Manifest ciemności. O sztucznym świetle i zagrożeniu dla odwiecznego rytmu dobowego - ebook
Manifest ciemności. O sztucznym świetle i zagrożeniu dla odwiecznego rytmu dobowego - ebook
Manifest ciemności wzywa nas do pogrążenia się w mroku. Dla dobra środowiska, naszego własnego dobrobytu i całego życia na ziemi. Aby zapewnić światu świetlaną przyszłość, musimy pogodzić się z ciemnością.
Rozkwit całych ekosystemów zależy od istnienia nocy. Od nietoperzy i sów przemierzających rozgwieżdżone niebo, po bioluminescencyjne stworzenia morskich głębin. Wszędobylskie oświetlenie sprawia, że zanieczyszczenie światłem stało się poważnym zagrożeniem dla środowiska. Wydłużając dzień, ludzie zaburzyli rytm dobowy niezbędny wszystkim żywym istotom.
Manifest ciemności uchyla zasłonę nocy, aby ujawnić oblicze szkód, które wyrządzamy, utrzymując nieustająco włączone światła. Owady nie rozmnażają się, rośliny nie są zapylane, zwierzęta nie mogą polować, coraz więcej ludzi trapi bezsenność. Ta porywająca i przekonująca książka wskazuje proste metody, które pomogą nam samym i naszej planecie.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67805-97-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Światło latarki przesuwa się po wężowym ogonie czarnego demona o rozpostartych nietoperzych skrzydłach. Wygląda, jakby rzucał się w tył, rozkłada skrzydła, a z jego otwartego pyska bije łuna – może chciał połknąć światło, lecz nie sprostał jego sile. Stwór ciemności ginie.
Malarz religijny Johan Christoffer Weisstern zapełnił wnętrze osiemnastowiecznego kościoła w Mossebo w prowincji Västergötland motywami biblijnymi, przy czym te mniej przyjemne – diabły i demony mające przypominać ludziom o piekielnych mękach – ukrył w głębi budowli. A może artysta chciał przez to powiedzieć, że jesteśmy w stanie przezwyciężyć widmo mroku? W tradycji kościelnej nietoperze to nieczyste zwierzęta należące do świty Szatana, symbole dosłownej i filozoficznej ciemności przeciwstawianej światłu Boga. Jest pewna ironia w tym, że świątynie tak często stają się ich schronieniem.
Zapuszczam się w głąb kościoła, wspinam się po schodach i wchodzę przez maleńkie drzwi prowadzące na strych. Na starych deskach podłogowych piętrzą się kupki odchodów i postrzępionych motylich skrzydeł – wyraźny znak, że budowlę zamieszkują gacki brunatne. Coraz mniej światła sączy się przez otwory w wieży kościelnej, a niebo nabiera intensywnie granatowej barwy. Wilgotne wieczorne powietrze wdziera się na strych, przynosząc upojny zapach dziegciu, świeżo skoszonej trawy i nagrzanego słońcem drewna. Tym razem nietoperze nie pokazują się pod kalenicą, wychodzę więc na dwór, żeby spotkać je na cmentarzu. To tu udają się w letnie noce.
Po krótkiej chwili jeden za drugim przemykają z dachu w kierunku najbliższego drzewa i kryją się w jego bezpiecznym cieniu. W szaleńczym tańcu nietoperze suną wzdłuż pomalowanych na czerwono drewnianych paneli i ponad rzędami żywopłotów okrążają korony drzew w pogoni za owadami niesłyszalnymi dla ludzkiego ucha. Wkrótce znikają, jakby wchłonęła je noc.
