- W empik go
Mamy morderstwo! - ebook
Mamy morderstwo! - ebook
Książka to po części kryminał, po części groteska z elementami czarnego humoru, ale także historia obyczajowa. Historia o mężczyźnie, który przeżywa kryzys wieku średniego na pograniczu depresji, wykonuje pracę, która go nie interesuje, bo zawsze interesował się kinem, ale tak się składa, że pracuje w policji a w jego mieście popełniono morderstwo.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 496 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obudził się potwornie zmęczony, choć spędził w łóżku ponad osiem godzin. Źle spał. Cały spocony, próbował otrząsnąć się ze snu, który ostatnio powtarzał mu się niemal każdej nocy. Dziewczyna w błękitnej sukience zmysłowo tańcząca pośrodku leśnej łąki pełnej polnych kwiatów. Szczupła, długowłosa brunetka, miała może ze dwadzieścia lat, a on miał ponad dwa razy więcej i to go niepokoiło. Bo na jawie nigdy o tym nie myślał. O młodych kobietach o dziewczęcej urodzie. Czy przeżywał kryzys wieku średniego?
Wiek średni, jak mógłby sam ocenić, przeszedł mu nie wiedzieć kiedy, niczym nieleczone przeziębienie. Teraz to chyba kryzys wieku starczego – myślał w tonacji użalania się nad samym sobą, choć daleko mu było do zasuszonego staruszka.
Oczywiście to była jego własna matematyka przemijania. W ten sposób dzielił swoje okresy życia niezależnie od całego świata. Zwłaszcza, że dzisiaj te granice wciąż przesuwane są w pogoni za młodością. Ludzie żyją dłużej niż żyli sto lat temu. W czasach Jane Austen dawno spisaliby go już na straty i pytali, czemu jeszcze nie umarł.
Pamiętał, jak jego ojciec, gdy skończył sześćdziesiąt lat, zdawał się przeżywać drugą albo trzecią już młodość. Zrobił prawo jazdy, nauczył się korzystać z komputera i dobrodziejstw Internetu i podrywał babki, dosłownie babki - na zaawansowanej emeryturze, przez portale społecznościowe. Odrywał je od ich wnuków i woził do siebie albo nocował u nich uprawiając namiętny seks, przynajmniej na tyle, na ile pozwalał ich wiek i schorzenia geriatryczne.
Musiał przyznać, że tato raczej nie był wzorcowym typem romantyka - o, nie! - ale za to ostatnie lata swego życia przeżył bardziej intensywnie, niż wielu innych swe lata młodzieńcze. W tamtym czasie, w nielicznych chwilach wspólnych zwierzeń, powtarzał mu, jak mantrę, nabyte z wiekiem mądrości na tematy damskie w rodzaju: „lubię te dojrzałe, synu” – cokolwiek to miało znaczyć – „i gdy jest za co chwycić!”.
Umarł nieledwie dekadę potem i stojąc przy jego łóżku, gdy konający ojciec był już nieprzytomny, Kowalski pewnie nie czuł takiego żalu, jaki odczuwałby, gdyby tata zadręczał się smutkami w samotności.
A jeszcze później, w dniu pogrzebu, Kowalski nawet lekko się uśmiechał, gdy wynajęty przypadkowy ksiądz jąkając się odprawiał modły nad otwartym grobem, w którym, na wieku trumny, raz po raz, wraz z garstkami ziemi lądowały pastelowe reformy zgromadzonych na cmentarzu mocno dojrzałych kobiet i pogrzeb jego taty w dzień słoneczny był jak pochwała życia. Ten oto człowiek sobie dobrze pożył.
Liczne wielbicielki składały później kwiaty na jego grobowcu. Tęskniły bowiem za tym wiekowym Casanovą, który, wyperfumowany, przyjeżdżał do nich - w eleganckim garniturze, kamizelce i koszuli pod krawatem, z bukietem kwiatów - małym Fiatem, czerwonym.
Pędził nieraz przez deszcze i śniegi na drugi koniec kraju, prędko pakował je do samochodu odpowiednio rozsuwając siedzenia i lądowali ostatecznie w niezasłanym wyrku, chichocząc i baraszkując, w towarzystwie szlagierów sprzed pół wieku - wśród których królował ulubieniec jego ojca, Joe Dassin (nawiasem mówiąc syn świetnego reżysera) - puszczanych z odtwarzacza empetrójek na laptopie.
