Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Manitou - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
22 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Manitou - ebook

LEGENDARNY HORROR, KLASYKA GATUNKU!

Na karku Karen Tandy pojawia się nietypowy guz. Zabieg jego usunięcia zapoczątkowuje jednak serię przerażających, kompletnie niezwiązanych z medycyną zdarzeń. W ciele dziewczyny odrodził się bowiem siedemnastowieczny indiański czarownik, który pała żądzą zemsty na białych ludziach. W nowojorskim szpitalu rozpętuje się piekielna bitwa, która może pochłonąć całą ludzkość…

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-931-5
Rozmiar pliku: 814 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Prze­waż­nie ama­to­rzy bele­try­styki nie znaj­dują wstępu, gdy zabie­rają się do dobrej książki, szcze­gól­nie jeżeli cho­dzi o powie­ści z dresz­czy­kiem. Z dru­giej jed­nak strony _Mani­tou_ nie jest zwy­czajną powie­ścią.

Jeżeli nie wie­cie, czym jest mani­tou, to nie zamie­rzam pomniej­szać efektu zasko­cze­nia, jaki szy­kuje fabuła, co już wkrótce sami odkry­je­cie. Jako osoba bar­dzo doświad­czona w zgłę­bia­niu ciem­nej strony zja­wisk nad­przy­ro­dzo­nych powiem tylko, że kiedy odda­cie się lek­tu­rze, czeka was spora dawka dresz­czy.

Jeżeli macie jakie­kol­wiek obawy przed nie­zna­nym, przed otwar­ciem drzwi uwal­nia­ją­cych prze­ra­że­nie, które wbrew woli może wpeł­znąć w wasze sny, to odłóż­cie tę powieść i wybie­gnij­cie na słońce. Już! _Mani­tou_ niczym nar­ko­tyk ma nie­sa­mo­witą zdol­ność przej­mo­wa­nia wła­dzy nad umy­słem od chwili, gdy zacznie­cie czy­tać, aż do momentu wypusz­cze­nia książki z drżą­cych pal­ców po skoń­cze­niu ostat­niej strony.

Kiedy cza­ru­jący, mądry i wykształ­cony czło­wiek, taki jak Gra­ham Master­ton, z powo­dze­niem wymy­śla okro­pień­stwa, to naprawdę ogar­nia mnie tro­ska o czy­tel­ni­ków. Master­tonowi udało się utkać tak prze­ko­nu­jącą paję­czynę prze­ra­że­nia i nie­pew­no­ści w dość zwy­kłym i powsze­dnim śro­do­wi­sku, że pomimo naszego prze­ko­na­nia, iż takie rze­czy nie mogą ist­nieć, pozo­staje drę­cząca wąt­pli­wość. Może odkrył coś, czego potem set­nie poża­ło­wał − coś w rodzaju puszki Pan­dory.

Kiedy zacznie­cie czy­tać _Mani­tou_, stwier­dzi­cie, że jest to po pro­stu kolejna trzy­ma­jąca w napię­ciu powieść, ale jak pło­nący fos­for, raz zapa­lony, przy­wiera do was, ogar­nia z każ­dej strony i nie odpu­ści, dopóki cał­ko­wi­cie nie pochło­nie.

Dla praw­dzi­wych mania­ków hor­ro­rów _Mani­tou_ posiada wiele zalet. Łącząc skład­niki niczym szef kuchni, autor stwo­rzył coś o zna­jo­mym smaku, co wystar­czy, byście książkę łap­czy­wie pochło­nęli, a potem zro­zu­mieli, że posma­ko­wa­li­ście cze­goś wyjąt­ko­wego.

A teraz, aby­ście mieli się nad czym zasta­na­wiać… Oto zda­rze­nie, które wyda się cał­ko­wi­cie nie­po­wią­zane, ale radzę wam je zacho­wać pośród róż­no­ra­kich infor­ma­cji nagro­ma­dzo­nych w życiu. Niczym glu­ta­mi­nian sodu może póź­niej wzmoc­nić smak. Przed kilku laty u pięt­na­sto­let­niego Japoń­czyka leka­rze wykryli guz w piersi. Im był więk­szy, tym bar­dziej wyda­wał się nie­ty­powy. Osta­tecz­nie oka­zało się, że jest to ludzki płód. To rze­czy­wi­ście się wyda­rzyło, obo­jęt­nie, czy Gra­ham Master­ton wie­dział o tym, czy też nie.