Budowle sakralne i ich otoczenie często utrzymuje się w podobnym stanie przez setki lat, dlatego stanowią one ważne oazy dla zwierząt i roślin we wciąż zmieniającym się świecie. Każdego roku wczesnym latem gacki okupują wieże i strychy, gdzie dają życie kolejnym pokoleniom. Podobnie wyglądało to do niedawna w większości kościołów w Szwecji. W latach osiemdziesiątych XX wieku własną kolonią nietoperzy mogły się poszczycić dwie trzecie świątyń w Västergötlandzie. Od tego czasu minęło czterdzieści lat, a badanie, które przeprowadziłem z kolegami po fachu, wskazuje na zmniejszenie się tej grupy do jednej trzeciej wszystkich kościołów. Wystarczy wybrać się na przejażdżkę z Mossebo na północ, w kierunku miast Borås i Ulricehamn, żeby odgadnąć przyczynę tego zjawiska. Kościoły w miejscowościach Nittorp, Dannike, Marbäck, Vist i Hössna – a lista jest znacznie dłuższa – świecą się jak parki rozrywki. Na każdym z nich zainstalowano nowoczesne reflektory, by z dumą eksponować architekturę, podczas gdy zwierzęta, które od stuleci znajdowały wytchnienie w mrokach świątyń – i które od siedemdziesięciu milionów lat prowadzą głównie nocny tryb życia – powoli, acz nieubłaganie znikają z tych miejsc, być może już na zawsze.
Nietoperze nie są moim jedynym towarzystwem na cmentarzu tej czerwcowej nocy. Po raz pierwszy od bardzo dawna dostrzegam jeża. Chrząszcze pną się po trawach ku usianemu gwiazdami niebu, a ponad nagrobkami, jak duchy, tańczą chruściki. Odpoczywam w tej ciemności, podczas gdy wszystkie bodźce minionego dnia są zastępowane bardziej subtelnymi przeżyciami. Proces widzenia nocnego powoli się uruchamia, nawet kawa pachnie inaczej niż zwykle. Czas na wkroczenie w ten wymiar znajdują tylko nieliczni.
Nie tylko ja i nietoperze czujemy się dobrze po zmroku. Jest to pora największej aktywności większości ssaków, w tym wspomnianego jeża, który dotrzymuje mi towarzystwa o tak później godzinie. Nocny tryb życia prowadzi też połowa owadów na ziemi, a w ostatnich latach zalewają nas alarmujące raporty dotyczące ich wymierania. Eksploatacja lasów, substancje toksyczne, wielkoskalowe rolnictwo i zmiany klimatyczne – wymienia się wiele przyczyn tego zjawiska, lecz rzadko kiedy mówi się o świetle, mimo że wrażliwe na nie ćmy stanowią jedną z najbardziej zagrożonych grup owadów. Spragnione nektaru motyle nocne łatwo dają się zwieść sztucznemu oświetleniu. Porzucają wyprawy w przeświadczeniu, że wkrótce zacznie świtać, albo grzęzną w snopach światła, gdy próbują orientować się względem księżyca. Giną z wycieńczenia lub padają ofiarą drapieżników, nie wypełniwszy swojej nocnej misji, którą jest zapylenie roślin. Wielu z nas spotkało takie zagubione osobniki na werandzie własnego domu lub pod uliczną latarnią – im mocniejsza lampa, tym większa siła przyciągania. Światło wabi owady z lasu do wsi, a ze wsi do miasta, tym samym zubożając cały ekosystem.
Wprawdzie fasadzie kościoła w Mossebo poskąpiono reflektorów, jednak dociera do niej pewna porcja światła. Wzdłuż ścieżki prowadzącej do świątyni stoi kilka latarni, a na niebie odznacza się delikatna pomarańczowa łuna bijąca od okolicznych miejscowości. Pod pojęciem zanieczyszczeń świetlnych kryje się wszelkie oświetlenie uznawane za nadmierne, a wywierające duży wpływ na nasze życie i ekosystemy. Początkowo tym terminem posługiwali się astronomowie, jednak z czasem przyswoili go sobie także ekolodzy, fizjolodzy i neurolodzy badający skutki zaniku nocy. Nie chodzi tu już bowiem o same gwiazdy i owady, ale o wszystko, co żyje – w tym o nas, ludzi. Od zarania dziejów dzień ustępował nocy i każda komórka każdego żywego stworzenia została obdarzona mechanizmem działającym w harmonii z tym rytmem. Światło naturalne kalibruje wewnętrzny zegar biologiczny, steruje wydzielaniem hormonów i innymi procesami zachodzącymi w żywych organizmach.
Jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu, zanim wynaleziono żarówkę, procesy te podlegały powolnym, swobodnym zmianom. Niestety dziś obserwujemy złowieszcze przykłady tego, jak oświetlenie ulic i elewacji przyćmiewa naturalne wieczorne światło i zaburza odwieczny rytm dobowy. Szkodliwe sztuczne światło przejmuje kontrolę – nakłania ptaki do śpiewu w środku nocy, zwodzi młode żółwie z oceanicznych szlaków i utrudnia skoordynowane rozmnażanie koralowców w świetle księżyca.
Człowiek dąży do rozświetlania swojego otoczenia i całej planety. Oglądane z kosmosu obszary Ziemi, na których panuje noc, zdają się żarzyć. Z mrocznych odmętów wszechświata widać każde miasto i każdą ulicę – to być może jeden z najbardziej ewidentnych dowodów na to, że wkroczyliśmy w nową epokę zwaną antropocenem, czasem człowieka. Na bladym niebie nad jaśniejącymi miastami, które sobie zbudowaliśmy, nie widzimy już gwiazd, a wielu ludzi nie pamięta, jak wygląda Droga Mleczna. Przegapiamy jedno z najsilniejszych doznań, których dostarcza nam natura: zdumiewający spektakl na nieboskłonie mieniącym się rozlicznymi kolorami, ze spadającymi gwiazdami i – w pewnych okolicznościach – z uderzająco pięknymi zorzami.
Choć zanieczyszczenia świetlne pozostają dla wielu pojęciem nieznanym, można mówić o ich gwałtownej ekspansji w kontekście badań naukowych. Wszystko wskazuje na to, że w niedalekiej przyszłości oświetlenie zostanie objęte równie surowymi regulacjami, co hałas. Zagadnienie światła i ciemności nie jest bynajmniej czarno-białe. Lampy LED – nowoczesne diody, które umożliwiły eksplozję blasku w przydomowych ogródkach i na parkingach przemysłowych – jednocześnie mogłyby przyczynić się do rozwiązania problemu. Możemy programować, tłumić i dostosowywać światło do warunków naturalnych – jeśli tylko zechcemy.
W tej książce chciałbym podkreślić znaczenie nocy i ciemności dla wszystkiego, co żyje. W formie krótkich rozdziałów przedstawiam własne doświadczenia i refleksje z perspektywy ponad dwudziestoletniej pracy w służbie nocy – jako badacz nietoperzy, podróżnik i wielbiciel mroku. Mam nadzieję, że książka posłuży jako inspiracja, przypomni, jak istotne jest, byśmy nie przestali uznawać ciemności za część naszego życia, i pozwoli zajrzeć za kulisy problemów, których może przysparzać nadmiar światła. Wreszcie ma być pożywką dla wyobraźni i manifestem naturalnej ciemności.Cykl ciemności
_Mimosa pudica_, mimoza wstydliwa, ma szczególną właściwość. Jest wrażliwa na dotyk i najmniejsze muśnięcie liści sprawia, że składa się jak parasol, jakby więdła na oczach obserwatora. Każdego poranka otwiera się i wygina liście na kształt talerza satelitarnego, żeby pochwycić promienie słoneczne. Nocą z kolei przechodzi w tryb uśpienia. Kiedy francuski naukowiec Jean-Jacques Dortous de Mairan (1678–1771) odciął roślinie dostęp do światła, zauważył, że otwiera ona liście, gdy na zewnątrz panuje dzień, nawet jeśli nie ma kontaktu ze słońcem. Interpretował to tak, że mimoza w pewien sposób wyczuwa jego obecność. Nigdy jednak nie zdołał wyjaśnić, na czym miałoby to polegać.
Rozwiązanie zagadki nadeszło dopiero w drugiej połowie XX wieku wraz z przełomem w badaniach genetycznych. Przyszłego biologa i genetyka Michaela Warrena Younga zaintrygowało zachowanie mimozy i innych roślin o różnych porach doby, a w ten sposób zainteresował się zegarem biologicznym. W 2017 roku Young, Jeffrey Connor Hall i Michael Rosbash otrzymali Nagrodę Nobla w dziedzinie fizjologii lub medycyny za wyizolowanie genu sterującego cyklem dobowym u wszystkich organizmów żywych, od bakterii po człowieka. Rytm cyrkadialny, czy też wewnętrzny zegar pokarmowy i zegar snu, jest z nami od zarania dziejów i wtóruje ruchowi wahadłowemu, na którym opiera się natura: od ciemności do światła i z powrotem.
