- W empik go
MAMA BUSZ. Przygody przewodniczki w afrykańskich rezerwatach przyrody - ebook
MAMA BUSZ. Przygody przewodniczki w afrykańskich rezerwatach przyrody - ebook
Zbiór opowieści autorki o ukochanej Afryce, każdy rozdział zawiera opis spotkania z innym gatunkiem dzikiego zwierzęcia. W historiach snutych przez doświadczoną podróżniczkę wybrzmiewa zachwyt nad egzotyczną przyrodą oraz respekt wobec świata dzikiej natury, gdzie piękno łączy się z bezwzględnością. To także zachęta dla wszystkich kobiet, które próbują zmienić swoje życie, by nie bały się realizować swoich pasji i żyć zgodnie z własnymi wartościami.
"Moje opowieści o buszu niech będą inspiracją dla wszystkich kobiet, które pragną zmienić swoje życie. Nie bójcie się. Idźcie za marzeniami. Bez względu na to, ile macie lat oraz ile błędów za lub przed Wami. Wędrując, odnajdziecie drogę do domu. Każda przewodniczka czy przewodnik opowie Wam o Afryce w inny sposób. Te historie są moje. Tak je zapamiętałam".
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-7994-9 |
Rozmiar pliku: | 31 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Po czym można odróżnić prawdziwy atak słonia od pozorowanego?
– Po falujących uszach?
– Po podniesionej trąbie?
– Po tumanach kurzu wzniecanych przez tego silnego ssaka?
– Doris, no powiedz wreszcie!
– ....
– Po jego zakończeniu!
To żart nie żart, jaki opowiadam Gościom moich wypraw. Oddaje wszystko to, co wiemy o buszu. Słoń może wysłać znaki ostrzegawcze przed atakiem. Lub też nie. Słoń może szarżować na nas i w ostatniej chwili zwolnić. Spuścić w dół podniesioną trąbę. Spokojnie się odwrócić. Zarzucając wielką pupą to w lewo, to w prawo, odmaszerować w przeciwnym do naszego kierunku. Słoń może zaatakować. I nie darować tego, że weszliśmy gwałtownie w jego strefę ochronną. To wszystko, co czeka na nas w buszu, jest nieprzewidywalne. Lata doświadczeń moich kolegów, przewodników pracujących na sawannie, pustyniach i w wilgotnych lasach tropikalnych, czynią tę wspaniałą i niepowtarzalną przygodę dużo bezpieczniejszą. Najważniejsze jest przestrzeganie zasad, jakie wypracowaliśmy przez lata pracy w buszu.
Nie opowiem Wam w tej książce o tym, co widziałam i przeżyłam z Gośćmi moich wypraw:
– o antylopce Thompsona, która rodziła młode na naszych oczach w kalderze Ngorongoro,
– o dzioborożcu, który wbił ostry dziób w dziurę po głowie żółwia i próbował roztrzaskać jego skorupę o kamienie, żeby dostać się do smakowitego mięsa,
– o kobach śniadych, których skóra pokryta mazistym tłuszczem śmierdzi czasami tak intensywnie, że nawet lwy omijają je z daleka,
– o tropieniu piechotą agresywnych, czarnych nosorożców na gorących, namibijskich terenach Damaralandu,
– o ataku lwa i kilku lwic na starego bawoła kilkadziesiąt metrów od nas spacerujących w gęstym buszu na południu Parku Narodowego Tarangire.
Te historie muszą poczekać na swój czas. Być może musicie wybrać się ze mną do buszu, żeby je usłyszeć. Opowiem Wam natomiast inne, równie wspaniałe, którymi obdarowała mnie Afryka.
Życie przewodniczki na wyprawach po najpiękniejszych rezerwatach i parkach narodowych Afryki jest fascynujące. Pełne dyskretnego podglądania radości i dramatów żyjących tam zwierząt. Jednocześnie moja praca nie jest łatwa. To tysiące kilometrów pokonywanych wertepów, lata dogadywania się z silnymi mężczyznami w buszu i walki z afrykańskim chaosem. Na pracę w naszym zawodzie decyduje się niewiele kobiet. Trudno jest pogodzić życie rodzinne z zawodowym. Jednak po dwudziestu siedmiu latach podróży po Afryce i dwudziestu zawodowego prowadzenia wypraw nie zamieniłabym ich na nic innego. Nie oddałabym wschodów słońca witanych na wydmach pustyni Namib, porannego tropienia lampartów w dolinie Luangwy, popołudniowego pływania czółnami mokoro w delcie Okawango czy żegnania dnia dżinem z tonikiem przy ognisku w sercu parku Serengeti, dolinie rzeki Seronera. To wielki przywilej być częścią natury i szczęście obserwować jej zmienność. Niech te opowiadania będą hołdem oddanym moim koleżankom i kolegom ze świata dzikiej przyrody, którzy codziennie robią wszystko, żeby ją chronić. Jednocześnie dbają o to, żebyśmy mogli bezpiecznie obserwować zwierzęta i odpoczywać wygodnie w namiotowych obozach czy lodge’ach.
Książka musiała we mnie dojrzeć. Odłożyłam „na półkę” część moich wspomnień spisanych w 2011 roku. Wróciłam do nich dopiero w 2017. W międzyczasie przeniosłam się na wyspę Zanzibar. Jak co roku wiele miesięcy spędzałam w buszu. Jestem wdzięczna zespołowi, który pracował nad pierwszą drukowaną wersją książki za motywację, wsparcie i pomoc w wydaniu podróżniczych historii. Pozdrawiam serdecznie wykładowców i moich kolegów z kursu kreatywnego pisania w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Właśnie tam, wiele lat temu, odważyłam się po raz pierwszy pisać o mojej Afryce.
Życie osobiste ściągnęło mnie na otoczoną oceanem wyspę Zanzibar, mimo że to ziemia i powietrze są moimi żywiołami. Z czasem jednak nauczyłam się doceniać tutejsze widoki. Lazurowe wodne i powietrzne błękity Unguji powoli stały się częścią mojego życia. To tutaj po raz pierwszy ktoś się do mnie odezwał imieniem, jaki widzicie na okładce tej książki. W małym sklepiku Kamiennego Miasta, po zaledwie kilku miesiącach mojego życia na wyspie, sprzedawca powitał mnie słowami: – Jak się masz, Mama Busz? Kiedy zdziwiona podniosłam na niego oczy, roześmiał się i dodał: – Wiemy, co robisz w życiu. Wszyscy tutaj wiedzą.
Moje opowieści niech będą inspiracją dla wszystkich kobiet, które pragną zmienić swoje życie. Nie bójcie się. Idźcie za marzeniami. Bez względu na to, ile macie lat oraz ile błędów za lub przed Wami. Wędrując, odnajdziecie drogę do domu. Każda przewodniczka czy przewodnik opowie Wam o Afryce w inny sposób. Te historie są moje. Tak je zapamiętałam. Drodzy Czytelnicy, zapraszam serdecznie do buszu! Niech będzie dla nas łaskawy w odkrywaniu swoich tajemnic!
Dorota Kozarzewska
Warszawa 2011 & Zanzibar 2017–2021
Dziękuję Mojej Rodzinie i Przyjaciołom za wsparcie.