„Et si tu n’existais pas” – a gdybyś nie istniała? Naprawdę romantyczny kawałek.
Jednak on nie był swoim ojcem. Czuł się stary, odkąd stał się pełnoletni, jeśli nie odkąd się urodził. Teraz, zbliżając się do emerytury, czekał już tylko na swoją śmierć. Może to depresja, a może był tylko przygnębiony i - inaczej niż jego ojciec - rozczarowany swoim życiem.
O takiej dwudziestolatce mógłby więc co najwyżej pomarzyć. Ale przecież nie marzył. Nie był żadnym słynnym reżyserem, czy podstarzałą gwiazdą rocka. Nie poszukiwał dodatkowego wspomagania, prócz porannej kawy i suchego precla. Był zwykłym Kowalskim. Codziennie szedł z teczką do pracy, aby „podbić kartę”.
Na takich jak on, przegranych przeciętniaków, nie spoglądały nawet przeorane życiem kobiety w jego wieku. Co dopiero dziewczyny, które mogłyby być ich córkami (jego i tych kobiet). Inna sprawa, że ze swoją byłą żoną nie starali się o dzieci. To porównanie byłoby więc nietrafione – nie mogłaby być jego córką - warto to tu uściślić, gdyby ktoś jakimś cudem poznał treść jego snów oraz jego metrykę i chciał mu coś zarzucić.
Był jednak pewien, że sam sobie nie może nic zarzucić, żadnych niezdrowych fascynacji młodością, tu musi chodzić o coś innego. Niestety podświadomość niechętnie zdradza swoje tajemnice. Senniki egipskie najczęściej są tu bezsilne. Przynajmniej w jego przypadku – ilekroć sprawdza w nich swoje koszmary.
Czy to jednak koszmar? Z pewnością nie dla niego. Koszmarem byłoby dla takiej dziewczyny, gdyby wiedziała, że śni się komuś takiemu, jak on. Nie mówiąc o takim koszmarze, gdyby to on, tańczący, czy nie, przyśniłby się jej.
Tańcząca młoda kobieta to małe dzieło sztuki z kuźni snów w jego umyśle. Może nie wzbudza w nim większych emocji, ale jest to po prostu ładne, jak pokaz nowoczesnego tańca w domu kultury. A on lubi kulturę, choć niekoniecznie rozumie nowoczesny taniec. Czuje, że w tym śnie zawiera się coś więcej, czego nie udało mu się dotąd rozszyfrować i być może nigdy mu się to nie uda.
Inna sprawa, że dziewczyna ze snu przypomniała mu wszystkie jego młodzieńcze, zupełnie niespełnione miłości. Te wszystkie wspaniałe dziewczęta i jego potencjalne, alternatywne ścieżki życia, w których do dzisiaj funkcjonuje jakaś wersja jego osoby z jedną z tych piękności. Czy nadal zachowałyby coś z tej świeżości, jaką daje młodość i niewinność? Czy on coś w sobie zachował z tamtych czasów? Raczej nie „niewinność”, może naiwność. Z pewnością niechlujność.
Wyświechtane spodnie od piżamy i podkoszulek miał przepocone i lepiące się do ciała. Postanowił coś z tym zrobić i poczłapał do łazienki.
Lustro nad umywalką pokazało mu twarz chorego człowieka, z workami pod przekrwionymi oczami. Twarz nabrzmiałą, wręcz opuchniętą i zacienioną kilkudniowym zarostem. Pomarszczoną niczym pyski tych małych, pierdzących buldożków tak teraz modnych jako towarzystwo na spacerach zblazowanych młodszych bądź starszych mieszczanek. Mocno przerzedzona fryzura sterczała mu na wszystkie strony, jakby włosy w panice chciały opuścić ten tonący okręt. Tak jak wieki temu opuściła go żona, choć lubił sobie wyobrażać, że zaplanowali to wspólnie, ale dobrze wiedział, że podjęła decyzję pierwsza, a on jej tylko w tym dopomógł. Ułatwił zadanie. Swoją biernością i zaniechaniem.