Od miliardów lat – a Ziemia liczy ich sobie cztery i pół– nasza planeta wciąż ulega transformacji. Dzieje się to w następstwie powolnych procesów bądź gwałtownych incydentów. Tworzą się łańcuchy górskie i morza, rzeki zmieniają bieg, gatunki powstają i wymierają. Nawet bieguny ziemskie nie są stałymi punktami odniesienia – obecnie biegun magnetyczny północny przesuwa się na wschód, z Kanady w kierunku Syberii, z prędkością dziesięciu kilometrów na rok. Jeden tylko aspekt pozostał niezmienny: naprzemienne występowanie dnia i nocy, światła i ciemności. Słońce zawsze zachodzi na zachodzie i wschodzi na wschodzie, a pomiędzy tymi momentami mamy noc.
Długość doby nie była zawsze taka sama. Współczesne zegary atomowe donoszą, że obrót Ziemi wokół własnej osi jest coraz wolniejszy, czyli doba nieustannie się wydłuża. Nieco dłuższy dzień, nieco dłuższa noc. Tempo tej przemiany nie należy do drastycznych, mowa tu o dwóch milisekundach na sto lat. Jednak przy założeniu, że długość doby zawsze rosła w ten sam sposób, dla pierwszych organizmów żywych była ona o połowę krótsza niż dla nas.
Istnieje wiele teorii traktujących o tym, gdzie pojawiło się pierwsze życie – a nie było ono niczym więcej niż zlepkiem samopowielających się cząsteczek: w otchłani oceanu, pod grubą warstwą lodu, w głębi skalnych szczelin, w błocie albo w innej części naszego uniwersum. Skąd by się nie wzięły, pierwsze jednokomórkowe organizmy szybko skorzystały z nowych możliwości niezbadanego jeszcze świata.
Cyjanobakterie, zwane też sinicami, zdolne do przetwarzania światła słonecznego w tlen, rozprzestrzeniły się w całym wszechoceanie. Każdego poranka, kiedy pierwsze promienie słońca zaczynały ogrzewać wierzchnie warstwy wody, gromadziły energię świetlną i uwalniały do atmosfery tlen, który w dalszej kolejności umożliwił rozwój zwierząt, w tym ludzi. Wewnętrzna maszyneria cyjanobakterii stanowiła podstawę rozwoju fotosyntezujących roślin, a ich rytm dobowy utrwalał się z każdym kolejnym pokoleniem.
Pierwsze organizmy wielokomórkowe ujrzały światło dzienne sześćset dwadzieścia milionów lat temu, kiedy doba trwała około dwudziestu dwóch godzin (będąc precyzyjnym: nie ujrzały go – wykształcenie oczu i innych zaawansowanych narządów zmysłów zajęło im kolejne miliony lat). W tamtym czasie na Ziemi namnażały się wyjątkowe formy życia, stworzenia, które wyginęły ponad pół miliarda lat temu. Wcześniej jednak dane im było wieść spokojny żywot na bujnych dywanach alg morskich, bez obaw przed drapieżnikami i bez potrzeby przemieszczania się choćby o milimetr. Każdego dnia światło słoneczne przedzierało się pod powierzchnię wody i zmieniało się w drodze ku głębiom. Każdego wieczoru traciło siłę oddziaływania, a górę brała naturalna noc. Życie dostosowywało się do tego cyklu.
Zegar biologiczny, nasz rytm cyrkadialny, jest pradawny, wspólny i fundamentalny dla życia na Ziemi. Wszystkie istoty ewoluowały w świecie, w którym warunki fizyczne zmieniają się w ciągu doby i roku. Nasze ciała po prostu domagają się światła i ciemności w powracających, krótszych lub dłuższych, cyklach. Organizmy korzystają z wbudowanego zegara na różne sposoby. Kiedy mimoza składa liście, podkolan biały wybudza się ze snu i roztacza zapach mający przywabić ćmy. Owady dzienne, w tym pszczoły, kończą zmianę, a nocni zapylacze ją rozpoczynają. Wszystkie te istoty podlegają jednemu nadrzędnemu mechanizmowi bez względu na przynależność gatunkową, rodzaj siedlisk i cykl życia – od liczących sobie dwa i pół miliarda lat sinic przez nietoperze po ludzi.
