystko sobie poukładają, to warto przez to wspólnie przejść.
Judith Viorst
Amerykańska pisarka i dziennikarka. Autorka książek dla dzieci (m. in. Alexander and the Terrible, Horrible, No Good, Very Bad Day) i dorosłych (min. To, co musimy utracić i Małżeństwo dla zaawansowanych). Wydała kilka tomików wierszy. Absolwentka Waszyngtońskiego Instytutu Psychoanalizy oraz Uniwersytetu Rutgersa. Jej książka To, co musimy utracić, wydana w 1986 roku, utrzymywała się przez prawie dwa lata na liście bestsellerów „The New York Timesa”.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8132-283-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dlaczego małżeństwo
Lęk przed samotnością jest większy niż obawa przed zniewoleniem
– dlatego bierzemy ślub.
Cyril Connolly, The Unquiet Grave
Większość kobiet z mojego pokolenia zapewne wyszła za mąż zbyt młodo, by zdążyć zaznać lęku przed samotnością. Większości z nas wpojono jednak, jeszcze w wieku nastoletnim, lęk przed staropanieństwem. Jednej z moich ciotek udało się obronić doktorat z fizyki w czasach, kiedy większość jej rówieśników kończyła edukację na liceum. Moi rodzice i inni krewni uważali jednak, że poniosła tragiczną życiową porażkę, ponieważ nie udało jej się mieć męża i dzieci. Za nieco mniej tragiczną uznawano porażkę innej ciotki, która, owszem, wzięła ślub, ale potem rozwiodła się i musiała sama zarabiać na życie, zamiast być na utrzymaniu męża. Kobiety aspirowały wówczas do możliwości niewykonywania pracy zarobkowej, a w porządnym małżeństwie z klasy średniej żona, dzięki Bogu, nie była zmuszona szukać posady.
Wychodziłyśmy zatem za mąż, bo dla kobiety było to największe życiowe osiągnięcie. Brałyśmy ślub, aby zapewnić sobie zabezpieczenie finansowe oraz bezpieczny seks, czyli taki – jak przyznałybyśmy naciskane – po którym ciąża nie oznacza okropnej katastrofy. Większość z nas wstępowała także w związek małżeński, aby zajść w ciążę i założyć rodzinę. Rzecz jasna, twierdziłyśmy jednak, że wychodzimy za mąż z miłości.
A czemu mężczyźni żenili się z nami? Czemu pod koniec lat 50. XX wieku panom w wieku średnio dwudziestu trzech lat tak się spieszyło, aby utrzymywać rodzinę? Myślę, że wynikało to częściowo z faktu, że dorastali w kulturze, w której stawanie się mężczyzną było równoznaczne z ustatkowaniem się. Być może nikt nie szeptał im do ucha słów takich jak „żywiciel rodziny” czy „odpowiedzialność”, ale większość wiedziała, co ma robić. Jak pisze Philip Roth w powieści Mój wiek męski: „W moim pokoleniu, młody wykształcony mężczyzna z klasy mieszczańskiej, który kpił z pomysłu ożenku... narażał się na zarzut «niedojrzałości». Albo był po prostu «samolubny». Albo też «bał się odpowiedzialności». Albo nie potrafił «zaangażować się»... w «stały związek»”.
Młodzi mężczyźni angażowali się zatem, otrzymując w zamian aprobatę społeczeństwa oraz – co bardzo ważne – okazję do regularnego uprawiania seksu. Rzecz jasna, twierdzili jednak, że żenią się z miłości.
Wszyscy – cóż, większość z nas – mówiliśmy szczerze, kiedy twierdziliśmy, że bierzemy ślub z miłości, i wiedzieliśmy, o jaką miłość nam chodzi. Romantyczną. Lubieżną. Czułą. Trzpiotowatą. Nie pokonasz miłości, nie zwyciężysz jej w sobie. Jak z miłosnych ballad. Jak z filmów. Na długo i szczęśliwie. Bo nic, naprawdę nic nie pomoże, jeśli ty nie pomożesz dziś miłości, więc kochaj mnie nieprzytomnie, jak zapalniczka płomień, jak sucha studnia wodę. Wyśnioną, namiętną, wieczną.
