- W empik go
Manipulacja - ebook
Manipulacja - ebook
Lu i Bo, choć tak bardzo różne, od dawna się przyjaźnią. Jedna – Lu – utrzymuje bliski kontakt z naturą i wierzy w energię rządzącą światem, druga – Bo – stara się do spraw podchodzić racjonalnie. Pewnego dnia widzą w telewizyjnych wiadomościach filmik relacjonujący tragiczny wypadek z udziałem młodej kobiety, która wtargnęła znienacka na jezdnię wprost pod autobus. Po paru tygodniach w takim samym wypadku ginie kolejna osoba. Lu zaczyna ta sprawa intrygować. Podskórnie czuje, że coś jest nie tak. Tymczasem Bo coraz bardziej martwi się o przyjaciółkę...
Agnieszka Kruk – mieszka w Warszawie. Z wykształcenia anglistka i dziennikarka, z zamiłowania pisarka. Jak mówią przyjaciele, wiele zyskuje przy bliższym poznaniu. Ezoterycznie empiryczna, z nutą szaleństwa w poszukiwaniu przygody, lecz zawsze wierna sobie. Łączy ludzi poprzez swoje zaangażowanie i potrafi dla nich utkać piękne chwile nawet z przypadkowych zdarzeń. Kobieta z charakterem, posiada wiele zainteresowań i talentów. Bezinteresowna, pomocna, twarda i dążąca do celu zwolenniczka rozwoju i zmian.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-10-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przy oknie stała wysoka szatynka, z burzą kręconych włosów opadających na ramiona i plecy, a może nawet niżej. Przygarbiona, w przetartych dżinsach rurkach i swetrze jakby ściągniętym ze starszego brata, wierciła się nerwowo. W dłoniach trzymała kubek w sposób wskazujący na to, że zawartość daje przyjemne ciepło jej długim palcom. Bez makijażu, lakieru na paznokciach, wpatrywała się łagodnie w przejeżdżające trzy piętra niżej samochody. Myślami była gdzie indziej.
Co chwilę nieobecnym wzrokiem spoglądała na chudą blondynkę siedzącą przed małym laptopem przy ogromnym okrągłym stole, zarzuconym otwartymi książkami i wieloma luźnymi kartkami. Obok wył duży płaski telewizor.
– Wiesz co, Lu – spod okna dobył się ciepły szept. – Zastanawiam się, po co ci te słowniki i papiery, skoro dzisiaj wszystko można znaleźć online.
– Bo lubię – rzuciła blondynka, nie przestając stukać w klawiaturę. – Lubię po prostu.
Szatynka uniosła brwi w geście rezygnacji, wydęła usta.
– Pracujesz czy zajmujesz się tym swoim baju-baju, skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy?
– Daj spokój. – Blondynka spojrzała ostro, ale przyjaźnie. – Proszę, daj spokój. Mam robotę, do rana muszę zrobić jeszcze dwadzieścia stron. Klient czeka, dobrze płaci.
– Ta, jasne… – Szatynka odrzuciła loka spadającego jej na twarz. – Dlaczego zaczynasz robotę w nocy, zamiast pracować w dzień?
– Daj spokój, ma-mo. – Lu uśmiechnęła się i spojrzała w stronę okna. – Wiesz, że lubię pracować w nocy, nic mnie wtedy nie rozprasza. Po prostu lubię. W dzień będę odpoczywać. Dzień nie nadaje się do roboty, Bo.
– Mamo? Pięknie. – Bo przeszła w stronę dużej kanapy z ciemnej skóry i usadowiła się naprzeciwko telewizora. – A ten wyj? To cię nie rozprasza?
– Daj głośniej, zaraz będzie serwis o dwudziestej trzeciej.
Bo wywróciła oczami, ale sięgnęła po pilota leżącego na stoliku i zrobiła głośniej. Krzykliwa zapowiedź, skrót wiadomości dnia. Matko, pomyślała, jak można żyć wyłącznie wiadomościami, tłumaczeniami i małymi bzdurkami? Było to generalnym nie robieniem niczego prócz przeczenia całym sobą teorii ewolucji.