To właśnie światło i ciemność odpowiadają za kalibrację zegarów biologicznych. Nawet bez informacji o zmianach w otoczeniu nasz wewnętrzny zegar nie przestaje tykać w regularnym rytmie dobowym. Światło poranka oznacza, że zerujemy liczniki, bo nadchodzi nowy dzień. Zegar tyka dalej, a napędzają go zmiany jakościowe i ilościowe światła w ciągu doby. Po zmierzchu nastaje noc. W swoich kalkulacjach natura nie uwzględniła oczywiście sztucznego światła lamp, reflektorów i podświetlanych fasad budynków, które, mówiąc delikatnie, niosą ryzyko zakłócenia tego sprawnego systemu.Doświadczanie
ciemności
Nocne inwentaryzacje często rozpoczynam podobnie: siadam w jakimś spokojnym miejscu, najchętniej nad wodą. Nalewam kawy do kubka i pozwalam mojemu mózgowi pasywnie odbierać wszystkie wrażenia, których dostarcza zmierzch. Para z termosu łączy się z mgłą powstającą nad wodą wskutek spadku temperatury. Pieśń ptaków się przerzedza, coraz wyraźniej wybrzmiewają szeleszczące głosy pasikoników, a las przypomina ciemnozieloną kotarę. W miesiącach letnich w krajach Północy przejście dnia w noc potrafi zająć dłuższą chwilę, jakby światło i aktywność życiowa grały na zwłokę. Podczas tej chwili zawieszenia zwierzęta dzienne spotykają nocne, a słabnący trel ptaków wtóruje energicznym uderzeniom skrzydeł słonki oświadczającej, że mimo wszystko zapadł już zmierzch. W tropikach przejście to odbywa się szybko, jakby zapadła kurtyna w teatrze. Mrok wypiera światło reflektorów, scena i publiczność pozostają, za to do gry wchodzą nowi aktorzy.
Na pojawienie się nietoperzy trzeba czasem zaczekać. Właściwie jestem w pracy, więc mógłbym spożytkować ten czas, czytając coś na ekranie, robiąc notatki i planując kolejny dzień. Może i byłbym dzięki temu bogatszy, to znaczy zarabiałbym więcej w przeliczeniu na godzinę. Ulegam jednak temu, co niemierzalne. Chcę wierzyć, że w długofalowej perspektywie pracuję efektywniej, kiedy poddaję się tej naturalnej pauzie i pozwalam na to, by mrok zapadał we własnym tempie. Doświadczanie natury niekoniecznie czyni mnie lepszym inwentaryzatorem, ale na pewno bardziej harmonijnym badaczem. Gdybym dał się rozproszyć święcącym ekranom i wyskakującym powiadomieniom, straciłbym koncentrację oraz zdolność widzenia w ciemności.
W gruncie rzeczy nawet latarki czołowej używam sporadycznie, żeby maksymalnie czerpać z widzenia skotopowego. Inaczej nie dostrzegłbym pogoni chrząszczy biegaczy za małymi owadami ani wyjątkowego migotu pajęczyn w świetle księżyca. Wiele by mnie ominęło: wędrujące ślimaki i grzyby połyskujące same z siebie. Tak, nawet pewne gatunki grzybów wykazują zdolność bioluminescencji, tej samej, która odpowiada za efekt mlecznego morza i świecenie świetlików. Dzięki niej wabią do siebie muchy, chrząszcze i mrówki, które roznoszą ich zarodniki. Zjawisko to jest bardzo powszechne w lasach tropikalnych, ale i w Szwecji mamy opieńkę miodową, której grzybnia, czyli nitkowate ciało, lśni delikatnie na zielono. Mówi się, że w przeszłości kawałki drewna porośniętego opieńkami pomagały ludziom orientować się w terenie podczas nocnych wypraw. Niewykluczone, że i dziś w oczach zwierząt, których widzenie nocne jest dużo lepsze niż nasze, opieńki jarzą się jak latarnie.