Mamo i Tato, Kasiu i Jacku, Bartku, Kasiu, Soniu, Beciu i Grzesiu, Rude z Piotrem, Pyzko z Piotrkiem, Sylwuniu, Aniu i Radziu, Lenko i Piotrusiu, Ewo z Wareckiej i Asiu, Ewo i Krzysiu z Białołęki, Basiu i Wojtku, żoliborscy: Sitko i Justynko z Andrzejem, Sowo z Jankiem, Wandziu z Sergiuszem i Baśko z Łukaszem z miasta królewskiego, Kate i Andrzeju z Bieszczad, Kasiu i Jędrusiu z Tatr. Dzięki Wam od lat mam warszawskie, krakowskie i górskie domy, do których uwielbiam wracać. Łukaszowi – za wspólne lata na Zanzibarze. Starym i nowym Przyjaciołom oraz Znajomym z wyspy za to, że jesteście w dobrych i słabszych chwilach w tropiku. Ściskam mocno Piotra z Krakowa za to, że ponad dwadzieścia lat temu uwierzył w afrykańską podróż Doris, umieszczając w sieci moją pierwszą internetową stronę. Mądrej Sowie, kochanej Lubie, wysyłam same dobre myśli za to, że uczy mnie rozumieć wolność i żyć w zgodzie z samą sobą.
Jestem wdzięczna Gościom moich wypraw, dzięki którym mogę wracać bardzo często w ukochane miejsca. Niektóre pary i rodzinne klany odnajdą się na stronach tej książki. Kłaniam się Wam nisko.
„Mama Busz” jest podziękowaniem dla moich najbliższych dwóch Przyjaciół ze świata afrykańskiego, Hashima Luhindi i Dona Ridleya, przewodników, którzy byli i pozostają moimi mentorami. Pracowałam z każdym z nich ramię w ramię przez ponad dziesięć lat w Tanzanii i Namibii. Dzięki pierwszemu fascynują mnie nie tylko duże zwierzęta Afryki, a również szare skowronki i wróble, a drugi nauczył mnie odkrywać tajemnicę w każdym ziarnku piasku pustyni.
Najserdeczniejsze podziękowania wszystkim wspaniałym darczyńcom, którzy w czasie pandemii uznali, że chcą wesprzeć projekt pierwszego wydania książki. Jestem Wam bardzo wdzięczna.ROZDZIAŁ 1
Agama z Samburu
Kenia
Dedykuję Aloisowi Lekoli
– wojownikowi z plemienia Samburu, który jako pierwszy pokazał mi busz.
_AGAMA CZERWONOGŁOWA (AGAMA AGAMA)_ – jaszczurka prowadząca stadny tryb życia. Występuje w całej Afryce na suchym i skalnym terenie. Samiec tworzy harem składający się z kilkunastu samic i młodych. Jaszczurka osiąga czterdzieści centymetrów długości. Tylne kończyny i ogon stanowią dwie trzecie jej długości. Samce walczą o terytorium intensywnością barw czerwono-turkusowego ciała i energicznym machaniem głową. Kolor samca staje się jaskrawszy od słońca oraz w sytuacjach zagrożenia. Agamy żywią się owadami. Panicznie boją się węży.
_REZERWAT SAMBURU_ – położony na północy Kenii, nad rzeką Ewaso Ng’iro. Niewielki, liczy jedynie sto sześćdziesiąt pięć kilometrów kwadratowych. W tej okolicy pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku mieszkali George i Joy Adamsonowie wychowujący lwicę Elzę. Oria i Iain Douglas-Hamiltonowie, wybitni badacze zachowań słoni afrykańskich, wybrali Samburu na bazę projektu badawczego dotyczącego tych ssaków. Teren rezerwatu jest sawannowy z charakterystycznymi parasolowatymi akacjami i górskimi pasmami Koitogor oraz Ololokwe. Wspaniałe miejsce do obserwacji zwierząt.
Łypała na mnie bacznie czarnym okiem.
A było na co patrzeć. Zwijałam się z bólu. W przerwach pomiędzy skurczami zerkałam na nią. Była piękna. Uniesiona wysoko czerwono-pomarańczowa głowa w kształcie rombu na karku płynnie przechodziła w ostry, nastroszony grzebyk. Szafirowy odwłok zakończony turkusowym ogonem i łapami w tym samym jaskrawym kolorze odznaczał się intensywnie na tle szaroburych skał. Trwała na kamieniu nieruchomo i wpatrywała się we mnie leżącą na ziemi. Zgięta wpół jęczałam za każdym razem, kiedy ból przeszywał moje ciało.
– Co się dzieje? Co z nią? – Nasz lokalny przewodnik, Alois, podbiegł do Michała.
– Nie wiem. Od północy bardzo się męczy – odpowiedział mój były mąż.
------------------------------------------------------------------------
To była moja pierwsza podróż do Afryki. Miałam dwadzieścia trzy lata i zacięcie do obserwacji przyrody. Uwielbiałam wędrówki po lasach i górach Polski oraz Słowacji. Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy oboje zaczęliśmy dobrze zarabiać, zapragnęłam więcej. Chciałam zobaczyć lwy, słonie, żyrafy. Marzyłam, żeby ruszyć do Afryki. Moje pragnienie nabrało realnych kształtów na początku 1993 roku. Internet w Polsce nadal był w powijakach. Safari, głównie po Kenii i Republice Południowej Afryki, oferowały nieliczne biura podróży. Po intensywnych poszukiwaniach trafiłam na fajną, rodzinną agencję podróżniczą z dalekiego Warszawie Ostrowa Wielkopolskiego. Wybrałam krótkie safari po Kenii i wypoczynek w hotelu zbudowanym na początku XX wieku nad Oceanem Indyjskim. Byłam wniebowzięta! Lecimy do Afryki!
Już po przylocie do Nairobi zaczęły się kłopoty. Informacyjne programy telewizyjne przestrzegały przed podróżą na północ kraju, a tam właśnie się wybieraliśmy. Siedziałam w niewielkim hotelowym pokoju i wpatrywałam się w ekran telewizora. Przed oczami migały mi zdjęcia pokładających się na ziemi zwierząt hodowlanych zapadających na nieustaloną śmiertelną chorobę. Kamera pokazywała Kenijki ubrane w kolorowe szaty, stojące w długich kolejkach po czystą wodę przewożoną ciężarówkami z centrum kraju na jego północ. Dziennikarze prześcigali się w prognozowaniu przyszłości Kenii. Kilka tygodni wcześniej, po prezydenckich i parlamentarnych wyborach, zaczęły ze sobą walczyć klany plemienne Wielkiej Doliny Ryftowej¹. Starły się dosłownie. Jak się dowiedzieliśmy później, od końca 1992 do końca 1993 roku w Kenii śmierć poniosło tysiąc pięćset osób². Nie wyglądało to dobrze. Mocno zaniepokojeni ruszyliśmy na spotkanie z lokalnym organizatorem naszego safari.
