- promocja
Mamy jeszcze czas - ebook
Mamy jeszcze czas - ebook
Ella i John, małżeństwo osiemdziesięciolatków, wyruszają w ostatnią sentymentalną podróż. Jadą wysłużonym kamperem słynną Drogą 66 wiodącą z Detroit do Los Angeles. Ella ma raka w końcowym stadium, John cierpi na alzheimera, mimo to podróżują przez Stany wbrew opinii lekarzy i protestom własnych dzieci. Pokonywali tę trasę wielokrotnie, w podróży poślubnej, z małymi dziećmi, z nieżyjącymi już przyjaciółmi. Oboje chcą udowodnić, że pragnienie wolności i przygody jest w nich nadal żywe, niezależnie od wieku i fizycznych ograniczeń. Amerykańska powieść drogi, przejmująca i czasem zabawna, o wspólnej podróży do kresu życia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2834-3 |
Rozmiar pliku: | 799 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W gwieździe wieczornej czy w gwieździe zarannej?
We wschodzie słońca czy w jego zachodzie?
W godzinie wglądu w to, co nam nieznane,
Gdy dzień nadchodzi i cienie pożera?
Czy gdy krajobraz naszego żywota
Za nami ściele się, a miejsca znajome
Błyskają w dali, słodkie zaś wspomnienia
Jak mgła się unoszą, żeby wnet powiększyć
Rzeczy widzialne, którym kres pisany?
Henry Wadsworth Longfellow,
tłum. Jerzy Jarniewicz
Świat pełen jest miejsc, do których chcę powrócić.
Ford Madox FordROZDZIAŁ PIERWSZY
MICHIGAN
Jesteśmy turystami.
Niedawno pogodziłam się z tą myślą. Mąż i ja nigdy nie zaliczaliśmy się do ludzi podróżujących po to, żeby poszerzać swoje horyzonty. Jeździliśmy dla rozrywki – zobaczyć Weeki Wachee, Gatlinburg, South of the Border, Lake George, Rock City czy Wall Drug. Widzieliśmy pływające świnie i konie, pokryty kukurydzą pałac w rosyjskim stylu, dziewczęta pijące pod wodą pepsi z małych butelek, Most Londyński na środku pustyni, a nawet papugę kakadu jeżdżącą rowerem po linie.
Chyba zawsze zdawaliśmy sobie z tego sprawę.
Ta podróż, nasza ostatnia, została należycie zaplanowana w ostatniej chwili, co jest przywilejem emerytów. Cieszę się, że postanowiłam, byśmy ruszyli w drogę, choć wszyscy (lekarze, nasze dzieci) nam tego zabronili. Gdy napomknęłam o planach wyjazdowych doktorowi Tomaszewskiemu – jednemu z setek lekarzy, mam wrażenie, którzy obecnie się mną opiekują – powiedział: „Stanowczo, podkreślam, stanowczo odradzam wszelkie podróże”. Z kolei moja córka, na rzucony od niechcenia pomysł choćby weekendowego wypadu, odezwała się tonem, jakim zazwyczaj zwracamy się do nieposłusznego szczeniaczka: „Nie!”.
Jednak Johnowi i mnie wakacje były potrzebne bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Poza tym lekarze chcą, żebym była na miejscu tylko po to, by mogli przeprowadzać na mnie badania, dźgać lodowatymi narzędziami i szukać cieni w moim ciele. Sporo już się napracowali. Z kolei dzieci mają na względzie wyłącznie nasze dobro, ale tak naprawdę wtykają nos w nie swoje sprawy. Posiadanie bezterminowego pełnomocnictwa nie uprawnia do decydowania o wszystkim.
Możecie zapytać: Czy to dobry pomysł? Żeby dwoje starych pryków dotkniętych przez los – ona ma więcej dolegliwości zdrowotnych, niż spotyka się w krajach trzeciego świata, a on taką demencję, że nie wie, jaki jest dzień tygodnia – wyruszało w podróż przez cały kraj?
Głupie pytanie. Pewnie, że to nie jest dobry pomysł.
Przypomina mi się historia o tym, jak pan Ambrose Bierce, którego makabryczne opowiastki sprawiały mi wiele przyjemności w młodych latach, jako siedemdziesięciokilkulatek postanowił wypuścić się do Meksyku. Napisał tak: „Oczywiście możliwe jest, a nawet prawdopodobne, że stamtąd nie wrócę. W obcych krajach wszystko może się zdarzyć”. Dodał jeszcze: „To groźniejsze niż starość, choroba albo upadek ze schodów do piwnicy”. Będąc osobą, którą dotknęły te trzy przypadłości, całkowicie zgadzam się ze starym Ambrose’em.