Czasem wyobrażam sobie, jak zwierzęta aktywne nocą odczuwają swoją egzystencję w mroku i jak ich mózgi odbierają bodźce zmysłowe. Kiedy tak stoję, wokół mnie połyskują w świetle księżyca setki białych, niepozornych za dnia kwiatów. Postrzegam to jako subtelne piękno, jednak dla zwierząt, które widzą w ultrafiolecie, podłoże pstrzy się jak pomalowany fluorescencyjną farbą parkiet na dyskotece. I choć zdolność widzenia u zwierząt jest nam w teorii dobrze znana, to naszymi wyjątkowo okrojonymi zmysłami nigdy nie pojmiemy, jak rzeczywiście odbierają one bodźce z otoczenia. Filtry w aparatach i tworzone przez maszyny zniekształcone obrazy pozwalają nam na pewne przypuszczenia, nigdy jednak nie spojrzymy tak naprawdę oczami owada ani kota. W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w znanym artykule _Jak to jest być nietoperzem?_ filozof Thomas Nagel podkreślał, że nie jesteśmy w stanie oddać ludzkim językiem świata doznań nietoperza, tak jak nie bylibyśmy w stanie opisać świata Marsjanina. Jedynie osobniki należące do tego samego gatunku mogą wzajemnie zrozumieć swoje przeżycia, a jeśli pójdziemy o krok dalej niż Nagel, zauważymy, że nie jest nam nawet dane wiedzieć, jak to jest być innym człowiekiem. Dysponujemy w końcu tylko własnymi zmysłami, filtrami i interpretacjami.
Kiedy jednak oddalimy się od szlaków komunikacyjnych, przyjmiemy rolę obserwatorów i pozwolimy ciemności do siebie dostąpić, wnet doznamy wyraźnej bliskości z nocnym życiem natury. W mroku dominują inne zmysły niż wzrok, dźwięki i zapachy zmieniają się powoli i niezauważalnie, czuć wilgoć powietrza na skórze. Lelek zwyczajny, który jest ptakiem zmierzchowym, przelatuje z sugestywnym brzękiem, którego nie sposób pomylić z niczym innym. Niesie się skrzek żab, nur czarnoszyi wykrzykuje z oddali melancholijne strofy, a w tle cicho szumi woda. Stopniowo aktywujemy widzenie skotopowe. Czujemy, jak budzą się do życia nocne kwiaty – wypuszczając swoje cząsteczki zapachowe, lepnica i podkolan rysują na wietrze ślad, którym podążą zapylacze na drugiej zmianie. Wczesne lato, z rozciągniętym w czasie zmierzchem, należy do bzu. Mówi się, że ludzie urodzeni o północy mogą każdej niedzieli ujrzeć w krzakach bzu duchy. W sierpniu tytuł króla letnich nocy przejmuje wiciokrzew pomorski z charakterystycznie uformowanym kwiatostanem. Pozostawia on w powietrzu ślady zapachowe wabiące motyle z rodziny sówkowatych, które dzięki długim ssawkom zaspokajają głód nektaru i zapylają roślinę. Ćmy, czyli motyle nocne, mają najbardziej wyjątkowy zmysł węchu w całym królestwie zwierząt. Ich czułki wykrywają pojedyncze cząsteczki zapachowe tak skutecznie, że zlokalizowanie kwiatu lub partnera z odległości kilku kilometrów nie stanowi dla nich problemu. Posiedź chwilę w ciemności, obserwując mozolną wędrówkę motyli nocnych, a wkrótce dostrzeżesz niewidoczne dla oczu szlaki zapachowe. W roli zapylaczy ćmy są równie ważne, jak aktywne za dnia pszczoły, a nawet obsługują więcej gatunków kwiatów, przez co ich wkład w utrzymanie naszych ekosystemów w niezmienionym stanie jest bezcenny.