– Cóż, z waszej osiemnastoosobowej grupy została garstka. Sześć osób. Większość turystów odwołała przyjazd lub odłożyła go w czasie. Nie rozumiem ich decyzji – niewysoki, starszy pan z siwą czupryną i okazałą brodą spokojnie informował naszą dwójkę o zmienionym składzie wyprawy. – Nadal ruszacie na północ. Daję wam najlepszego przewodnika, jakiego znam z tamtejszego plemienia Samburu – Aloisa. On pracuje dla kilku polskich biur. Jedziecie najlepszym autem na północne wertepy. Ciężarówką z wojskowego demobilu – przerwał, zaśmiał się pod nosem i ściągnął z niego okulary. Wytarł je w błękitną koszulę opinającą się na wydatnym brzuchu i spojrzał na nas ponownie: – Tak to już jest w Afryce. Nie ma się czego bać – skwitował.
Patrzyłam na Dicka Hedgesa³ i nie wierzyłam w ani jedno jego słowo. Bałam się przeraźliwie.
Dwa dni później znowu się wystraszyłam. Tym razem z innego powodu. Braku wiedzy o zachowaniach zwierząt. Było to moje pierwsze w życiu spotkanie z afrykańską przyrodą. A konkretnie z dwoma jej przedstawicielkami.
– Czy te lwice na pewno nie wskoczą nam do auta? – Nie mogłam uwierzyć, że podjechaliśmy tak blisko kocic. Dwie dorodne samice leżały na rozłożystych gałęziach potężnej sykomory⁴. Mieliśmy je na wysokości twarzy, a w poziomie dzieliło nas nie więcej niż cztery metry. Żółte, świecące oczy bacznie obserwowały nas spod przymrużonych powiek.
– Nie – Alois zaśmiał się i odwracając głowę w naszym kierunku popatrzył najpierw na lwice, a potem na grupę zaniepokojonych gości wyprawy. – Są spokojne. Nie wystawiajcie rąk i luf aparatów, a wszystko będzie dobrze.
– A dlaczego są takie grube? Ciężarne? – Nie wiedziałam, co oznaczają mocno napięte kocie brzuszyska.
– Są po prostu najedzone – odparł przewodnik. – Popatrz przez lornetkę. Widzisz te ciemne, czerwone plamy pod pyskiem i na łapach? Musiały się obżerać całą noc. Coś dobrego sobie upolowały. Dzielne dziewczyny! Wdrapały się rankiem na drzewo i trawią. Zostawmy je w spokoju. – Alois odpalił silnik i powoli odjechał od sykomory. Wypatrywał już czegoś nowego na otwartej sawannie rezerwatu.
------------------------------------------------------------------------
Kilka godzin później, po wspaniałej kolacji przy świecach i dobrym winie, wierciłam się w łóżku z boku na bok. Nie mogłam zasnąć. W przerwach na zmianę pozycji wpatrywałam się w ciemnozielony brezent namiotu rozpościerający się nade mną. Nasłuchiwałam. Busz huczał, piszczał, szeleścił i gwizdał. Nie było tutaj tak jak w moich ukochanych polskich górach, gdzie letnie wieczory w namiocie były zazwyczaj ciche i spokojne. Nie wiedziałam, kto wydaje te odgłosy. Nocne ptaki? Małpy? Nie potrafiłam tych dźwięków odróżnić. Wyobraźnia robiła swoje. Również silne leki antymalaryczne, jakie obowiązkowo przyjmowaliśmy każdego dnia. Wydawało mi się co chwila, że ogromny lew z puchatą grzywą przechadza się obok naszego namiotu. „Czy jesteśmy naprawdę bezpieczni?” To pytanie raz za razem kołatało mi w głowie.
Zapadałam w krótkie drzemki, a po chwili się wybudzałam i nasłuchiwałam ponownie. W połowie nocy poczułam nagły, ostry ból w prawej stronie brzucha. Zginałam się wpół, wstawałam, kładłam. Masowałam, piłam wodę, brałam kolejne środki przeciwbólowe. Czekałam, aż przejdzie. Nic nie pomagało. Nad ranem cierpienie ustało. Usnęłam.
------------------------------------------------------------------------
Kłopoty powróciły na przystanku w trakcie porannej obserwacji zwierząt.
– Musimy zawieźć ją do lekarza – zdecydował Alois, patrząc na moją niewyspaną, udręczoną bólem twarz.
– Do Nairobi?! To godziny drogi stąd. – Michał był poważnie zaniepokojony.
– Nie. Mamy tutaj lekarza, w luksusowym obozie niedaleko stąd. Jedziemy – zdecydował.
„Klinika” mieściła się w dużym, brezentowym namiocie. W samym środku buszu. Łóżko i narzędzia wyglądały na czyste, a sam doktor od początku wzbudził moje zaufanie. Czarne dłonie badały mój obolały, biały brzuch, delikatnie go ugniatając. Widok, który teraz jest dla mnie codziennością⁵, wtedy wydawał się niesamowity. Z ciekawością dziecka przyglądałam się kontrastowi naszych kolorów skóry.
– Doris, niczego złego tutaj nie widzę. Z tego, co opowiadasz, to typowa reakcja na stres. Dostaniesz ode mnie silne tabletki rozkurczowe i nasenne, żebyś nie była znowu jednym z nocnych strażników obozowych – lekarz zaśmiał się cicho, patrząc mi w oczy. – A od jutra zalecam ci dużo spokoju i podwójną szklaneczkę dżinu z tonikiem przed kolacją. Wszystko będzie dobrze.
Znowu usłyszałam to zdanie. Ponownie wypowiedziane tutaj, w Afryce. „Wszystko będzie dobrze” niosło mnie przez dalsze dni wyprawy.
W trakcie naszej wędrówki wszędzie, w rezerwacie Masai Mara czy podczas odpoczynku na wybrzeżu Kenii, nieoczekiwanie natrafiałam na kolejne kolorowe agamy. Patrzyłam na nie i miałam wrażenie, że od pierwszego spotkania czuwają nade mną. Ich obraz zabrałam w pamięci ze sobą do Europy. Wróciłam do „normalnego życia”.
------------------------------------------------------------------------
Minęło kilka lat od tamtych wydarzeń. Rozwiedziona, wolna jak nigdy wcześniej, zaczęłam marzyć o kolejnych obserwacjach zwierząt i dalszej eksploracji Afryki. Wprowadziłam to w czyn – co roku ruszałam w kolejne zakątki kontynentu. Aż któregoś roku postanowiłam wrócić do Kenii.
Siedziałam oparta plecami o blaszaną ścianę lokalnego sklepiku i wpatrywałam się w tłum mężczyzn próbujących naprawić nasze zepsute auto. Obok mnie Krysia, Ewa z Witkiem, Ala z Karolem. Wszyscy zmęczeni i zrezygnowani.