– Zrób głośniej, natychmiast, i nie myśl tak głośno. Widziałaś?
– Co widziałam? – spytała zaskoczona Bo.
Lu wskoczyła obok na kanapę, podwinęła nogi pod siebie.
– Siedź cicho, zaraz będą to rozwijać.
Co rozwijać, pomyślała Bo. Co może być ciekawego w wiadomościach? Wypadki, afery, kto kogo, kto z kim…
– Patrz! – krzyknęła Lu i aż cała kanapa się zatrzęsła. – Cicho bądź.
– Jestem cicho.
– Cicho!
Pani z telewizora z wyrazem twarzy królowej śniegu, na pięknym, granatowo-błękitnym tle studia, oznajmiła: „Dziś w godzinach wieczornych w miejscowości (…) doszło do tragicznego wypadku z udziałem młodej kobiety, która z niewiadomych przyczyn wtargnęła na jezdnię wprost pod koła nadjeżdżającego autobusu. Zapraszamy do obejrzenia krótkiego materiału ze zdarzenia, który nagrał jeden z naszych telewidzów, będąc świadkiem zajścia”.
Lu wpatrywała się w ekran jak urzeczona. Cały filmik trwał nie dłużej niż pięć sekund i właściwie nic nie było na nim widać. Pusta ulica oświetlona latarniami, nagle pojawia się jakaś postać, którą dokładnie w tej samej chwili zmiata, dosłownie zmiata, autobus.
– Widziałaś to, widziałaś?! – Lu zwróciła zatroskaną twarz w kierunku Bo.
– Tak, widziałam, nie wiem co cię w tym tak zainteresowało. Wypadek jak każdy inny. Na YouTubie wiele takich filmików chodzi, jest człowiek z parasolką czekający na przejściu, za chwilę nie ma człowieka, tylko parasolka gdzieś fruwa w powietrzu.
Lu przeczesała włosy palcami, gapiąc się w podłogę, jakby chciała ogarnąć, ile brudu mieści się w szparach pomiędzy deskami i czy ten brud tam jest czy schodzi razem z odkurzaniem.
– Nie wiem, chyba mi psyche siada. Wszystko, co dziwne i nagłe wydaje mi się ciekawe. To, w jaki sposób ta energia przenosi się pomiędzy światłem a mrokiem…
– Stara… – Bo aż jęknęła i wzięła dłonie przyjaciółki w swoje. – Co ty teraz gadasz? Jakie bzdury? O czym myślisz? To tylko robota, jak każda inna. Albo nie myśl, albo wybieraj innych klientów. Te nieziemskie teksty cię wykończą, a mnie razem z tobą. Obie skończymy u mnie na oddziale, tym razem w roli, która raczej nie bardzo mi odpowiada.
– Wiesz, że cię kocham? – Lu spojrzała przyjaciółce w oczy. – Ale już idź, muszę dokończyć robotę.Poznajmy Lu
Dobra dzielnica. Dużo zieleni. Nowoczesność. Nowe budynki. Każdy niby inny, designerski, a jednak taki sam. Szklane balkony, tarasy, penthousy usiane ogrodami letnimi i zimowymi oranżeriami. Ulice nowe, czyste. Chodniki z równą kostką. Drzewka, krzaczki, miniskwerki otoczone brukowanymi alejkami, miniparki. Sklepy dla smakoszy, tu winiarnia, tam sushi, gdzie indziej pub lub cukiernia, koniecznie w szkle od sufitu po ziemię, aby każdy, kto je odwiedzi, widoczny był dla innych z poziomu chodnika czy drugiej strony ulicy. Jednym słowem raj, marzenie, każdy chciałby mieć apartament w takiej dzielnicy. Apartament, bo tylko tak dzisiaj określić można mieszkanie w nowym bloku, czyli w nowym apartamentowcu. Ceny takich apartamentów nijak mają się do metrażu, są chyba bardziej cenami bycia i istnienia w takim miejscu. Nieprzewidywalne, nielogiczne i niepraktyczne.