Jedna z ciem, które obserwuję, nurkuje nagle w powietrzu, wykonuje akrobatyczną pętlę, po czym pośpiesznie wraca na swój szlak zapachowy. Słuch motyli wyostrzył się w trakcie ewolucji, by mogły one wyłapywać odgłosy nietoperzy, które to właśnie mam za zadanie inwentaryzować. Gwałtowny uskok ćmy był zatem formą ucieczki. Z detektora ultradźwięków, który umożliwia mi podsłuchiwanie nietoperzy, wydobywają się trzaski podobne do odgłosów smażonego popcornu. Im bliżej ćmy znajduje się nietoperz, tym więcej impulsów dźwiękowych wysyła, by ją namierzyć. W pojedynku pod nocnym niebem motyl wymyka się i zwodzi drapieżcę wydającego rytmiczne krzyki. Spod moich stóp pierzcha kilka chrząszczy. Coś szeleści w liściach, a po chwili wyfruwają z nich dwa chrabąszcze majowe w tańcu godowym. Trzepot ich skrzydeł zagłusza na moment dźwięki z detektora.
Nie mniej niż jedna trzecia wszystkich kręgowców i niemal dwie trzecie bezkręgowców prowadzi nocny tryb życia, zatem większość aktywności w naturze, takich jak polowanie, kopulacja, zapylanie i rozkład, odbywa się już po tym, jak my, ludzie, ułożymy się do snu. Jako badacz nietoperzy co rusz przekonuję się, jak mało wiemy o nocy i jej sekretach, o raptownych przelotach nietoperzy z drzewa na drzewo i o tym, jak w jedną mikrosekundę potrafią ustalić wygląd otoczenia tylko przy użyciu dźwięków i ich echa. Ciemność nie jest domeną człowieka, jesteśmy tu tylko gośćmi.Oświetlona
planeta
Nietoperz, lelek zwyczajny i chrabąszcz majowy – wszystkie one należą do zmierzchu, podczas gdy człowiek to w znacznym stopniu zwierzę dzienne. Jesteśmy pod wieloma względami całkowicie uzależnieni od bodźców wzrokowych, więc światło stanowi o naszym poczuciu bezpieczeństwa. Nie ma nic dziwnego w skłonności człowieka do oświetlania swojej egzystencji, a tendencja ta stale rośnie od czasu podboju świata przez żarówkę i elektryczność niecałe sto pięćdziesiąt lat temu, a także w wyniku współczesnej rewolucji diodowej. Za pomocą lampek, latarni i reflektorów podświetlamy ogrody, ulice, strefy przemysłowe i parkingi, często powołując się przy tym na aspekt bezpieczeństwa. Kilkaset metrów od mojego domu, na parkingu przy szkole, postawiono około pięćdziesięciu latarni, głównie ku uciesze młodzieży na motocyklach, która ma się gdzie podziać wieczorami. To więcej niż jedna latarnia na dziesięć metrów kwadratowych asfaltu – i tak jest wszędzie. Światła w pustych biurowcach, na gołych parkingach i na fasadach magazynów wzdłuż autostrad. Człowiek wydłuża swoją dobę, tym samym wypierając inne gatunki, obywateli nocy.
Nocne zdjęcia satelitarne Ziemi ukazują skrzącą się planetę. Obszary zurbanizowane to świetliste plamy widoczne z odległych zakątków kosmosu. Oświetlone drogi łączą ze sobą miasta niczym rozjarzone sieci, a najgęściej zaludnione obszary zbijają się w obłoki światła. Obrazy z satelity unaoczniają nam skalę ekspansji terenów miejskich, przypuszczalnie najważniejszy symbol nadejścia nowej epoki: antropocenu. To pojęcie ukuto w latach osiemdziesiątych XX wieku, a chemik i noblista holenderskiego pochodzenia Paul Crutzen użył go później w odniesieniu do naszej współczesności. Ochrzczenie nowej epoki geologicznej według klucza oddziaływania człowieka na planetę nie było jednak nowym pomysłem. Podobna myśl zrodziła się w połowie XIX wieku u George’a Perkinsa Marsha (1801–1882), amerykańskiego polityka, dyplomaty i językoznawcy, który nieco niespodziewanie przeszedł do historii jako jeden z czołowych działaczy wczesnych ruchów środowiskowych. Na fali popularności jego książki _Man and Nature; or, Physical Geography as Modified by Human Action_ z 1864 roku przez kolejne dwie dekady podejmowano próby zebrania teorii odnoszących się do niszczycielskiego wpływu człowieka na środowisko i nazwania ówczesnej epoki od tego procesu. Nigdy wcześniej idea antropocenu nie zapuściła jednak korzeni tak głęboko, jak ma to miejsce dzisiaj.