Nie znaliśmy się wcześniej. Kupiliśmy w jednym z polskich biur wyjazd na północ Kenii, nad słynne Jezioro Turkana⁶ i do kolebki cywilizacji, Koobi Fora⁷, a potem planowaliśmy dotrzeć do ugandyjskich goryli górskich żyjących w parku lasu tropikalnego Bwindi⁸. To był zły wybór. Program safari był wyjątkowo ciekawy, ale niestety biuro podróży okazało się niesolidne. Nasze auto psuło się dosłownie każdego dnia. Było w fatalnym stanie – silnik gasł, a metalowy bagażnik na dachu samochodu łamał się pod wpływem ciężaru bagaży. Wiedzieliśmy, że ten grat nie doświadczył przeglądu w garażu prawdopodobnie od wielu miesięcy. Także i tego dnia, kiedy po wyjeździe z rezerwatu Samburu mieliśmy pojechać szutrem na północ, auto odmówiło współpracy. Kierowca usadził nas pod daszkiem lokalnego sklepiku, a sam za pomocą kilku drucików i zapasowych śrubek próbował przywrócić land cruisera do stanu używalności. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, otoczył nas tłum miejscowej ludności. Kobiety, zawinięte w kolorowe, bawełniane tkaniny, próbowały sprzedać nam paciorki. Przystojny, ubrany w dżinsy i modną koszulkę młodzieniec proponował po kolei każdej z nas, uczestniczek safari, małżeństwo. Kiedy jednemu z młodych wojowników, przyodzianemu w tradycyjne czerwone szaty⁹, władającemu niezłym angielskim, powiedziałam, że już kiedyś tutaj byłam i moim przewodnikiem był jego plemienny pobratymiec, niejaki Alois Lekoli, roześmiał się, bez słowa odwrócił i zniknął w pobliskich krzakach.
Czas ciągnął się niemiłosiernie. Zbliżało się południe. Słońce zaczęło grzać intensywnie i pod metalowym daszkiem zrobiło się nieprzyjemnie lepiąco od potu, ale nic nie zapowiadało końca naszego postoju i dalszej podróży. Usłyszałam głośną rozmowę. Spojrzałam w kierunku zmierzających ku nam drogą mężczyzn. Jednym z nich był młody wojownik, z którym rozmawiałam pół godziny wcześniej. Drugi, bardzo wysoki, o postawnej, nawet barczystej sylwetce, wydał mi się znajomy. Zmierzał w moim kierunku, stawiając spokojne, wyważone kroki. Zmrużyłam oczy i podniosłam dłoń ponad nie, zasłaniając twarz od słońca. Widok mi się wyostrzył. To był Alois!
Przywitaliśmy się serdecznie. Nie zmienił się fizycznie od naszego safari. Cichy i skupiony patrzył na mnie, lekko się uśmiechając. Speszona tym niespodziewanym spotkaniem po latach z przewodnikiem, którego przecież dobrze nie poznałam, trajkotałam, zagadując ciszę. Mówiłam o naszym wspólnym safari, kolejnych afrykańskich wyprawach i o problemach na tym wyjeździe. On patrzył na mnie bez słowa. Wpatrywał się w moje oczy, włosy, dłonie. Kiedy zamilkłam, wziął mnie za rękę.
– Nie pamiętam cię z naszego safari, bo wyglądasz zupełnie inaczej. Ale pamiętam, jak niosłem cię na rękach przez busz do lekarza. I pamiętam twoje oczy.
Alois zamilkł i popatrzył przed siebie. Podążyłam za nim wzrokiem. Na pobliskim kamieniu siedziała para jaszczurek. Jedna kolorowa, a druga szarobura. Wygrzewały się.
Kiedy byłam po raz pierwszy w rezerwacie Samburu, nie wiedziałam, że patrzę na samca agamy czerwonogłowej. Dojrzałe przybierają piękne pomarańczowo-grafitowo-turkusowe szaty, aby zwabić potencjalne samice. Dziewczyny tego gatunku są równie zgrabne i zwinne, ale niestety – natura nadała im barwy kryjące. A może to dobrze, bo dzięki temu łatwo mogą się zamaskować wśród liści lub przylgnąć do podobnego w kolorze kamienia.
Patrzyliśmy na dwie jaszczurki bez słowa. Alois nadal trzymał moją rękę w swojej. Po dłuższej chwili spojrzał na mnie ponownie.
– Nie wiem, co się stało, że tak zmieniłaś swoje życie, ale to, że wróciłaś i wracasz tutaj tak często, jak tylko możesz, oznacza jedno. Należysz do Afryki.
Zamilkł na chwilę i dodał: – Nie walcz z przeznaczeniem.
Nie czekając na moją odpowiedź, odwrócił głowę w stronę kamienia z jaszczurkami. Nie powiedział do mnie już ani słowa, aż do pożegnania po naprawie auta.
------------------------------------------------------------------------
Nie wiedziałam wtedy, jak prorocze okażą się słowa wojownika z plemienia Samburu. Dwa lata później zostawiłam wygodną pracę w Polsce. Ruszyłam do buszu. Zaczęłam prowadzić wyprawy. Już nigdy nie spotkałam Aloisa Lekoli.
Agama z Samburu została ze mną na zawsze. Od dwudziestu lat wygina swoje ciało w kształt ukochanej przeze mnie Afryki w logotypie mojego biura wypraw.
ROZDZIAŁ 2
Szkoła buszu
Republika Południowej Afryki
_BIAŁY NOSOROŻEC AFRYKAŃSKI (CERATOTHERIUM SIMUM)_ – jeden z dwóch gatunków nosorożca występujących w Afryce. Żyje na otwartych przestrzeniach. Ma szeroki, krowi pysk i żywi się jedynie trawą. Waga samca dochodzi do dwu i pół tony. Łagodniejszy od czarnego nosorożca. Oba gatunki nosorożców afrykańskich, szczególnie czarny, są zagrożone wyginięciem. Sproszkowany róg zwierzęcia uznaje się w Azji za lekarstwo na choroby serca i wątroby oraz afrodyzjak.
_REZERWAT TILODI_ – położony w północno-wschodniej części Republiki Południowej Afryki. Jego pierwszym właścicielem był prezydent Paul Kruger. Rezerwat słynie z dużej populacji białego nosorożca i lampartów. Miejsce, w którym ukończyłam kurs przewodnika po buszu.
Szliśmy na nosorożce.
Wysłużona strzelba zwisała Wayne’owi z ramienia. Lewą dłonią lekko ją przytrzymywał. Prawą mocno trzymał mnie za rękę i pewnie maszerował prosto na nie. Trzy jasnoszare, ogromne zwierzęta stały w bezruchu na wprost nas na środku rozległej łąki. Chwilę wcześniej przestały skubać zieloną, soczystą trawę i podniosły ciężkie łby. Jak na zawołanie skierowały je w naszym kierunku. „Czy to na pewno bezpieczne? – zastanawiałam się. – Pewnie nie, ale sama tego chciałam. Zaufałam mu, a przecież on robi to nie pierwszy raz w życiu” – pocieszałam się w duchu.
Bardzo chciałam zostać przewodniczką po buszu. Teoretyczna nauka zachowania, studiowanie wymiarów zwierząt, zapamiętywanie ich nazw po angielsku i łacinie – to mogłam i robiłam w domu. Jednak wszystko, co wyczytałam w książkach i na nielicznych w tamtym czasie stronach internetowych, to było dla mnie za mało. Musiałam to jeszcze dokładnie zrozumieć w terenie, w konfrontacji ze zwierzętami. Powinnam poznać przyrodę w buszu. Dlatego znalazłam się tutaj – prosto z Warszawy na afrykańskiej ziemi.