Najbardziej pożądane są te miejsca, w których postronny obserwator może zobaczyć, kto i w jaki sposób ma urządzoną lśniącą kuchnię, a nawet co ma na blacie po przyjeździe dostawcy. Bo oczywiście zakupy robi się tutaj przez internet lub w sklepie oddalonym nie więcej niż pięć minut wolnym marszem od portierni apartamentowca. Przez okna można też dostrzec fortepiany, koniecznie czarne, fotele z ciemnej skóry, wielkie stoły i biblioteczki w stylu ludwikowskim bez żadnej książki za szybkami.
Mniej więcej w takim otoczeniu, w budynku osaczonym przez rosłe kasztanowce, które jakimś cudem uratowały się w zamęcie budowlanym, z gałęziami zaglądającymi niemal do wewnątrz szklanych obudowań tarasów, na trzecim piętrze od strony ulicy mieszka Lu.
Lu nie jest żadną niezwykłą postacią. Tak jak wszyscy tutaj mogłaby uchodzić za modną, bogatą i ekstrawagancką kobietę. Podobnie jak wszystkie kobiety tu jest wysoka, chuda, trochę płaska, ma długie włosy w kolorze blond lub blond-like, nie wiadomo, czy naturalnym czy też uzyskanym sztucznie. Nie wiadomo i nie należy pytać. Jak wszystkie w tej dzielnicy jest zadbana, czy to z powodu genów czy specjalnych zabiegów, w każdym razie trudno powiedzieć, czy jest młoda, czy stara, czy w średnim wieku. Wiek na oko nieokreślony – wygląd dobry.
Apartament Lu na trzecim piętrze mógłby uchodzić za zbyt duży jak na jedną osobę, jednak biorąc pod uwagę brak większości ścian, można nawet powiedzieć, że osoba ta pomieszkuje w jednym pokoju, będącym zarówno salonem, gabinetem, kuchnią, jak i garderobą. Jeśli dodamy do tego sypialnię, w której jedynym meblem jest gigantyczne łóżko, oraz łazienkę, raczej sporych rozmiarów, to nie na miejscu byłoby spierać się, że jedna osoba, pokój dzienny, sypialnia i łazienka to zbyt wiele. Na pewno nie w tych czasach.
Styl ubioru Lu niczym się nie wyróżnia. Chłopięca wręcz, elegancka prostota. Bardziej pasują do niej dżinsy, koszulka na ramiączkach z sieciówki, prosta jedwabna marynarka, niż drogie markowe żakiety oferowane w sklepach w innej dzielnicy.
To samo dotyczy mieszkania. Aczkolwiek tutaj nasuwa się skojarzenie z luksusowym minimalizmem. Żadna w tym zasługa samej Lu, która prawdopodobnie urządziłaby mieszkanie w stylu popularnej, bo taniej, szwedzkiej firmy z meblami do samodzielnego składania. Jednakże w pewnym zakresie Lu wykazuje daleko idącą praktyczność. Kiedy kilka lat temu nagle zmarła jej krewna mieszkająca w pewnym odległym miasteczku, nie takim znowu małym i nieznanym, okazało się, że Lu ma dziedziczyć po niej majątek. Między innymi Lu, bo oczywiście prędziutko pojawiły się rodzinne hieny, które nagle przypomniały sobie o swoich bliskich więziach rodzinnych i zjechały się, aby radzić, co począć. Głównym punktem programu było mieszkanie w zabytkowej kamienicy i obrazy zbierane przez poczciwą, acz zaradną ciotkę przez całe jej życie. Lu wzięła meble. Wszystkie. Stare rupiecie, zdawać by się mogło, a jednak w jej nowym gniazdku każdy miał swoje miejsce, jakby zawsze tu przynależał. Niektórzy kupują drogie imitacje mebli antycznych, ona miała antyki na otarcie łez. Prawdziwe. Wystarczyła lekka renowacja, tapicer i oto mamy mieszkanie nowe, ale stare. Ładne i urządzone ze smakiem.