Życie kawalerskie może nie jest złe po dwudziestce, ale kiedy kończy się pięćdziesiąt lat staje się żałosne. Cisza pustego mieszkania z czasem robi się tak nieznośna, że zaczynasz mówić sam do siebie, aby tylko to przerwać. Aby tylko to przetrwać. A w nocy do twojego ciała nie przywiera inne - ciepłe i aksamitne w dotyku, ale własne nieświeże, wyświechtane gacie.
Wziął krótki prysznic, ubrał się i wyszedł na zakupy do pobliskiego sklepu. Kupił papier toaletowy i kaszankę. Z tą kaszanką postanowił zaszaleć, w końcu ma dzisiaj urodziny, a to smak z dzieciństwa, kiedy w domu nie było za dużo pieniędzy kaszanka była zastępstwem luksusu. Nie czekolada, czy ciastka, ale właśnie wieprzowa kiszka. Dzisiejsza młodzież tego nie zrozumie, ale paradoksalnie dziś to rzeczywiście byłby luksus - w porównaniu z tą kaszanką, którą kupił w sklepie obok domu. Naszprycowana chemią zaczęła nieprzyjemnie śmierdzieć, gdy ją tylko podgrzał na patelni, a w smaku na próżno próbował przywołać wspomnienia tamtej, odległej kaszanki, którą smażył mu na patelni jego tata. Najwidoczniej każdy ma taką magdalenkę, na jaką sobie zasłużył. Proust miał gust bardziej wyrafinowany, Kowalskiemu bliżej do chińskich ciastek z wróżbą. Jednak i jego ciasteczko szczęścia okazało się puste. Nie przywołało smaku dzieciństwa, choć pewnie zawierało mnóstwo pierwiastków chemicznych, na których mógłby powtórzyć sobie tablicę Mendelejewa.
Przebrał się w mundur, wypił kubek rozpuszczonej kawy i wyszedł do pracy.
Praca była miejscem, które na swój sposób lubił. Przede wszystkim za to, że nie miał tam wiele pracy. Było to bardziej miejsce towarzyskich spotkań, choć nie należał do zbyt towarzyskich osób. Wystarczyło mu, że spotkał w ciągu dnia kilku uprzejmych dla niego ludzi i w ten sposób ładował swoje mentalne baterie. Tak było w tym przypadku. Parę miłych osób i trochę pozytywnej energii. No, może chociaż nie negatywnej – a to już coś w dzisiejszych, smutnych czasach.
Był komendantem na posterunku policji w małym miasteczku, w którym nikt nie popełnia przestępstw. Idealna sytuacja. Nie musiał spieszyć się do pracy, po pracy nie spodziewał się późnych, alarmujących telefonów. Nie wiedział nawet, gdzie ma swoją służbową broń, ponieważ nigdy jej nie potrzebował i gdzieś ją odłożył, tak dawno, że nie pamiętał gdzie. I to też nie było złe, bo nikt nigdy specjalnie go tu nie sprawdzał. Nikomu nie chciało się tarabanić na koniec świata, do zapomnianej miejscowości, w której nic się nie dzieje. Poprawiał innym średnią i to wystarczało, aby kontrole ograniczyć do okazjonalnych telefonów, by potem, nieznacznie, koloryzować raporty z nigdy naprawdę nieodbytych inspekcji.
Cenił sobie ten spokój i gnuśniał, jak niedźwiedź zamknięty w ciasnej klatce. Może dlatego opuściła go żona - chciała wydostać się na świat. Widziała, co z nim się dzieje, że coraz mniej cokolwiek mu się chce. Jakby jego życie polegało tylko na biernym przeżyciu go do samego końca. Razem z nim gnuśniało jego otoczenie – mieszkanie, które od lat nie było remontowane, popsute domowe sprzęty, a także komisariat, z odłażącą z lamperii olejną farbą.
Wszedł teraz do swojego biura i zastał na odrapanym biurku ładny biały talerzyk z tkwiącym pośrodku ciastkiem z kremem – nomen omen Napoleonką - na wierzchu tkwiła zapalona świeczka, podwładni wiedzieli, kiedy ją zapalić - nie za wcześnie. W powietrzu jeszcze czuło się zapach siarki z potartej zapałki. Zajrzeli przez uchylone drzwi:
- Wszystkiego najlepszego, szefie – powiedziała Zofia, starsza od niego i może bardziej zmęczona życiem kobieta. Też samotna. Wdowa - od jakichś dziesięciu lat. Na jej widok zdmuchnął swoją świeczkę i schował czym prędzej do kieszeni.