Wszyscy – cóż, większość z nas – pobraliśmy się dla miłości, dla jakiejś wersji miłości z ballad Sinatry i z Casablanki, dla miłości, która rozświetliłaby nasze życie i wypędziła z niego strach, dla miłości jak ta Romea i Julii (chociaż ze szczęśliwszym zakończeniem), dla miłości, która, jak napisał poeta John Donne, „Ogromne Wszędzie czyni z izby małej” . A choć nasze uczucia niewątpliwie były nieco naiwne i niedojrzałe, nie zamierzam ich dyskredytować, nie ma bowiem chyba nic bardziej uroczego niż mężczyzna i kobieta zawierający małżeństwo z miłości.
Większość z nas tak właśnie postąpiła. Ale trzeba szczerze przyznać, że większość nas – świadomie lub nie – brała ślub również dla seksu, dzieci, bezpieczeństwa, aprobaty naszej społeczności i innych praktycznych korzyści wypływających z małżeństwa. Za moich czasów istniało wiele powodów, aby się pobrać. Ale to było wtedy. Dlaczego brać ślub teraz?
Stan wolny nie wydaje się już taką katastrofą jak kiedyś. Kobiety, wychowane w duchu niezależności finansowej, z własnej woli podejmują pracę. Seks i wspólne mieszkanie bez ślubu są powszechnie tolerowane i nawet rodzicielstwo bez ślubu przestało szokować. Dwoje kochających się ludzi może w sposób swobodny, i zdaniem niektórych – pełny, wyrażać swoją miłość bez drastycznych kroków takich jak zawarcie małżeństwa.
Czemu nie mieszkać po prostu razem tak długo, jak będzie trwać miłość, unikając wielkich słów takich jak „nigdy” i „zawsze”? Po co akceptować ograniczenia, obowiązki, małżeńską rutynę?
Zwłaszcza że tak wiele małżeństw się nie udaje.
Owszem, w czasach, kiedy 45 procent pierwszych małżeństw kończy się rozwodem, ślub wydaje się ryzykownym posunięciem – zwłaszcza dla osób, które mają już za sobą jeden rozwód i których rodzice również się rozwiedli. Według ekspertów rozwody w drugich małżeństwach występują jeszcze częściej niż w pierwszych – aktualne dane mówią o 60 procentach przypadków – co źle świadczy o naszej zdolności do wyciągania wniosków z wcześniejszych doświadczeń. Jeszcze bardziej przygnębiające są statystyki dotyczące dzieci rozwodników: w porównaniu z dziećmi nierozwiedzionych rodziców są one dwa do trzech razy bardziej narażone na rozpad małżeństwa.
Trudno się dziwić, że część takich dzieci z dystansem odnosi się do instytucji małżeństwa.
„Chcę mieć pewność, że nie zawalimy sprawy tak, jak wy z mamą”, nietaktownie odpowiada Don, kiedy ojciec pyta, czemu nie ożenił się z kobietą, z którą mieszka od pięciu lat. Don twierdzi, że jego partnerka jest wspaniała i stanowi spełnienie wszystkich jego pragnień – ale skąd może wiedzieć, czy już zawsze będzie pragnął tego samego? W tej chwili wspólne mieszkanie do momentu, kiedy będzie pewien na 110 procent wydaje mu się rozsądniejszym wyjściem niż ślub.
Nawet osoby, na których życiowej historii nie zaważył rozwód, podchodzą do małżeństwa znacznie ostrożniej niż moje pokolenie („New York Times” pisze o ślubie pary, która postanowiła wykreślić z przysięgi słowa „dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Jak wyjaśniła panna młoda, „nie chcieliśmy składać obietnic, których nie będziemy w stanie dotrzymać”). Taka ostrożność może częściowo tłumaczyć, dlaczego mediana wieku zawarcia małżeństwa jest obecnie najwyższa w amerykańskiej historii: wynosi dwadzieścia siedem lat dla mężczyzn, dwadzieścia pięć dla kobiet. Być może młodzi czekają, aż całkowicie pozbędą się wątpliwości i zdobędą 110 procent pewności.