Lu nie bardzo przejmuje się swoim mieszkaniem i tym, co gdzie jest i jak wygląda. Raz w tygodniu odwiedza ją małomówna dziewczyna, wyciąga odkurzacz, kilka kolorowych szmatek, płyny w plastikowych butelkach i działa. Lu zazwyczaj spędza wtedy popołudnie, snując się bez celu po parku lub, kiedy jest rzeczywiście zimno lub pada deszcz, idzie do kina na co popadło.
Królestwem Lu jest jej ogromny stół, zawsze zawalony książkami, wydrukami i notatkami. Za dnia wygląda to jak kupa śmieci, którą ktoś postanowił składować na środku pokoju, wieczorem widok nabiera nadzwyczajnej mocy, trąci tajemnicą, zachęca do pracy.
Lu nie ma wielu znajomych, chociaż kłamstwem byłoby stwierdzenie, że jest osobą nietowarzyską. W towarzystwie jest zawsze mile widziana, a jej zdanie uznawano za niemalże opiniotwórcze. Nie wiedziała dlaczego tak się dzieje. We własnej ocenie jest wycofana i nigdy nie gra pierwszych skrzypiec.
Wyjątek w tym względzie stanowi jednak Bo, lekarka ze szpitala psychiatrycznego. Może właśnie z racji tego, czym Bo się zajmuje, ludzie podchodzą do niej z dystansem. W odróżnieniu od Lu, która pokochała tę kręconą szatynkę, jak mówiła niejednokrotnie, od pierwszego wejrzenia. Czyli od pewnych zajęć jogi, na których Bo niemalże skręciła kark, próbując stanąć na głowie. Po zajęciach poszły na wino, nie rozmawiały o niczym szczególnym, po prostu wprowadziły się w stan przyjemnego upojenia i zdecydowały, że odtąd będą się spotykać. I tak to trwa już ponad pięć lat, zawsze bez wyraźnego celu czy powodu. Po prostu są, żyją, spotykają się, nie mówią o niczym specjalnym, ale najwidoczniej sprawia im przyjemność samo przebywanie w swoim towarzystwie. Świadomość, że dzielą czas z kimś drugim. Bo wpada właściwie bez zaproszenia, jak do siebie. Dom Lu jest drugim domem Bo. Zawsze w dzień, wieczorem bowiem Lu zajmuje się swoimi sprawami i chociaż obecność Bo jej nie przeszkadza, to jakby wyłącza się z obiegu i jasne jest, że jej czas dla Bo już mija.Codzienność
Dniało, pierwsze promienie słońca leniwie pojawiały się wśród chmur między drzewami. Lu wyłączyła lampę i skierowała się do sypialni. Odwróciła się jeszcze w drzwiach, jakby coś jej się przypomniało, ogarnęła wzrokiem stół, kanapę i kuchnię i zamknęła za sobą drzwi.
W innej części miasta przenikliwy dźwięk budzika wyrwał Bo ze snu. A właściwie z czegoś, co miało być snem. Zawsze pilnowała, aby jej sen trwał przynajmniej osiem godzin. Tak dla zdrowia psychicznego. Obcując na co dzień z osobami potrzebującymi jej wsparcia i zrozumienia, musiała dać sobie minimum wypoczynku i oddechu. W pewnym sensie oddech ten oferowały jej spotkania w domu Lu. Zawsze ta sama rutyna: praca – Lu – sen. Jednak dzisiaj nie czuła się zbyt komfortowo. Coś nie dawało jej spokoju. Coś, czego nie potrafiła określić.