Czy myślała czasem o nim - że mogą mieć szansę? Raczej nie. Przyjaźniła się z jego żoną i miał wrażenie, że przez to go nie lubiła. Babska solidarność. Wyobrażał sobie te lata zwierzeń, skarg, narzekań na niego. Nie mógł nikogo za to potępiać, chyba że samego siebie. Cokolwiek złego o nim mówiły, pewnie się nie myliły. Rzeczywiście taki był. Jemu to nie przeszkadzało i teraz tym bardziej już nie musi się tym martwić.
- Dziękuję, moi kochani, jestem cholernie wzruszony, że pamiętaliście. Naprawdę to doceniam – powiedział automatycznie i zażartował – uwzględnię to przy przyznawaniu premii.
Jak zwykle nikt się nie zaśmiał. Musi popracować nad swoją vis comica.
Za Zośką - pomarszczoną i pstrokato umalowaną, tlenioną blond z odrostami i w niedopiętym na pulchnych kształtach mundurze - zajrzeli młodzi. Świeży narybek, przynajmniej tacy byli parę lat temu. Pełni werwy i tych różnych cech, które ma się na początku wszystkiego - życia, pracy, a co z czasem się traci w miejscach takich, jak to, z ludźmi takimi jak on.
Piotr - dwudziestoparolatek, przystojny brunet, nieco zaspany, zawsze ziewający - ale ukradkiem, wciąż trzymał pewien poziom. Mundur w nienagannym stanie. Wystylizowany wygląd, choć dla komendanta wystylizowaniem wyglądu było już samo dbanie o niego. Modna fryzura, ogolona twarz, czyste, wyprasowane ubranie i wyczyszczone buty. W butach Piotra mógłby się przejrzeć, na swoje wolał nie patrzeć, aby nie dostać mdłości. Kawaler, ale taki chłopak nigdy nie będzie samotny. Nie wiedział wiele o jego życiu osobistym. Nie był ciekawski, nie wypytywał na siłę, a Piotr nie był zbyt wylewny. Nie wydawał się jednak skrywać jakichś mrocznych tajemnic, zwłaszcza że ciągle, do wszystkich, miło się uśmiechał. Po prostu był prosty. Z tym, że nie był przy tym prostacki, ani głupi. Raczej był typem optymisty bez względu na to, co się zdarzy. Na jego szczęście nic się nigdy takiego nie zdarzyło, co wytrąciłoby go z tego stanu.
Za Piotrem pojawiła się Teresa, tydzień wcześniej obchodzili JEJ urodziny, trzydzieste szóste. Dosyć smutne, bo dopiero co rozstała się z narzeczonym. Być może teraz romansuje z Piotrem, ale tego jedynie się domyślał. Nie potrafił czytać w ludzkich twarzach, a tym bardziej w ich sercach. Przeciętnej urody wydawała mu się, po latach jego samotności, niebywale atrakcyjna. Jeśli kiedykolwiek o kimś w nocy marzył, to właśnie o niej, ale nie potrafił wyobrazić sobie nic konkretnego. Najwyżej puste obrazy pozbawione znaczeń, wiedział bowiem, że życie z nią razem byłoby niemożliwe. Z czasem tak zaczął myśleć o każdym potencjalnym związku.
Niektórzy lubią usprawiedliwiać rozwiązłość teorią mówiącą, że ludzie nie są stworzeni do monogamii, bo ewolucja zmusza ich do poligamicznych zachowań, seksualnych podbojów, rozsiewania po świecie swoich potomków, aby ocalić gatunek. On miał inne zdanie na ten temat. Uważał, że ludzkość nie jest stworzona do żadnych związków. To narcystyczna rasa skazana na zagładę i tylko przez wymuszoną biologicznie prokreację odradzająca się raz za razem po każdym upadku.