------------------------------------------------------------------------
Właściwie nie wiedziałam, czy jestem dobrym materiałem na przewodniczkę. Tyle lat siedziałam w innej, wygodnej skórze. Aż w końcu zaczęła mnie ona uwierać.
– Prezesie, muszę wyjechać na dłużej do Afryki.
– Znowu?! Zwolnię cię, laleczko.
– Sama się zwolnię, jak mnie nie puścisz.
– Jedź.
Tak mniej więcej wyglądała rozmowa z ważnym dla mnie człowiekiem dwa miesiące wcześniej, zanim wylądowałam w Tilodi na kursie przewodników po buszu. Od lat pracowałam w fajnej i prestiżowej agencji reklamowej, ale zbliżał się, wtedy jeszcze nieuświadomiony, koniec mojej pracy na Żoliborzu.
Wieczorami, po dniach szykowania prezentacji o kolejnych reklamowanych produktach, do których już po prostu nie miałam serca, otwierałam w komputerze strony o Afryce. Od siedmiu lat jeździłam na afrykańskie sawanny. Po powrocie z kolejnych, corocznych, ale krótkich safari, miałam w głowie odgłosy i zapachy buszu. Pochłaniałam książki Kuki Gallmann¹. Wczytywałam się w opisy miejsc, których jeszcze nie znałam, w opowieści tropicieli zwierząt. Patrzyłam na zdjęcia i marzyłam, że właśnie do tych miejsc kiedyś dotrę. A kiedy w życiu prywatnym zostałam sama, nie miałam wątpliwości. Musiałam jechać. Zostawić za sobą dawne życie. Dowiedzieć się więcej o Afryce. I o samej sobie.
To był 1998 rok. Znalazłam w internecie ofertę kursu przewodników po buszu. Załatwiłam trzymiesięczną wizę w ambasadzie Republiki Południowej Afryki. Spakowałam plecak i poleciałam.
------------------------------------------------------------------------
Nie pamiętam drogi do obozu ani tego, kto mnie tam wiózł przez dwie godziny. Pewnie byłam nieźle zmęczona lotem i pełna emocji związanych z czekającym mnie szkoleniem. Zapamiętałam natomiast pierwsze spotkanie z Wayne’em, szefem mojego kursu i późniejszym „guru od buszu”.
– Cześć, Doris, miło cię poznać. Nigdy w życiu nie miałem Polki, nawet Europejki, na zajęciach. Jesteś, poza Christel, jedyną kobietą na kursie. Damy ci popalić, ale to będzie przygoda twojego życia – zaśmiał się głośno. – Witamy!
Popatrzyłam na ogorzałą twarz niewysokiego, barczystego czterdziestolatka i pomyślałam: „To jest człowiek, któremu zaufałam. Ciekawe, co z tego wyniknie”.
A teraz, po kilku dniach w buszu, trzymając go mocno za rękę, maszerowałam prosto na te białe nosorożce.
– Zobacz, już wiedzą, że tu jesteśmy. Posapują, słyszysz? – zapytał Wayne szeptem. – Spróbujmy je trochę zepchnąć.
– Dobrze – odpowiedziałam, chociaż nie miałam pojęcia, co dokładnie ma na myśli.
Wayne delikatnie puścił moją dłoń. Spokojnie ściągnął broń z ramienia, odbezpieczył i trzymając ją lekko pochyloną kolbą w dół, powoli ruszył do przodu. Szłam krok w krok za nim. Nosorożce odsunęły się kilka metrów od nas. Podeszliśmy bliżej. Stanęliśmy. Zwierzęta się posunęły. Znowu się zbliżyliśmy. Spokojnie, ale pewnie kilka metrów do przodu. Kilkutonowe, szare cielska cofnęły się, zachowując dystans do nas. Patrzyliśmy na nie, a one z podniesionymi ostrymi uszkami zwrócone były w naszą stronę. Nagle Wayne podniósł strzelbę do góry. Lekko ściągnął ciemne, krzaczaste brwi.
– OK, to jest ten moment. Wycofujemy się.
– Dlaczego? – zapytałam. Serce mi biło mocno. Bałam się, że skoro przewodnik chce się wycofywać, to nosorożce zaraz na nas ruszą.
– Popatrz na tego dużego, z lewej strony. To dominujący samiec. Słyszysz, jak dyszy? Tak nosorożce ze sobą rozmawiają. A teraz spuścił głowę i cofnął uszy. Zaraz wyda jakiś dźwięk. – Na potwierdzenie słów Wayne’a zwierzę zaczęło lekko prychać. – One mają bardzo słaby wzrok, ale wyśmienity słuch i węch – dodał. – Wkurzył się na nas. Odwrót. Powoli, do tyłu. Patrz na nie. W najbliższe krzaki. Niech nas zasłonią – instruował mój trener.
Łatwo mu było mówić. Adrenalina pompowała mi krew do serca, ale posłusznie wykonywałam polecenia. „Nieźle się wpakowałam – pomyślałam. – Prosto od biurka i kampanii >> Moja babiczka pochazi z Chrzanowa<< do szarżujących nosorożców”. Cofnęliśmy się w otulinę gęstych krzewów _Boscia foetida_, o których później się dowiedziałam, że ich żółte, śmierdzące kwiaty zazwyczaj skutecznie trzymają nosorożce z daleka. Poczułam się znowu bezpieczna, ale nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie zrobiliśmy. Marsz na jedne z największych ssaków świata wydawał mi się migawką z fabularnego filmu, a nie osobistym, właśnie przeżytym doświadczeniem.
------------------------------------------------------------------------
Zaczęło się intensywne szkolenie. Byliśmy zakwaterowani pojedynczo, w dużych, brezentowych namiotach, oddalonych od siebie o trzydzieści metrów. Na uroczystym rozpoczęciu kursu odebrano nam zegarki.
– Musicie się nauczyć słyszeć i czytać busz – powiedział Wayne. Jego słowa spodobały się moim nowym kolegom, ja nie miałam pojęcia, co to oznacza.
Odgadywałam godziny instynktownie, słysząc poranne włączanie generatora czy głosy kolegów schodzących z nocnej wachty. Czasami wychodziłam z namiotu za wcześnie, ale wraz z mijającymi dniami mój organizm zaczął regularnie zasypiać i budzić się właśnie wtedy, kiedy była na to odpowiednia pora. O piątej trzydzieści rano trzeba było wyjść z cieplutkiego śpiwora. Pół godziny później, jeszcze przed świtem, spotykaliśmy się na kawie i ciasteczkach przy ognisku. Zmarznięci chłodem sierpniowego, afrozimowego poranka, otuleni ciepłymi polarami i nieprzewiewnymi kurtkami, w czapkach na głowach i rękawiczkach na dłoniach, rozgrzewaliśmy się powoli od ognia i ciepłego napoju. Pół godziny później wsiadaliśmy do dwóch otwartych, terenowych samochodów².