Krótko i węzłowato, nie mieliśmy nic do stracenia. Postanowiłam więc przejść do czynów. Nasz mały kamper, model winnebago leisure seeker, był wyekwipowany i przygotowany do drogi. W takim stanie utrzymywaliśmy go przez cały czas, będąc na emeryturze. Zapewniwszy naszą córkę i naszego syna, że wyjazd na wakacje nie wchodzi w rachubę, porwałam swojego męża, Johna, i czmychnęliśmy z domu, obierając za cel Disneyland. Tam zabraliśmy kiedyś dzieci i dlatego wolimy ten w Kalifornii od tego na Florydzie. Jakkolwiek by patrzeć, jesteśmy w wieku, gdy coraz bardziej dziecinniejemy. Zwłaszcza John.
Opuszczamy Detroit, gdzie mieszkamy od urodzenia, i przemierzamy stan w kierunku zachodnim. Na razie jedzie się wspaniale, gładko i spokojnie. Przez fletnerkę po mojej stronie wpada ze świstem powietrze, a przebyte mile oddalają nas od dawnego Johna i Elli. W głowie się rozjaśnia, bóle słabną, zmartwienia znikają, przynajmniej na kilka godzin. John się nie odzywa, ale siedzi za kierownicą z bardzo zadowoloną miną. Ma swój cichy dzień.
Po około trzech godzinach zatrzymujemy się na pierwszy nocleg w miejscowości wypoczynkowej, która mieni się „kolonią artystyczną”. W centrum zza zimozielonych krzewów prześwituje paleta malarska wielkości brodzika dla dzieci, na której każda plama farby jest elegancko oświetlona lampką w tym samym kolorze. Obok widnieje napis
SAUGATUCK
Tu, przed niemal sześćdziesięcioma laty, spędziliśmy tak zwany miodowy miesiąc (pensjonat pani Miller spłonął dawno temu). Pojechaliśmy autobusem Greyhounda. Tak wyglądała nasza podróż poślubna: wyjazd za psie pieniądze do zachodniego Michigan. Na tyle było nas stać, ale mimo wszystko mieliśmy frajdę. (Och, ileż korzyści człowiek może czerpać z tego, że łatwo go rozbawić).
Po zameldowaniu się na kempingu wykorzystujemy resztę popołudnia na przechadzkę po mieście, dopóki daję radę. Bardzo się cieszę, że znów jestem tu z mężem, po tak długim czasie. Od tamtej pory upłynęło co najmniej trzydzieści lat. Ze zdziwieniem stwierdzam, że miasteczko niewiele się zmieniło – jest dużo cukierni, galerii sztuki, lodziarni i sklepików z pamiątkami. Park znajduje się tam, gdzie dawniej. Wiele starych budynków wciąż dobrze się trzyma. Jestem zaskoczona, że ojcowie miasta nie widzieli potrzeby zburzenia wszystkiego i zbudowania do nowa. Pewnie uznali, że urlopowicze lubią wracać do miejsc, gdzie czują się swojsko, jak u siebie, choćby na krótko.
Siedzimy z Johnem na ławeczce przy Main Street. W jesiennym powietrzu unosi się intensywna woń ciepłego karmelu. Przyglądamy się przechodniom: rodzice z dziećmi, w szortach i bluzach, zajadają lody w rożkach, gawędzą, śmieją się lekko i beztrosko, jak to odprężeni ludzie na wakacjach.
– Miłe miejsce – odzywa się John, pierwszy raz od przyjazdu do miasteczka. – Mieszkamy tutaj?
– Nie. Ale miejsce rzeczywiście jest miłe.
John zawsze pyta, czy mieszkamy w danym miejscu, czy jesteśmy w domu. Robi to coraz częściej mniej więcej od roku, gdy mu się pogorszyło. Kłopoty z pamięcią zaczęły się jakieś cztery lata temu, ale pierwsze oznaki wystąpiły wcześniej. U niego proces przebiegał stopniowo. (Moje dolegliwości pojawiły się całkiem niedawno). Powiedziano mi, że mamy szczęście, choć wcale na to nie wygląda. W umyśle Johna najpierw powoli zamazywały się rogi tablicy, potem krawędzie, potem krawędzie krawędzi, powstało kółko, które coraz bardziej się zmniejszało i w końcu zapadło się do środka. Pozostały jedynie niewyraźne ślady tu i ówdzie, w miejscach, gdzie gąbka nie wykonała swojego zadania w pełni, resztki wspomnień, które słyszę na okrągło. Co pewien czas John uprzytamnia sobie, że nie pamięta, co się działo przez znaczną część naszego wspólnego życia, ale ostatnio zdarza się to coraz rzadziej. Gdy od czasu do czasu wpada w złość, nie mogąc sobie czegoś przypomnieć, sprawia mi to radość, bo oznacza, że on wciąż jest po tej stronie, razem ze mną. Ale najczęściej go nie ma. W porządku. To ja przechowuję wspomnienia.