Nie miało to wiele wspólnego z Teresą. Ta stanowiła jakby odrębny gatunek, fantastkę bujającą w obłokach. Może dlatego ona także nie miała szczęścia w miłości. Uwielbiała czytać książki. Szczególnie literaturę fantastyczno-naukową. Przeszła przez całą „Fundację” Asimova, pustynne „Diuny” Herberta i zaliczyła wiele psychodelicznych podróży z Philipem K. Dickiem. Nie wyobrażał sobie nawet, co nosiła przez to w swojej głowie. Jaką mnogość fantastycznych światów. Chorych, niebezpiecznych wizji i popapranych teorii. Czasem zdawała się śnić na jawie. Jakby tu była obecna tylko ciałem, ale duchem brała udział w jakiejś kolejnej ważnej misji międzyplanetarnej. Teraz pojawiła się w drzwiach ostatnia, lecz nie przyłączyła się do życzeń. Mundur był na nią zbyt luźny, jakby ostatnio schudła, ale zawsze taka była. Źle dobierała sobie ubrania. Te prywatne i te służbowe. Włosy miedzianego koloru na tę okoliczność nieco przylizała, jednak sterczały jej pojedyncze, niesforne koguty. Była blada, aż przestraszył się, że coś jej jest, ale też taka spodobała mu się jeszcze bardziej, wydała mu się bardziej realna i osiągalna. Przez chwilę poruszała bezdźwięcznie ustami, przez co wyglądała na brzydszą i zarazem – dla niego - piękniejszą. W końcu to wymówiła:
- Mamy morderstwo!II.
- Ale właściwie, co tu mamy? - spytał na miejscu. Przyjechał technik – weterynarii. Obejrzał ciało i powiedział: niedźwiedź.
- Naprawdę zna się pan na tym? – zapytał go zdumiony. Tamten niepewnie pokiwał głową. - Polowałem z ojcem tu, w tych lasach. Czasem spotykaliśmy na wpół pożartego borsuka.
- Ale to nie borsuk, tylko, przynajmniej do niedawna, żywy człowiek. I w większej całości. Jak dla mnie to nie zwierzę uczyniło mu tę przykrość, ale ludzie.
- Odgryźli mu pół głowy?
- Czemu odgryźli? Skąd to „gryźli”? Żaden niedźwiedź, żadne „gryźli”. Zwyczajnie ktoś odstrzelił z jakiejś dubeltówki. Jakby pan ćwiczył strzelanie na arbuzach, to też by pan to tak zobaczył.
- Na arbuzach?
- Przecież nie na borsukach, a tym bardziej na ludziach.
Ciało należało do młodego mężczyzny i było nagie, co poważnie utrudniało im identyfikację. Jeszcze bardziej ją utrudniało, rzecz jasna, odstrzelenie mu głowy. Przynajmniej wyglądało to na odstrzelenie (bardziej niż odgryzienie) na pierwszy rzut oka. Jednak Kowalski, gdy lepiej się przyjrzał, nabrał wątpliwości, o których głośno już nie powiedział. Rana była zbyt równa, nie przypominała niczego, co dotąd widział. Nie miał pojęcia, co ją spowodowało, co urwało pół głowy tego człowieka. Nie widział osmolenia ani śladów prochu, które byłyby widoczne, gdyby ktoś strzelił z bliska. Wolał nie zdradzić, że nie wie, jakie jest rozwiązanie tej zagadki i nie ma pomysłu, od czego zacząć ją rozwiązywać. Chciał chociaż zachować te resztki autorytetu, które zostały mu u jego podkomendnych. Jeśli jakieś zostały w ogóle.
Stali w obszernym holu nowiutkiego domu jednorodzinnego, ale w tym momencie nie było w nim żadnej rodziny. W ogóle nikogo takiego, kto pasowałby do definicji życia rodzinnego, poza tworzącą się stopniowo, wraz z przychodzeniem kolejnych osób, grupą dochodzeniową i zdekompletowanym, martwym ciałem.
Drzwi wejściowe były otwarte na oścież, a na ich progu leżał wspomniany, okaleczony denat, przypominając porzuconego, uszkodzonego manekina. Nie było żadnych śladów walki, ani nawet specjalnie dużo krwi, jak na tak inwazyjny zabieg – niemal pełną dekapitację.