Każdego dnia jeden z kursantów był odpowiedzialny za sprawdzenie broni³ oraz przygotowanie samochodu. Obwoziliśmy kolegów po rezerwacie, a oni, udając przyszłych gości naszych safari, wypytywali nas o to, co pojawiało im się przed oczami. Byli dociekliwi, niecierpliwi, a czasami złośliwi. Wspólne tygodnie bycia prawie non stop razem i życia w buszu dawały się nam we znaki. Przeżyliśmy też wiele zabawnych chwil. Chłopcy łapali dla mnie małpiatki, które ja natychmiast wypuszczałam, nie chcąc ich męczyć. Kiedyś przynieśli dla mnie i koleżanki pięciometrowego pytona, grubego jak udo dorosłego mężczyzny, pytając, czy dam się przekupić takim prezentem i zostanę z nimi w buszu na zawsze. Po zamknięciu starych drzwi życie zaczęło otwierać dla mnie nowe okno.
W trakcie moich „dyżurnych dni” zawsze trafiałam w buszu na nosorożce.
– Zobaczcie, one lubią Doris. Trzymają się ciebie – zauważył Wayne, a ja uśmiechnięta opowiadałam moim „turystom” o różnicach między czarnym a białym gatunkiem⁴, przyglądałam się ich łajnu i kąpiącym się w nim żuczkom gnojnym.
– Całe szczęście, że mnie już poznają – zażartowałam. – Jest szansa, że nie zaatakują.
Te „moje” białe nosorożce były łagodniejsze i bardziej widoczne na otwartym terenie od swoich czarnych kolegów preferujących gęste krzaki. Nauczyłam się z daleka rozpoznawać granice terytoriów poszczególnych dominujących samców, oznaczone ich odchodami. Coraz bardziej wyćwiczone oczy dostrzegały skały i termitiery, o które nosorożce ocierały swoje ciała, chcąc pozbyć się pasożytów. Podglądałam je regularnie, ukryta w krzakach, tarzające się w wodzie i błocie, co dawało im ulgę od popołudniowego słońca. Ze zdziwieniem odkryłam, że nosorożce nie mają siekaczy, a trawę przeżuwają szerokimi, policzkowymi zębami. Zauważyłam, że samce znaczą teren, siusiając na stojąco, a samice i młode nie rozrzucają kupy dookoła. „Moje” nosorożce piły jedynie po południu lub wieczorem, i to nie każdego dnia.
Znowu zaczęłam czuć się szczęśliwa.
------------------------------------------------------------------------
Po kilku dniach teorii i poznawania terenu Wayne zdecydował, że czas, żebyśmy nauczyli się strzelać. Zabrał nas na niewielką polanę i wręczył strzelby większe od tych, które do tej pory mieliśmy na przejażdżkach.
– To jest magnum. Takiej broni używamy w trakcie chodzenia po buszu. Tylko nią jesteście w stanie zatrzymać słonia i nosorożca. Gotowi?
Moi koledzy urodzeni w Afryce, obeznani od dziecka z bronią na swoich rodzinnych farmach, z entuzjazmem przyjęli propozycję szefa. Ja niepewnie kiwnęłam głową. Wayne podszedł bliżej.
– Przyłóż kolbę do ramienia, niech dokładnie przylega do wgłębienia. Tak... Popatrz przez szczerbinki. Lewa noga do przodu. Stój stabilnie, lekko ugnij kolana. Widzisz puszkę na końcu? Świetnie. Postawa i pal!
Strzeliłam. Głośny huk i siła odrzutu spowodowały, że niespodziewanie wylądowałam na pupie na ziemi. Nie byłam na to przygotowana. Po policzkach poleciały mi łzy jak groch.
– Co jest? Doris? Przestraszyłaś się?
Nie mogłam się uspokoić, a z łzami wypłakiwałam wszystkie lęki. Te z nieudanego, prywatnego życia. I te dotyczące przyszłości. Bałam się, że nie dam rady. Wayne machnął ręką do innych kursantów: – Idźcie do obozu. – Usiadł koło mnie na piasku.
– Słuchaj, mała, wiem, że coś musiało się stać w twoim życiu, bo bardzo chcesz je zmienić. Nie pytam co. Prawie każdy z nas przeżył coś, o czym bardzo by chciał zapomnieć – mówił do mnie spokojnym głosem. Buczałam dalej.
– Wiem, że turyści nie wracają sobie od tak do Afryki, na kurs przewodnika. Ty kochasz przyrodę. I bardzo się starasz. – Spojrzałam na niego przez łzy. Wyglądał poważnie i zdjął nawet ciemne okulary, które na co dzień przysłaniały mu twarz. Niebieskie oczy patrzyły na mnie łagodnie.
– Boję się, że mi się nie uda – wyszeptałam.
– Uda ci się! Oczywiście, że ci się uda! Potrzeba czasu. I cierpliwości.
Posiedzieliśmy chwilę w ciszy.
– Doris, bierzemy się do pracy. – Wayne podskoczył dziarsko do góry. – Musisz nauczyć się strzelać. Nie po to, żeby zranić zwierzę, ale żeby je wystraszyć, gdyby pozorowało atak. Gdyby jednak zaatakowało naprawdę, musisz obronić swoich gości na safari.
– Wstawaj, strzelamy. – Podał mi rękę. Podniosłam się. Otarłam oczy. Przeładowałam magnum i zaczęłam strzelać. Zabijałam puszkę po puszce.
------------------------------------------------------------------------
Nadeszły krótkie deszcze. Z nimi kolejne żmudne dni obserwacji ssaków w rezerwacie, wkuwania łacińskich nazw okolicznych roślin i insektów, niezliczonych wacht w środku nocy z lampartem obserwującym nas z pobliskiego drzewa oraz hodowania w obozowym terrarium złapanych skorpionów i małego pytona⁵, którego nazwaliśmy Junior. Moje białe nosorożce z radością wcinały trawy rosnące jedynie po deszczach, Cynodon i Digataria. Aż nadszedł ten dzień. A właściwie dni.
– Macie trzy egzaminy. Pierwszy jutro – pisemny. Drugi pojutrze – zabieracie grupę na obserwację z samochodu. A trzeci kolejnego dnia – wysadzamy was pojedynczo w buszu. Odnajdujecie drogę do obozu. Po drodze rysujecie mapę terenu. Zbieracie kości i gałęzie do identyfikacji. Podchodzicie zwierzęta. My obserwujemy was z dystansu. Pytania?
Cisza. Wszyscy byliśmy bardzo przejęci. Wiedziałam, że jestem gotowa do teorii. Po wykładach wieczorami studiowałam gatunki orłów, poszczególne zestawy zębów u słoni, określanie wieku antylopy po rogach. Obawiałam się jednak części praktycznej w terenie. Po raz pierwszy miałam pójść przez busz kompletnie sama.
– Będziemy cię dyskretnie obserwować w trakcie przejścia. W przypadku zagrożenia użyj radia. Powodzenia, Doris. Mój mistrz z uśmiechem na ustach podał mi strzelbę.
– Dziękuję Ci, Wayne – szepnęłam w ciemne szkła jego okularów. Odwróciłam się do samochodu plecami. Zeszłam z głównej drogi w kierunku, jaki wskazał mi szef.