*
John przesypia noce zaskakująco dobrze, natomiast ja prawie w ogóle nie mogę zmrużyć oka. Do późna czytam albo oglądam jakiś durny talk show na naszym telewizorku z wbudowanym akumulatorem. Towarzystwa dotrzymuje mi jedynie peruka na styropianowej głowie. Siedzimy we dwie w niebieskiej poświacie, słuchając Jaya Leno zagłuszanego chrapaniem Johna. Nie szkodzi. Zazwyczaj jest mi wszystko jedno, bo i tak zapadam w drzemkę najwyżej na parę godzin. Sen jest teraz luksusem, na który rzadko mogę sobie pozwolić.
John zostawił portfel, garść monet i kluczyki na stole, tak jak to robi w domu. Biorę do ręki pękatą, impregnowaną potem skórzaną kabzę i zaglądam do środka. Ulatuje stęchły zapach i słychać, jak przegródki odklejają się od siebie. W portfelu panuje bałagan – wyobrażam sobie, że taki sam mój mąż ma w głowie – wszystko jest przemieszane, posklejane, poplątane, jak pokazano w broszurach, które widziałam w gabinetach lekarskich. Znajduję karteczki z bazgrołami nie do odczytania, wizytówki ludzi zmarłych dawno temu, zapasowy kluczyk do samochodu sprzedanego przed laty, nieważne na przemian z ważnymi legitymacje ubezpieczalni Aetna i Medicare. Mogę się założyć, że nie porządkował portfela co najmniej przez dziesięć lat. Nie rozumiem, jak mógł siedzieć na takiej cegle. Nic dziwnego, że ciągle boli go krzyż.
Wsuwam palce do przegródek i wyciągam złożoną na cztery kartkę. W przeciwieństwie do pozostałych rzeczy nie wygląda tak, jakby leżała tam od zawsze. Prostuję ją i widzę oderwane od czegoś zdjęcie. W pierwszej chwili mam wrażenie, że to zdjęcie rodzinne – grupa ludzi stoi przed budynkiem. Ale nikogo nie rozpoznaję. Gdy odginam ponaddzierany brzeg na dole, wyłania się podpis: OD TWOICH PRZYJACIÓŁ Z PUBLISHERS CLEARING HOUSE!
Muszę wyjaśnić, że ta firma wysyłkowa wprost zasypuje nas listami. Swego czasu, jeszcze na początku choroby, John dostał bzika na ich punkcie. Zawsze wypełniał załączone kupony loterii i odruchowo zamawiał prenumeratę kompletnie niepotrzebnych nam czasopism dla młodzieży, samochodziarzy czy hodowców fretek. Wkrótce dostawaliśmy po trzy listy tygodniowo od tych skurczybyków. Gdy wypełnianie formularzy zaczęło sprawiać mu coraz większą trudność, otwarte i ledwie przejrzane listy tylko się piętrzyły.
Dopiero po chwili dociera do mnie, dlaczego nosi to zdjęcie w portfelu. Wydaje mu się, że przedstawia jego własną rodzinę! Parskam głośnym śmiechem. Nie chcę obudzić Johna, ale śmieję się do łez. Potem drę zdjęcie na strzępy.ROZDZIAŁ DRUGI
INDIANA
Wczesnym rankiem jedziemy przygnębiającą autostradą międzystanową przez Indianę w kierunku Chicago, gdzie zboczymy na Drogę 66, mającą tam swój oficjalny początek. Zazwyczaj nie zbliżamy się do dużych miast. Są niebezpieczne dla starych ludzi. Człowiek po prostu nie nadąża i raz-dwa leży plackiem na chodniku. (Pamiętajcie o tym). Ale ruch jest niewielki, jak to możliwe tylko w niedzielny poranek. Niemniej mijają nas wielkie ciężarówki z naczepami, łoskoczą i sapią, pędząc siedemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt albo i więcej mil na godzinę. Johna jednak nic nie wzrusza.
Choć słabnie na umyśle, nadal jest doskonałym kierowcą. Przypomina mi się Dustin Hoffman w filmie Rain Man. Być może przyczyniły się do tego liczne podróże samochodem, które odbyliśmy przez te wszystkie lata, a może fakt, że prowadzi samochód od trzynastego roku życia. Nie przypuszczam, że kiedykolwiek straci tę umiejętność. W każdym razie gdy człowiek siądzie za kółkiem i wpadnie już w rytm jazdy na długiej trasie, ważne jest tylko utrzymanie kierunku (a to moje zadanie – ja dzierżę mapy), unikanie nagłych i niespodziewanych zjazdów oraz sprawdzanie w lusterku, czy nie zbliża się niebezpieczeństwo.
Niepostrzeżenie powietrze staje się szare i mdłe. W oddali w chmurze zanieczyszczeń lśnią budynki hut i innych zakładów przemysłowych.
John spogląda na mnie krzywo i pyta:
– Puściłaś bąka?
– Nie. Właśnie przejeżdżamy przez Gary.