- Niedźwiedź mógłby zaciągnąć tu zwłoki, aby pozostawić sobie jakiś zapas na zimę. To by tłumaczyło czystość tego miejsca – nie tu rozegrała się cała ta tragedia – ciągnął swoje weterynarz.
- Zgadzam się z drugą częścią tego, co pan mówi. Zbrodni dokonano gdzie indziej. I powtarzam - nie był to niedźwiedź.
- Ale las jest dosłownie za płotem! Warto wysłać tam kogoś, żeby przeczesał krzaki, może coś się znajdzie na dowód mojej teorii.
- Słyszałeś? Przejdź się po krzakach, starszy aspirancie Piotrek.
- Taa jest, panie komendancie! A jak natknę się na niedźwiedzia?
- Nie natkniesz się…
- A jeśli?
- To uciekaj.
- Gdzie mam uciekać?
- W drugą stronę.
- W którą drugą?
- Inną niż nasza.
Kowalski zaczął rozglądać się po wnętrzu - było przestronne, dziwnie podzielone, jakby rozmiar i układ pokoi planował surrealista, przede wszystkim niewykończone. Nie wszędzie został położony parkiet, w części pomieszczeń podłogę stanowił goły beton, w niektórych leżały paczki z nierozpakowanymi klepkami. Dom wyglądał na skończony jakiś czas temu, ale właściciel musiał długo namyślać się jeszcze, czy to na pewno teraz będzie się tu chciał wprowadzić, czy może poczeka dodatkowych parę lat, aż kupione deski parkietowe wypaczą się i całkiem zmarnują. Zbudował dom, żeby w nim nie mieszkać. To musiał być prawdziwy oryginał, wariat albo mafijny specjalista od prania brudnych pieniędzy. Czy był nim denat, tego wciąż nikt nie wiedział, ale ta zbrodnia bardzo pasowała im do gangsterskich porachunków. Przy ciele nie było żadnych dokumentów, w całym domu żadnych rzeczy osobistych. Sąsiedzi nie wiedzieli, kto zbudował ten dom ani tym bardziej nie widzieli, aby był zamieszkany. Co ciekawe, jak wkrótce okaże się podczas śledztwa, dane te także znikły z urzędowych papierów. Próżno gminne władze przeszukiwać będą biurka. Jak kamień w wodę. Takie rzeczy nieczęsto się tu zdarzały. Przy tak niewielu mieszkańcach nie było dotąd co gubić.
Właściciel jednak nie zalegał z opłatami, bo w przewodach był prąd, w kuchni stała kuchenka gazowa, której palniki, gdy je zapalić, dawały silny, jasny płomień. Na drzwiach nie było pieczęci komornika. Wszystko wydawało się w porządku, oprócz gdzieniegdzie gołych, betonowych podłóg i zwłok przy drzwiach wejściowych. Idealny sąsiad. Cichy i zawsze spokojny. Na zawsze.
Przyjechała karetka, sanitariusze spakowali ciało w czarny worek i odjechali. Weterynarz, który zastępował chorego lekarza, odjechał swoim samochodem. Cały tutejszy posterunek policji, tworzący tę zaimprowizowaną grupę dochodzeniową, też się już zbierał, bo nie mieli tu nic więcej do roboty. Żadnych śladów, które miałyby coś wspólnego z mordowaniem. Na wszelki wypadek, oczywiście, porobili zdjęcia, część na własnych telefonach komórkowych i pościągali, skąd się dało, odciski palców. Nie było tego wiele, bo poza stołem, trzema krzesłami, szafką i jedną szafą nie było tu mebli i przedmiotów codziennego użytku. Wyglądało to na celowy minimalizm u kogoś, kto jeszcze nie chce tu się wprowadzać, ale nie wyklucza, że od czasu do czasu odwiedzi to miejsce. Może zacznie układać parkiet, pomaluje ściany? Nie było łóżka, więc nie zamierzał tu nocować. Chyba że przywiózłby ze sobą jakiś materac lub coś w tym rodzaju. W łazience skończony był biały montaż, sprawdzili zatem, pod kątem odcisków palców, kurki kranów. Nic nie znaleźli. Następnie wrócili na komisariat.