------------------------------------------------------------------------
Wąska dróżka do wodopoju wiodła wśród gęstych krzaków. Szłam nią ostrożnie, rozglądając się na boki. Przede mną na kamieniach wygrzewały się agamy⁶. On z jaskrawo błękitną głową, ona w skromniejszych, buro-szarych barwach. Na drzewie obok mignęła mi skacząca z gałęzi na gałąź gruba, płowa góralka⁷. Na akacji siedziały dwie czarno-białe dzierzby⁸, a w oddali słyszałam nawoływania hałaśnika⁹. Słońce wchodziło szybko po niebie do góry, a ja czułam, jak moja skóra ogrzewa się wraz ze wstającym dniem. Gęsty busz się skończył i otworzyła się przede mną przyjemna, rozległa polana. Stały na niej dwa białe nosorożce. Żywe cztery tony w skupieniu skubały trawę i nie zwracały uwagi na nic dookoła. Przeskanowałam obszar w poszukiwaniu innych zwierząt. Pusto. Popatrzyłam w niebo, wzięłam głęboki oddech i pomyślałam: „Czas to zrobić, Doris!”
Zdjęłam broń z ramienia. Odbezpieczyłam. Wyszłam z krzaków. Powoli ruszyłam w kierunku nosorożców.
ROZDZIAŁ 3
Kobra
Republika Południowej Afryki
_MOZAMBICKA KOBRA PLUJĄCA (NAJA MOSSAMBICA)_ – gatunek jadowitego węża. W sytuacji zagrożenia tryska jadem w kierunku potencjalnego wroga. Człowiek może utracić wzrok, jeżeli wystrzelona substancja dostanie się do oka. Uważana jest za drugi, po czarnej mambie, najgroźniejszy dla człowieka gatunek węża. Na południu Afryki zwana ImFezi.
_REZERWAT TILODI_ – położony w Republice Południowej Afryki. Jego pierwszym właścicielem był prezydent Paul Kruger. Rezerwat słynie z dużej populacji białego nosorożca i lampartów. Miejsce, w którym ukończyłam kurs przewodnika po buszu.
Musieliśmy ją zamordować.
Wiedzieliśmy, że nie odejdzie sama. Będzie siedziała w ukryciu tak długo, aż obejrzy potencjalne ofiary. Wieczorem może podejść z ciekawości pod namiot. I kiedy ktoś z nas się do niej zbliży, nieświadomy jej groźnej obecności, zaatakuje.
Plująca kobra siedziała w dziurze. Przynajmniej tak myśleliśmy. Thomas, Bawarczyk i jedyny na kursie Europejczyk poza mną, trzymał nad głową masywny kij bejsbolowy i przyglądał się badawczo jamie. Widać było, że nie jest zachwycony udziałem w akcji. Wysoki blondyn w cienkich lenonkach na nosie, typ intelektualisty, przyjechał do buszu raczej uczyć się łacińskich nazw roślin i owadów, niż ukatrupiać najgroźniejsze z afrykańskich węży. Południowoafrykańscy koledzy z kursu, Ian i Henk, wpatrywali się w czarny otwór z równym jak on natężeniem, ale z zadowolonymi minami. Christel i ja stałyśmy w kilkumetrowej, bezpiecznej odległości, z podniesionymi do oczu aparatami, gotowe do zrobienia zdjęcia roku. Kobry atakującej naszych kompanów.
– Nick, przynieś wreszcie wodę! Ona może przejść dalej! – krzyknął Ian w stronę kuchni.
– Już idę! Właśnie przelewamy do wiader! – odpowiedział mu głos z dużego, ciemnozielonego namiotu, w którym mieściły się trzy obozowe pomieszczenia: kuchnia, jadalnia i świetlica.
------------------------------------------------------------------------
Problem pojawił się kilka godzin wcześniej, zaraz po świcie. Wayne, szef naszego kursu przewodników po buszu, zauważył w dziurze obok jednego z namiotów oliwkowo-brązowego węża. Mignęły mu przed oczami szeroki kołnierz głowy i łososiowy brzuch. Był pewien! To była ImFezi.
Nie wiadomo, skąd gad nagle znalazł się na terenie pełnym młodych drzew trudziczkowatych¹ _Combretum zeyheri_. W ich gęstych korzeniach nie pozostaje zbyt wiele miejsca do ukrycia. Nie wiedzieliśmy też, dlaczego postanowił zostać. Być może skusiły go rozsypane tutaj gęsto skrzydlaki, przyschnięte od słońca owoce w kolorze podobnym do skóry węża, stanowiące dobrą kryjówkę. Jasne było jedynie, że wąż jest groźny, znalazł porzucony przez gryzonie system korytarzy i że nie powinien z nami sąsiadować.
Plująca kobra potrafi wystrzelić jad na odległość kilku metrów przed siebie. Uszkadza on nerwy. Jeżeli ciecz trafi w czyjeś oczy, można w najlepszym wypadku stracić wzrok na kilka tygodni. Najpierw czuje się ból, a potem – jeżeli nie zostanie zapewniona szybka, profesjonalna opieka lekarska – można stracić wzrok. Po odkryciu sąsiedztwa węża Wayne opowiedział nam, że sam kiedyś był zmuszony przemyć oczy własnym moczem, bo nie miał pod ręką kropli wody.
– Bracie, jeżeli nie wypłuczesz jadu, możesz stracić wzrok na zawsze – nie żartował.
Nasz szef od razu podjął decyzję o zabiciu kobry. Plująca kobra ma nieprzyjemny dla ludzi zwyczaj pozostawania w wybranym miejscu na dłużej, nawet na całe życie. A co roku składa od dziesięciu do dwudziestu jaj. Jeżeli Wayne pozwoliłby jej zostać, za rok zamiast kolejnego kursu mógłby otworzyć park z wężami. My, uczestnicy szkolenia, w większości jeszcze niedoświadczeni życiem w buszu, byliśmy pełni szlachetnej chęci darowania kobrze wolności. Nie mieliśmy jednak nic do powiedzenia. Tutaj był jeden dowódca.
Nick, szczupły, trzydziestoletni brunet w za dużej, wyblakłej od słońca koszuli koloru khaki i krótkich spodenkach, które dawno straciły swój pierwotny, piaskowy kolor, powoli szedł w naszą stronę z dwoma metalowymi wiadrami pełnymi dymiącej, gorącej wody. Za nim podążał Ian z dwoma lokalnymi, obozowymi asystentami dźwigającymi dwa kolejne.
Plan był okrutny. Chłopcy mieli lać wodę jednocześnie w cztery znalezione wyjścia z jamy i – mówiąc wprost – ugotować kobrę we wrzątku. Gdyby jednak, co było bardzo prawdopodobne, próbowała się wyśliznąć, koledzy mieli ją ubić kijami bejsbolowymi.
– Mam nadzieję, że im ucieknie – powiedziała do mnie Christel. Jako jedyne kursantki w ciągu ostatnich dni stałyśmy się dobrymi kumpelkami. Nie rozumiałyśmy jeszcze za dużo z tego, jak należy postępować w buszu, a z decyzjami Wayne’a często się nie zgadzałyśmy.
– Szczerze mówiąc, ja też! Trzymajmy za nią kciuki – szepnęłam.
------------------------------------------------------------------------
Nick, Ian i dwaj asystenci zaczęli lać wodę do wylotów jamy. Henk i Thomas pochylili się nad dwoma większymi otworami w ziemi z kijami bejsbolowymi podniesionymi do góry. Wszyscy wstrzymali oddechy. Ale nic się nie stało. Nie wyskoczyła żadna kobra. Nie było słychać żadnych odgłosów.