Nocne zdjęcia satelitarne eksponują również skalę rozrastania się ludzkiej działalności w czasie i przestrzeni. I choć naturalnie można wymienić zarówno materialne, jak i symboliczne korzyści, które człowiek zawdzięcza nowoczesności i rozwojowi technologicznemu, to nie da się zaprzeczyć, że niosą one ze sobą marnotrawstwo energii, gorączkę konsumpcji i ekologiczną ruinę. Do ich negatywnych konsekwencji należy też zanieczyszczenie świetlne, czyli nadmiernie wykorzystywane sztuczne światło, które prowadzi do zmian w środowisku naturalnym. Problem ten, dotychczas traktowany z przymrużeniem oka, dziś staje się coraz bardziej namacalny i nagłaśniany. Sztuczne oświetlenie odpowiada obecnie za jedną dziesiątą światowego zużycia energii, z czego jedynie znikoma jego ilość przynosi nam pewien pożytek, podczas gdy większość wycieka do nieba, zamiast zgodnie z założeniem oświetlać ścieżki i drzwi wejściowe. Badania naukowe dowodzą, że emisja dwutlenku węgla, której źródłem są źle ukierunkowane i bezzasadnie mocne źródła światła w Europie i Stanach Zjednoczonych, jest porównywalna z emisją pochodzącą z dwudziestu milionów samochodów. W 2017 roku wyliczono, że suma zanieczyszczeń świetlnych na świecie wzrasta o minimum dwa procent każdego roku.
Bez wątpienia gorliwość i upór, z jakimi oświetlamy naszą planetę, biorą się między innymi z nyktofobii, czyli lęku przed ciemnością. Stanowi ona część genetycznego i kulturowego dziedzictwa człowieka, całkowicie naturalną i podobnie jak wiele innych fobii i odruchów kluczową dla naszego przetrwania. Oczywiście nasz wzrok ma zdolność adaptacji i możemy świetnie widzieć w ciemności, jest to jednak powolny proces. Bombardowane uprzednio fotonami przez światło dzienne, oczy człowieka potrzebują przynajmniej pół godziny, by wyprodukować odpowiedni pigment, a potem kolejnej chwili na nabycie maksymalnej czułości na światło, dzięki której zaczynamy orientować się w ciemności. Zdobyte w ten sposób widzenie nocne możemy stracić w ułamku sekundy. Wystarczy spojrzenie na latarnię uliczną, wyświetlacz telefonu lub reflektor przejeżdżającego obok auta, a światłoczuły barwnik, rodopsyna, rozpada się błyskawicznie jak domek z kart i zmusza oko do rozpoczęcia pracy od nowa.
Dla mieszkańców dzisiejszych miast rozwinięcie pełnego widzenia nocnego graniczy z niemożliwością – otacza nas zbyt wiele źródeł światła, które skutecznie utrudniają produkcję rodopsyny. W Hongkongu i Singapurze, zaliczanych do najjaśniejszych, czy też raczej do najbardziej skażonych światłem metropolii świata, trudno o miejsce, w którym ciemność byłaby wystarczająco intensywna, by oko przestawiło się na naturalne widzenie skotopowe. Niebo, pod którym śpi mieszkaniec Hongkongu, jest tysiąc dwieście razy jaśniejsze niż niebo wolne od zanieczyszczeń, a ktoś, kto dorastał w Singapurze, prawdopodobnie nigdy nie doświadczył w pełni rozwiniętego widzenia nocnego. Dotyczy to coraz większej liczby mieszkańców miast niezależnie od tego, w której części globu się znajdują.
Utrata doznań, których dostarcza noc, może się wydawać nostalgiczną bzdurą. Przeczy temu wiele badań, według których ludzie żyjący w antropocenie doświadczają szkodliwych skutków nadmiaru sztucznego światła. Zaburza on mianowicie nasz zegar biologiczny, a stąd już krótka droga do problemów ze snem, depresji i otyłości. Co więcej, z publikacji naukowych wynika, że pośrednim następstwem zbyt dużej ilości światła w porze nocnej mogą być niektóre nowotwory – do tego tematu wrócę jeszcze w dalszej części książki.
_Dalsza część w wersji pełnej_