- Szefie, i co pan o tym myśli? – zapytała Teresa, bardziej blada niż zwykle, choć zdawałoby się to niemożliwe i upodabniało ją do umarlaka. Razem z Zofią były dzisiaj na pierwszej linii frontu, wyoglądały sobie zwłoki z każdej strony, a teraz wcinały kanapki i zapijały kawą przy swoich biurkach.
- Staram się o tym nie myśleć – odpowiedział filozoficznie – tylko dedukować.
- Szefie, wiem, że może pana nie przekonać to, co zaraz powiem, ale gdy się wykluczy wszystko, co nieoczywiste, a zostawi to, co samo się narzuca, po prostu jest taka ewentualność, że to może być… że to jest… - i w końcu wypaliła z rumieńcami na twarzy - a jeśli to wilkołak? W zeszłym tygodniu mieliśmy pełnię. Statystycznie to czas, kiedy uaktywnia się wielu psychopatów. Szczekają psy. Wyją wilki. No i atakują wilkołaki. Jeśli, rzecz jasna, wilkołaki istnieją, to mogłoby to wytłumaczyć wszystko, co się wydarzyło. Dom na skraju lasu, otwarte drzwi i trup na progu. Otworzył człowiekowi, a ten, na jego oczach, pod wpływem księżyca, zmienił się w potwora. Wyrosło mu nagle owłosienie na całym ciele, długie zęby i pazury. Szczęki powiększyły się do niesamowitych rozmiarów i tylko kłapnął nimi raz i drugi i po człowieku, i jego połowie głowy. Choć takie rzeczy nie mieszczą się w głowie, są poza jakąkolwiek logiką i dedukcją, może jednak powinniśmy mieć otwarty umysł na to, co niewyobrażalne? Co, szefie? Co pan na to powie? Wiele rzeczy znanych nam dzisiaj, kiedyś by uznano za fantastykę. Na przykład toster.
- Wezmę to pod uwagę – powiedział powoli, usiłując wyprzeć ze swoich myśli wszystko, co właśnie usłyszał od Teresy i wszystko to, co zobaczył (odgrywała na żywo, przy pomocy min i gestykulacji przemianę wilkołaka). Lubił ją bardzo, ale te dziwne, fantastyczne rzeczy, które czasem zdarzało się jej powiedzieć, uważał za obłąkane. Oczywiście, gdyby byli razem (co się nie zdarzy), nigdy by jej nie ubezwłasnowolnił i nie umieścił w domu wariatów. Kochałby ją mimo to i czasem, po prostu, nie słuchał tego, co mówi. Albo udawałby, tak, jak teraz, że to rozważy, a naprawdę uzna jakoby nigdy nie zostało to powiedziane.
Musi poważanie myśleć o tym śledztwie i nie dać wytrącić się z równowagi. Jest to nowa sytuacja na jego posterunku i wymaga nowych metod, innego sposobu myślenia, niż dotychczas. Zwłaszcza że dotychczas nie musiał myśleć o niczym. Życie toczyło się spokojnie i bezmyślnie samo. Teraz ktoś sprawił, że to się zmieniło. I choćby tylko za to nienawidził już tego kogoś. Musi jedynie tak poprowadzić śledztwo, aby go dopaść i ukarać.
Jego myśli błąkały się leniwie wokół różnych możliwości. Mafia? Gangsterzy? Wydawało mu się to odległe i niewiarygodne, ale starał się być elastyczny. Żyli w spokoju przez wiele lat, daleko od tego wszystkiego - może wielki świat upomniał się o nich? Niedźwiedzia i borsuki odrzucił jednak od razu na wstępie. Teorie o kosmitach i wilkołakach wyparł do nieświadomości. To musi być poważne dochodzenie. Na podstawie prawdziwych dowodów i poszlak, których na razie nie ma.
- Teraz wszyscy musimy wziąć się do roboty, jak nigdy dotąd. Właściwie dotąd nie robiliśmy takich rzeczy, ale jestem pewien, że damy radę. Pokażemy innym, że coś jeszcze potrafimy, że do czegoś się może nadać nasz maleńki posterunek!
- Super, szefie – odpowiedziała lekko zgryźliwie Zofia – bo akurat jedzie ktoś do nas z Komendy Wojewódzkiej, chyba by przejąć śledztwo. Dostaliśmy w tej sprawie służbowego maila. Porozumieli się też z wojewódzką prokuraturą i mają wszelkie zezwolenia i pełnomocnictwa.