Spojrzałyśmy na siebie z Christel porozumiewawczo. Przyszli przewodnicy po buszu mieli rozczarowane miny. Tyle emocji, przygotowań, a wroga nie ma! „Dobrze, plująca kobro. Uciekaj ile sił w nogach, to znaczy w ogonie” – pomyślałam rozbawiona sytuacją.
„Nasi” mężczyźni wyglądali na, oględnie mówiąc, mocno zawiedzionych. Patrzyli na boki, unikając swojego wzroku. Zabawa, na którą szykowali się chwilę wcześniej, im się nie udała. Po chwili Henk, potężny, rudowłosy potomek holenderskich kolonizatorów z Przylądka², z wściekłością w głosie powiedział:
– Cholera, idziemy obedrzeć ze skóry guźca! Wayne powiedział, że wieczorem chce go dusić na ogniu w whisky! Doris, kochanie, idziesz ze mną? – zwrócił się do mnie z przymilnym uśmiechem. „Nigdy!” – pomyślałam.
– Nie, dziękuję, muszę postudiować łacińskie nazwy drzew. Są dla mnie takie trudne – odpowiedziałam, nie patrząc nawet w jego stronę.
– Zawołaj mnie, jeżeli będziesz potrzebowała pomocy – mizdrzył się dalej.
– Oczywiście – zawołałam na głos, a w myślach dodałam: „Twoje niedoczekanie!”.
Popatrzyłam za postawnym mężczyzną oddalającym się w stronę naszej kuchni. Potomek silnych, holenderskich chłopów z czasów Wielkiego Treku, Burów³. Butny i pewien siebie. Rasista, na każdym kroku upokarzający szefa obsługi naszego obozu, miłego i pomocnego pastora. Nie cierpiałam go.
------------------------------------------------------------------------
Godzinę później odwiedzałam naszą obozową toaletę. Została postawiona z fantazją. Na skraju skarpy, z urwiskiem przed stopami zabezpieczonym dużymi, granitowymi kamieniami i obłędnym widokiem na bezkresną sawannę rezerwatu. Lepszej panoramy nie mogli sobie wymarzyć odwiedzający wychodek. Przypomniało mi się to, co mówił Wayne, oprowadzając nas pierwszego dnia po obozie.
– Nie podnoś gwałtownie papieru toaletowego z tykwy. Sprawdź powoli, czy nie siedzi pod nią skorpion. Inaczej narażasz się na bolesne ukąszenie.
Po kilku dniach w buszu wykonywałam jego instrukcje odruchowo. „Skorpiona nie ma, przeżyłam” – zaśmiałam się do siebie, odkładając papier do wyschniętej dyni.
Kiedy opuszczałam to wyjątkowe, intymne miejsce, przypomniała mi się druga najważniejsza rada Wayne’a dotycząca obsługi toalety.
– Zanim wejdziesz, spojrzyj na drzewo maruli⁴ nad głową. Ma rozłożyste gałęzie. To ulubione miejsce odpoczynku węży. Nie wchodź, jeżeli jakiegoś zobaczysz. Lubią spadać nieoczekiwanie na głowę. I jeżeli jest to mamba, zaatakuje. Ta wspaniała sawanna może być ostatnim widokiem w twoim życiu – zaśmiał się jak z dobrego dowcipu.
Stanęłam, odwróciłam się powoli i spojrzałam na drzewo za sobą. Uff, puste. Ruszyłam dalej. Wychodząc zza bambusowego ogrodzenia, zerknęłam raz jeszcze za siebie, w kierunku urwiska i rozpościerającej się w dali zielono-piaskowej sawanny. Stanęłam jak wryta. Poniżej kamieni okalających krawędź skarpy na rozłożystej skale leżał wąż. Wyglądał tak, jak opisał go Wayne. Kobra była młoda. Gładka, lśniąca w słońcu, o oliwkowo-rudej skórze. Wystawiała ciało, zakończone szeroką głową, długie na metr, na promienie ciepła. ImFezi leżała dokładnie trzy metry od miejsca, gdzie siedziałam parę minut wcześniej. Wydawało mi się, że jej ciemne oczy patrzą prosto na mnie. „Kobro, daję ci pięć minut, dobrze? Uciekaj, bo będę musiała o tobie powiedzieć Waynowi. Zmykaj! – powtarzałam w myślach. – A kysz!”
Nie czułam nawet jakiegoś wielkiego strachu, bo spotkanie było mocno nieoczekiwane. Stałam potulnie w bezruchu, patrząc na nią i mając nadzieję, że nie strzeli jadem w moją stronę. Kobra jednak w ogóle nie wydawała się mną zainteresowana. Powoli wycofałam się w kierunku obozu, a bliżej naszych namiotów pobiegłam prosto do Christel. Wróciłyśmy do sawannowego wychodka, stawiając powoli kroki na wąskiej żwirowej ścieżce i rozglądając się uważnie dookoła. Skalne urwisko było puste. Przyglądałyśmy się mu z daleka. Odetchnęłam i nigdy nie zameldowałam szefowi szkolenia o spotkaniu z piękną kobrą.
------------------------------------------------------------------------
Od tamtej chwili węże w Afryce są dla mnie bardzo łaskawe. Pojawiają się na moich trasach rzadko lub z daleka. Ja mimo to wypatruję niezmiennie i uparcie ich lśniących skór na drzewach, które mijamy na porannych obserwacjach. Od kilkunastu lat nie spotkałam jednak w buszu po raz drugi tej, którą miałam zamordować z kolegami. Plującej kobry.
Kobry lubią wychodzić z ukrycia nocą, może dlatego nie udaje mi się na nie trafić? A może, idąc przez busz, intuicyjnie omijam wszystkie podejrzane jamy? I to nie ja ją obserwuję.
To ImFezi patrzy na mnie przenikliwymi, ciemnymi, lśniącymi oczami z głębi ziemi.
O KSIĄŻCE MAMA BUSZ. PRZYGODY PRZEWODNICZKI W AFRYKAŃSKICH REZERWATACH PRZYRODY
Zbiór opowieści autorki o ukochanej Afryce, każdy rozdział zawiera opis spotkania z innym gatunkiem dzikiego zwierzęcia. W historiach snutych przez doświadczoną podróżniczkę wybrzmiewa zachwyt nad egzotyczną przyrodą oraz respekt wobec świata dzikiej natury, gdzie piękno łączy się z bezwzględnością. To także zachęta dla wszystkich kobiet, które próbują zmienić swoje życie, by nie bały się realizować swoich pasji i żyć zgodnie z własnymi wartościami.
------------------------------------------------------------------------
"Moje opowieści o buszu niech będą inspiracją dla wszystkich kobiet, które pragną zmienić swoje życie. Nie bójcie się. Idźcie za marzeniami. Bez względu na to, ile macie lat oraz ile błędów za lub przed Wami. Wędrując, odnajdziecie drogę do domu. Każda przewodniczka czy przewodnik opowie Wam o Afryce w inny sposób. Te historie są moje. Tak je zapamiętałam".