Wczoraj, wychodząc od Lu, poczuła się dziwnie. Niby niezmęczona, niczym nieprzytłoczona, rutyniarsko bezpieczna w swoim status quo, a jednak gdzieś głęboko w środku czuła jakiś niepokój. Było to dziwne uczucie, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Jadąc windą w apartamentowcu Lu, windą nowoczesną, przestronną i dobrze oświetloną ledowym jasnym światłem, nagle poczuła się jak… No właśnie – jak?
Usiadła na łóżku, spuściła bose stopy na podłogę, przegarnęła włosy, teraz tak skudlone, że aż się zdziwiła. Co było w tej windzie nie tak, pomyślała. Czysto, pusto, jak zawsze. Lubiła tę windę, w odróżnieniu od tej, której używała codziennie w swojej kamienicy, to był naprawdę luksus. Winda Bo miała miejsce najwyżej na dwie osoby, stojące ramię w ramię, i podwójne drzwi od środka i na zewnątrz, przyprawiające każdego o klaustrofobię. Dlatego Lu nie lubiła jej odwiedzać zbyt często. Właśnie z powodu tej windy. Małej, płaskiej i klaustrofobicznej. W dodatku winda docierała tylko na piąte piętro, a dalej, na poddasze, gdzie mieszkała Bo, prowadziły już tylko schody. Stare, marmurowe, białe, z poręczami kutymi przez prawdziwych rzemieślników, jak to w starej kamienicy. Gdyby nie ściany, z których farba odpadała płatami, byłoby tu całkiem jak w pałacu.
Bo wstała nagle i poszła szybkim krokiem do łazienki. Nastawiała budzik zawsze na czas, który miał jej wystarczyć do porannej toalety, zresztą całkiem długiej, zważywszy na włosy. Chwila porannego zapomnienia zawsze kosztowała ją spóźnienie do pracy. Na zegarze była już piąta czterdzieści, a więc najwyższy czas na przygotowania. W łazience myjąc zęby szczoteczką elektryczną, wpatrywała się w lustro. Od kiedy odkryła taką szczoteczkę, nie tylko myła zęby dłużej, dokładniej, tylko raz zamiast trzech, ale również patrzyła sobie w oczy w trakcie tego zabiegu i nie zwracała uwagi, ile i jakie ruchy wykonuje. Wszystko robiła za nią szczoteczka. Elektryczna.
Elektryczna. Światło. Lustro. Wyjęła szczoteczkę z ust, bez wyłączania. Tysiące białych kropek z pasty rozbryznęły się na lustrze.
– Kurczę, Lu, twoja winda.
Urwała kawałek papieru toaletowego i zaczęła ścierać plamki pasty z lustra, mażąc przy tym esy i floresy. Normalnie dostałaby szału z powodu czegoś takiego, jednakże teraz posprzątała po sobie mechanicznie. Przerwała z ręką na lustrze. Wiem, pomyślała, wiem. Lustra.
Około szóstej trzydzieści zamknęła ciężkie dębowe drzwi od swojego mieszkania. Zeszła piętro niżej, zatrzymała rękę w pół drogi do włącznika windy. Obróciła się i zaczęła zbiegać schodami. Ta klatka schodowa zawsze ją fascynowała. Stare marmury, kute balustrady, ciemne drewniane poręcze, wypolerowane przez tysiące, jeśli nie miliony dotknięć.
Gdzieś pomiędzy trzecim i drugim piętrem zatrzymała się, patrząc w okno wychodzące na małe podwórko-studnię. Słońce jeszcze tu nie dotarło, zawsze było tu ciemno i mrocznie. Ale dzisiaj ten problem odszedł gdzieś na drugi plan. To było jak dotyk świadomości, przebłysk podświadomości albo po prostu intuicja. Lustra, lustra na mnie patrzyły, przemknęło jej przez głowę. Zaraz, moment, jak to lustra na mnie patrzyły? Bo wypuściła powietrze z płuc. Głęboki oddech, jak oczyszczenie. Jeszcze raz. I jeszcze raz. Przysiadła na parapecie.