Pewności, że za dziesięć lat będą pragnąć tego samego, co teraz. Że różnice między nimi są do pogodzenia. Że któreś z nich nie skrywa głęboko żadnych mrocznych sekretów. Że nie utkną – jak wcześniej ich rodzice – w biernym, bezbarwnym małżeństwie. Że decydując się na coś dobrego, nie przegapią czegoś jeszcze lepszego.
------------------------------------------------------------------------
Christy, która niedługo skończy trzydzieści pięć lat, opowiedziała mi o Benjaminie, który, sądząc z jej słów, jest bliski ideału – ciepły, bystry, zabawny, odpowiedzialny, szaleje za nią i, podobnie jak ona, pragnie wkrótce założyć rodzinę. Jak wyjaśniła Christy, problem w tym, że choć bardzo lubi Bena, nie może powiedzieć, że jest w nim zakochana na zabój, a z kolei mężczyźni, w których kochała się wcześniej na zabój, nie byli zainteresowani ślubem i byliby fatalnymi mężami i ojcami. Jest pewna, że Ben byłby świetnym mężem i ojcem. Jej zegar biologiczny tyka. Być może nadszedł czas, aby uznać, że lepiej nie będzie? Przestać odwlekać i wziąć ślub?
Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć, chociaż kusiło mnie, żeby rzucić „wyjdź za niego czym prędzej i załóż rodzinę”. Nie wiedziałam, czy sformułowanie „nie jestem w nim zakochana na zabój” ma oznaczać „nie jest mi z nim dobrze w łóżku”. Nie wiedziałam, czy porzucając Bena, pozbawiłaby się szansy na macierzyństwo i żałowała tego przez resztę życia, czy też, biorąc z nim ślub, pozbawiłaby się szansy na miłość na zabój – i żałowała tego jeszcze bardziej.
Znałam kiedyś kobietę, która postanowiła wyjść za mężczyznę, z którym było jej świetnie wszędzie poza łóżkiem. Uznała, że w końcu uda im się rozwiązać ten problem. Skończyło się jednak rozwodem, ponieważ rozwiązaniem, jakie znalazła, była zdrada. Kiedy mąż to odkrył i kazał jej wybierać pomiędzy sobą a kochankiem, wybrała kochanka. Wyszła za niego i żyli długo i bardzo nieszczęśliwie, bo okazał się fatalnym mężem i ojcem.
Być może po prostu musimy zaczekać na Tego Jedynego lub Tę Jedyną jak w filmie Neila Simona The Heartbreak Kid?
Jego bohater, Lenny, żeni się z Lilą i spędza z nią miesiąc miodowy w Miami Beach, gdzie zakochuje się bez pamięci – podczas podróży poślubnej! – w dziewczynie swoich marzeń, złotowłosej bogini imieniem Kelly. Mówi jej: „Przez całe życie czekałem na kobietę taką jak ty. Po prostu nie trafiłem w dobry moment”. Nie pozwala jednak, by go to powstrzymało. Jeszcze podczas miesiąca miodowego oświadcza Lili, że nie pasują do siebie i powinni się rozwieść, a następnie uderza w konkury do uroczej Kelly i udaje mu się zdobyć jej rękę. Pod koniec filmu widzimy Lenny’ego w dniu ślubu. Wydaje się skrępowany i bynajmniej nie wygląda, jakby miał 110 procent pewności. Czy ostatecznie wybrał właściwą kobietę? Skąd ludzie wiedzą, że podjęli właściwą decyzję?
------------------------------------------------------------------------
Być może, skoro tak trudno nam rozstrzygnąć, czy postępujemy słusznie, lepiej byłoby się zdecydować na opcję mniej wiążącą niż małżeństwo, na rozwiązanie prawne zapewniające nam i partnerowi pewne prawa bez nakładania zobowiązań „dopóki śmierć nas nie rozdzieli”. Na przykład we Francji można zawrzeć związek partnerski – Pacte civil de solidarité. Rozwiązanie to zostało stworzone z myślą o parach jednopłciowych, ale zdobyło wielką popularność wśród par heteroseksualnych mających opory przed ślubem. PACS, jak nazywa się w skrócie, przyznaje obojgu partnerom prawa i nakłada na nich obowiązki podobne jak w małżeństwie.