- Aha – odpowiedział najspokojniej jak tylko umiał – jeśli ktoś się zjawi, to będę u siebie.
I poszedł do siebie. Siedział przy swoim odrapanym biurku i jadł ciastko, którego wcześniej nie udało mu się skończyć. Potrzebował energii, którą obiecywał cukier. Czuł opanowujący całe jego ciało stres, którego już dawno nie odczuwał. Ponieważ od dawna nikt nie przyjeżdżał na jego posterunek. Nikogo nie interesowało, co tutaj robił. Ale teraz mogło się to zmienić. Śledztwo w sprawie obywatela bez głowy mogło oznaczać, że on wkrótce straci swoją.
- Psiakrew! Jasna cholera! – powiedział w końcu na głos (choć tak, aby nikt nie słyszał), gdy dojadł ostatnie okruszki. Wstał i wyszedł do domu. Najwyższy czas, bo zegar na budynku miejskiego ratusza wybił już szesnastą. Koniec jego zmiany.III.
Dziewczyna tańczy albo po prostu wygina się rytmicznie do muzyki, której on nie słyszy. Porusza się jak na zwolnionym filmie, jej błękitna sukienka wydyma się i pulsuje od tego tańca, a może po części i od wiatru, poruszającego także łodyżkami kwiatów, które otaczają dziewczynę i tańczą wraz z nią. Jest w tym jakaś dostojna dynamika, spowolnione szybkie ruchy jej ciała nadają mu większego piękna. Jędrna skóra napina się, ukazując zarys drobnych kości i delikatnych mięśni szczupłej młodej kobiety, która wiruje pośród porastających łąkę wrzosów. Zahipnotyzowany tym pięknem wpatruje się z uwagą w jej twarz, widzi, że poruszają się jej usta, być może śpiewa. Nic jednak nie słychać, wszystko dzieje się w ciszy, ten taniec i te poruszające się usta. Próbuje z nich coś odczytać, wydaje mu się, że to jedno, powtarzające się słowo. Spółgłoski przeplatając się z samogłoskami wybijają swój własny rytm, który uderza w jego skroniach – pOmOcY!
POMOCY. POMOCY. POMOCY.
To o to w tym wszystkim chodzi! O chęć niesienia pomocy! Nie zainteresował się znienacka w ten dziwny, lunatyczny sposób młodymi kobietami, przynajmniej nie bardziej niż zwykle, lecz najwyraźniej jego podświadomość przeczuła niebezpieczeństwo, które zagrozi jednej z nich. Może i zardzewiał na swoim posterunku, niczym blaszany drwal, lecz zawsze gotowy był nieść pomoc pokrzywdzonym. Czy właśnie to myślał śniąc, czy pomyślał to potem, zaraz po przebudzeniu?
Nagle ten niezwykły sen przerodził się w koszmar, piękny taniec w rozpaczliwą prośbę o ratunek. Wciąż patrzył na jej bezdźwięcznie poruszające się usta i wydawało mu się, że patrzy na wyrzuconą na brzeg rybę, czy raczej syrenę, która bezgłośnie dusi się i umiera. Jednak dźwięk w końcu się pojawił, przytłumiony, jakby dochodził z daleka, wibrujący, niczym syrena alarmowa, z chwili na chwilę coraz bardziej przypominający jakiś pospolity, domowy sygnał, dzwonek domofonu.
Otworzył oczy, była cicha noc, otaczała go ciemność. Leżał spocony we własnym łóżko, w zmiętej pościeli. Nie wiedział, czy obudził go ten sen, czy coś innego, zewnętrznego. Po chwili znów to usłyszał. Domofon gdzieś u sąsiadów. Słyszał jego przytłumiony dźwięk przez ścianę, albo raczej przez podłogę. To musiało być u sąsiadki mieszkającej pod nim. Słyszał jej człapanie i mamrotania. Może złorzeczenia pod nosem na późnych gości, a może już rozmowę przez podniesioną słuchawkę urządzenia. Później zazgrzytała winda, ale nie zatrzymała się na drugim piętrze, lecz na poziomie jego mieszkania. Wreszcie ktoś mocno zapukał do drzwi. Do jego drzwi.