Szuru buru, trzask otwieranego zamka, jakby ktoś otwierał sejf bankowy, i za chwilę na półpiętrze pojawiła się mała starsza pani o wyjątkowo miłej aparycji.
– Dzień dobry, pani Bożenko – odezwała się przyjaznym, lekko schrypniętym ze starości głosem. – Wszystko z panią w porządku? Blada jakaś pani jest.
Zeszła niżej o tych kilka stopni, które oddzielały ją od Bo, podeszła dosyć blisko i spojrzała jej głęboko w oczy.
– Pani Bożenko, wszystko w porządku? Idzie pani do pracy?
– Dzień dobry. – Bo wróciła do rzeczywistości. – Tak, jasne, do pracy idę.
Bo podniosła się z parapetu, otrzepała płaszcz z niewidzialnych drobinek. Coś na kształt gestu maskującego „właśnie mnie ktoś przyłapał”.
– Tak sobie przycupnęłam, wiosna taka ładna, wszystko zaczyna budzić się do życia… Myślałam o naszym podwórku, jak ci ludzie tam na parterze żyją, pogrążeni w takim cieniu.
Babcia sąsiadka pochyliła się w stronę Bo i konspiracyjnie zaszemrała:
– Żyją, żyją, i dobrze się mają. Pani wie, pani Bożenko, że w naszej kamienicy to tylko ja, Maliszewski i pani to rdzenni mieszkańcy. Reszta to bywalcy. Przyjdą, pójdą, jest im wszystko jedno, czy widzą wiosnę za oknem. Nawet nie wiem, czy tacy w ogóle widzą wiosnę. Wyciągnęła suchą rękę i pogłaskała Bo po końcówkach włosów, jedynie do tej wysokości mogła dosięgnąć.
– Nie ma już takich ludzi jak my, mających swoje miejsce, kochających te stare mury. Tyle przeżyć, tyle życia… Ty, Bo, jesteś inna, całkiem jak twoja babcia, wrażliwa i współczująca. Dobrze, że jesteś lekarzem, pomagasz ludziom, spełniasz się, robisz to, co lubisz. Widzę to. – Staruszka uśmiechnęła się ciepło. – A teraz biegnij, spóźnisz się do pracy.
– Dziękuję. – Bo dotknęła ręki babci i ruszyła schodami w dół.Szpital
Bo zaparkowała na miejscu dla pacjentów. Wielka śmieciarka blokowała przejazd na parking dla pracowników. Była za pięć siódma. Ruszyła biegiem do budynku. Następna winda, z serii blaszanych puszek montowanych w czasach komunistycznych. Plastikowe guziki, częściowo starte i poprzypalane, oraz ciężkie drzwi przycinające wszystko, czego nie zdążyło się schować na czas.
Pierwsze, drugie, czwarte, piąte. Bo pchnęła drzwi i ruszyła biegiem przez długi korytarz oświetlony migającymi jarzeniówkami. Dopadła do drzwi dyżurki dla lekarzy. Z ręką na klamce odwróciła się w stronę pustego korytarza. Wiem, co mi to przypomina. Sala sekcyjna. O matko… Sala sekcyjna? Bo weszła do dyżurki. Młody, dosyć przystojny stażysta, siedział przy biurku z kubkiem rozpuszczalnej kawy.
– Cześć – powiedział obojętnie, poprawiając okulary. – Dlaczego jesteś taka zmachana?
– Ja? Zmachana? – obruszyła się, zostawiając płaszcz na przedpotopowym wieszaku. – Korek był, prawie się spóźniłam.
– Tia. Ciekawe po co zawsze się tak spieszysz, skoro stary nie przyjdzie wcześniej niż za kwadrans dziewiąta?
– Młody jeszcze jesteś, panie stażysta. – Uśmiechnęła się miło, ale tylko na chwilę. – Co sądzisz o naszym korytarzu?
– Jakim korytarzu?
– No tutaj, na oddziale.