Znacznie łatwiej jest rozwiązać PACS niż się rozwieść, zatem taka opcja przemawia do osób, które chcą sformalizować swój związek, unikając przy tym przerażającego podejmowania decyzji na całe życie. Jest zdecydowanie bardziej wiążąca niż relacja o niewielkim stopniu zaangażowania „bez zobowiązań i bez obrączek”, wspólne mieszkanie bez poczucia obowiązku czy wspólne mieszkanie z poczuciem obowiązku, ale bez składania jakichkolwiek obietnic na piśmie. Jest też jednak zdecydowanie mniej wiążąca niż małżeństwo.
Jak określić sytuację, w której mężczyzna i kobieta decydują się związać prawnie bez ślubu? Jak nazwać takie poniekąd niepełne małżeństwo? Niektórzy mówią o zostawianiu sobie furtki lub o lęku przed zaangażowaniem. Dla innych to rozwiązanie połowiczne, na pół gwizdka, pół-małżeństwo. Niemcy stworzyli bardzo długą nazwę dla takich osób: Lebensabschnittgefährte, czyli tymczasowy partner lub towarzysz na pewnym etapie życia.
------------------------------------------------------------------------
Kobiety z mojego pokolenia szukały towarzysza na całe życie, nie na pewien jego etap. Chciałyśmy relacji z zobowiązaniami i obrączkami. Chciałyśmy wiedzieć na pewno, z kim będziemy spędzać noc sylwestrową przez kolejnych pięćdziesiąt lat. Chciałyśmy pełnego, a nie połowicznego małżeństwa.
Podejrzewam nawet, że gdybyśmy miały wówczas taką możliwość, ja i moje przyjaciółki chętnie zdecydowałybyśmy się na „przymierze małżeńskie” (covenant marriage), w którym obowiązkowe są przygotowanie przedmałżeńskie oraz terapia małżeńska przed ewentualnym rozwodem, a także – w Luizjanie, jednym z trzech stanów, które wprowadziły to rozwiązanie – dwuletnia separacja przed rozwiązaniem małżeństwa. W takim wariancie znacznie trudniej jest uzyskać rozwód, co ma zwiększyć zaangażowanie męża i żony i dać im sposobność do wybrania „małżeństwa w wersji ciężkiej” zamiast „małżeństwa w wersji lekkiej”. Opiera się on na założeniu „zamknąć na zawsze i wyrzucić klucz”.
Rzecz jasna, wyszłam za mąż z przekonaniem, że wybieram małżeństwo w wersji ciężkiej, że zamykam się w nim na zawsze i wyrzucam klucz. Nawet nie przyszło mi do głowy, że mogłabym się rozwieść.
Pod koniec lat 50., kiedy wciąż byłam jeszcze przed trzydziestką, moje krótkie pierwsze małżeństwo dobiegło końca i pierwszy raz w życiu zostałam sama. Mieszkając w pojedynkę w Greenwich Village, zaczęłam doświadczać lęku przed samotnością. Moja matka, kiedy wpadała z wizytą z New Jersey, często zapewniała, układając mi włosy i doradzając ciemniejszą szminkę: „Ładna z ciebie dziewczyna. Znajdziesz sobie męża”. Wiedziałam jednak, że martwi się o moją małżeńską przyszłość. Podzielałam jej obawy.
Czy kiedyś wezmę ślub?
Czy w końcu doczekam się?
Lampy wreszcie zapalić chcę,
Chcę zapalić je razem.
Czy kiedyś wezmę ślub?
Zdradzić serca sekrety chcę
Temu, co szukam go, a on mnie,
Byśmy szukali razem.
Ludzie wiedzą o sobie tak mało,
Gdy kochanków zmieniają co krok.
Ja chcę wtulać się ciało w ciało
Rok za rokiem, za rokiem rok
Z tym samym...
Z tym samym mężczyzną.
Czy kiedyś wezmę ślub?
Czy żoną zostać mi przyjdzie
Na wspólny obiad, miłość, dzieci i życie,
Na całe życie razem.
W końcu pewnego wieczora odezwał się telefon. Dzwonił Milton.