– Poważnie pytasz? Co mam sądzić? Widziałem czystsze. Generalnie to chyba jest tu czysto, tylko tak jakoś, hm, staroświecko? – Spojrzał na Bo, zawieszając głos.
Wiedziała, że zbiła go z tropu tym pytaniem. Nie powinna pytać. Nie powinna. Źle, że zapytała i zaczęła intensywnie myśleć nad tym, co wyprawia od wczoraj z nią jej umysł. Co się wydarzyło w windzie? Co tam było…? Co tam było? – to jest chyba to właściwe pytanie.Bezowocne dni
Kilka następnych dni to było istne pasmo udręk dla Lu. Dwadzieścia stron, które powinna skończyć już cztery dni temu, wydawało się jej maratonem nie do przebycia. Każda strona coraz bardziej ją męczyła, nawet pomimo dystansu do całej swojej pracy oraz tej niezwykłej umiejętności zapominania tysięcy słów tłumaczonych z jednego języka na drugi. Tych powtarzających się i tych nowych.
Agent dzwonił raz po raz, nie zważając na umowę, którą mieli od lat, że za dnia jest niedostępna. Dzwonił o każdej porze, teraz nawet kilka razy dziennie.
Nadchodził wieczór, na ulicy włączono już latarnie. Lu siedziała sama i myślała tylko o tym, jak bardzo jest zmęczona, a dopiero rozpoczyna swój dzień pracy. Sięgnęła po pilota i włączyła telewizor. Może to jakoś ją zmobilizuje do działania.
– Energia – powiedziała z przekąsem. – Brak energii, brak energii do działania. Bo powiedziałaby, że to raczej brak witamin, odpowiedniej diety, ruchu i światła dziennego. Spacer, he? Tlen, spacer.
I już szykowała się do wyjścia, zakładając rozczłapane tenisówki. Trzasnęła drzwiami, nacisnęła przywołanie windy. Drzwi otworzyły się w tym samym momencie. Dokładnie tak, jakby winda właśnie na nią czekała. Weszła do środka, jak każda kobieta spojrzała w lustro, nachylając czoło, sprawdzając kąciki oczu, potem włosy, profilem, może z tyłu da się coś zobaczyć… I wtedy jej własna twarz przez ułamek sekundy wydała jej się obca, inna, jakby skamieniała, woskowa, sztuczna, stara. Przez jeden moment zarejestrowany kątem oka, a jednak… Odsunęła się od lustra. Było obco i dziwnie. Nieswojo. Inaczej niż zawsze. Jakby patrzyło na nią tysiące ukrytych za lustrami spojrzeń. Krytycznych, bezlitosnych.
Kiedy drzwi windy otworzyły się z cichym szumem, Lu przebiegła przez marmurowy pusty hol i zalazła się na ulicy. Było już całkiem ciepło, prawdziwy zwiastun wiosny, gdy czujesz to coś w powietrzu wczesnym wieczorem. Moja winda jest okropna, pomyślała, nie jestem taka brzydka. To musi być to cholerne zimne światło, w którym wszyscy wyglądamy jak wystrugani z kawałka starej świeczki.
Wystarczyło, że przeszła przez ulicę, aby znaleźć się w parku. Szła alejkami, o tej porze już pustymi, nie licząc paru biegaczy. Zamyślona, nieobecna, nijaka. Dawno temu było inaczej, Lu cieszyła się z każdego momentu, z każdej zakończonej pracy, z zakupów robionych naprędce i rozmów z Bo każdego popołudnia i wieczoru.
Zatrzymała się, przechodząc obok małego zagajnika brzozowego. Rozejrzała się na boki – nic, tylko asfalt alejek i gdzieniegdzie latarnie rzucające okrągłe plamy światła, tak, że wszystko wokół wydawało się czarno-żółto-brązowe. Podeszła do wielkiej brzozy, objęła ją ramionami. Zamknęła oczy, wdech – wydech, wdech nosem – wydech ustami. Spokój, spokój, spokój.