Umówiliśmy się z pierwszym mężem, że zaczekamy z przeprowadzeniem rozwodu do czasu, gdy jedno z nas będzie chciało ponownie wziąć ślub. Ja podjęłam taką decyzję w roku 1960. Ale podczas rozwodu wpadłam w panikę: kończenie małżeństwa okazało się okropnym przeżyciem. Nie chciałam przez to przechodzić nigdy więcej. Jak mogłam mieć pewność, że nie będę do tego zmuszona? Dlaczego ja, domatorka uwielbiająca kameralne wieczorki poezji, zamierzałam poślubić miłośnika narciarstwa, spływów kajakowych i biwaków? Byłam przekonana, że różnice pomiędzy mną a Miltonem są nie do pogodzenia. Uznałam, że najlepiej będzie zerwać od razu i oszczędzić sobie męki drugiego rozwodu.
Zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że to koniec. Stwierdził, że musimy pogadać. Kiedy skończyliśmy gadać – i się przytulać, i całować, i kupować mi suknię ślubną – znów byliśmy zaręczeni.
------------------------------------------------------------------------
Jaki stąd wniosek? Gdybym zamiast Miltona posłuchała swego spanikowanego wewnętrznego głosu, nie bylibyśmy teraz małżeństwem od czterdziestu dwóch lat. Ale czy każdy, kogo dręczą obawy, że popełnia wielki błąd, powinien po prostu je zignorować?
Pewien młody człowiek na kilka tygodni przed planowaną datą ślubu poczuł przemożną chęć ucieczki od narzeczonej. Miał wrażenie, że małżeństwo jest z góry skazane na porażkę, jednak przekonał sam siebie, by je zawrzeć, argumentując: „wprawdzie wiele rzeczy mi się w niej nie podoba, ale mam już dwadzieścia siedem lat i prawie wszyscy moi przyjaciele są już żonaci, więc może problem nie leży po jej stronie, a po mojej”.
Dwudziestoczteroletnia kobieta zaledwie na tydzień przed ślubem doszła do wniosku, że jej przyszły mąż ma wiele zalet, jednak jest również nieokazującym uczuć pracoholikiem, i stwierdziła: „nie byłabym szczęśliwa, żyjąc w ten sposób”. Chciała odwołać ceremonię, ale rodzice dali jej tabletkę na uspokojenie i zapewnili, że wszystko będzie dobrze, a ona ma najzwyklejszą przedślubną tremę.
„Chyba jej nie kocham”, przyznał Rick, rozmawiając z tatą o narzeczonej. „Przyzwyczaisz się”, szybko odpowiedział ojciec.
„Nie zgadzamy się w bardzo wielu kwestiach”, jęknęła Mary Ellen do mamy, która ucięła: „Wcale nie”.
Maggie w dniu ślubu oświadczyła rodzicom, że nie jest godna poślubić Scotta, więc tego nie zrobi. Rodzice z kolei oświadczyli jej, że jest jak najbardziej godna i że, owszem, zrobi to. Oraz że osoby traktujące małżeństwo poważnie często czują tremę przed ślubem.
To samo powtarzał sobie Jeffrey.
Kiedy Jeff przyjrzał się Annabel, zrozumiał, że po zaręczynach poszli zupełnie innymi drogami. Instynktownie czuł, że „to nie ta jedyna”. Ale mieli już wspólny dom i psa, i zaplanowany ślub, na który zaprosili trzystu gości, więc „pociąg ruszył. Nie mogłem go zatrzymać. Nie potrafiłem. Bałem się choćby spróbować”. Jeff wstydził się, że zmienił zdanie, i nikomu się z tego nie zwierzył. Przekonywał sam siebie: „Znajdziemy wspólne tematy do rozmów i rzeczy, które polubimy robić razem”. W dniu ślubu zmusił się do uśmiechu i wszedł do kościoła, myśląc „Wszystko się ułoży” – a może modląc się, aby tak było.
I tak oto Jeff i Annabel, Maggie i Scott oraz wszyscy pozostali wzięli ślub. A potem Jeff i Annabel, Maggie i Scott oraz wszyscy pozostali się rozwiedli.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------