Jeżeli _Dziecko Rose­mary_ dało nam prze­raź­li­wego potomka kobiety i sza­tana, a _Egzor­cy­sta_ to tyta­niczna walka mię­dzy siłami dobra i zła, to _Mani­tou_ zapo­znaje nas z ele­men­tami oby­dwu tych fil­mów oraz z dodat­ko­wym skład­ni­kiem inte­li­gent­nego zagro­że­nia, wobec któ­rego siły krzyża i współ­cze­snej nauki stają się bez­radne. Wyko­rzy­stuje zna­jome kon­cep­cje hor­roru i mani­pu­luje czy­tel­ni­kiem za sprawą cał­ko­wi­cie szo­ku­ją­cego i uni­ka­to­wego połą­cze­nia prze­ra­że­nia two­rzą­cego gęsty splot suspensu.

Bern­hardt J. Hur­woodPRO­LOG

Zadzwo­nił tele­fon. Dok­tor Hughes, nie pod­no­sząc wzroku, wycią­gnął rękę, aby poszu­kać apa­ratu. Dłoń wędro­wała pośród sto­sów papie­rów, kała­ma­rzy, gazet sprzed tygo­dnia i pozgnia­ta­nych pude­łek po kanap­kach, aż wresz­cie natra­fiła na tele­fon.

Dok­tor przy­ci­snął słu­chawkę do ucha. Był wymi­ze­ro­wany i ziry­to­wany niczym wie­wiórka pró­bu­jąca ukryć orze­chy.

– Hughes? Tu McE­voy.

– Tak? Prze­pra­szam, ale jestem bar­dzo zajęty.

– Nie chcę ci prze­szka­dzać, ale mam tu na dole pacjentkę, któ­rej stan powi­nien cię zain­te­re­so­wać.

Dok­tor Hughes pocią­gnął nosem i zdjął oku­lary bez opra­wek.

– Co to za stan? − zapy­tał. − Słu­chaj, to bar­dzo miłe z two­jej strony, że dzwo­nisz do mnie, ale mam tu cały stos papier­ko­wej roboty i naprawdę nie mogę…

McE­voy nie dał się znie­chę­cić.

– Hm, naprawdę uwa­żam, że to cię zain­te­re­suje. Guzy to twoja spe­cjal­ność, prawda? A tu mamy taki, przy któ­rym wszyst­kie inne bledną.

– A co w nim takiego wyjąt­ko­wego?

– Jest umiej­sco­wiony na karku. Pacjentka rasy bia­łej, dwa­dzie­ścia trzy lata. Żad­nej uprzed­niej histo­rii jakich­kol­wiek naro­śli, zło­śli­wych czy łagod­nych.

– No i…?

– Poru­sza się − oświad­czył dok­tor McE­voy. − Ten guz rze­czy­wi­ście się rusza, jakby pod skórą było coś żywego.

Hughes ryso­wał kwiatki dłu­go­pi­sem. Zmarsz­czył brwi.

– Zro­bi­łeś prze­świe­tle­nie? − spy­tał.

– Będzie za dwa­dzie­ścia minut.

– W dotyku?

– Jak każdy inny guz. Tylko że się wije.

– Pró­bo­wa­łeś naciąć? Może to po pro­stu zaka­że­nie.

– Pocze­kam na zdję­cie.

Dok­tor Hughes w zamy­śle­niu ssał koń­cówkę dłu­go­pisu. W myślach wer­to­wał strony wszel­kich medycz­nych pod­ręcz­ni­ków, jakie w życiu pochło­nął, poszu­ku­jąc podob­nego przy­padku lub pre­ce­densu czy cze­goś choćby pozor­nie łączą­cego się z przy­pad­kiem poru­sza­ją­cego się guza. Może to przez zmę­cze­nie, ale w żaden spo­sób nie potra­fił niczego zna­leźć.

– Jack?

– Tak, jestem. Która godzina?

– Dzie­sięć po trze­ciej.

– W porządku. Zaraz zejdę.

Hughes odło­żył słu­chawkę, opadł na opar­cie fotela i prze­tarł oczy. Dzi­siaj były walen­tynki, a w Nowym Jorku tem­pe­ra­tura spa­dła do minus dzie­się­ciu, na chod­ni­kach leżała pięt­na­sto­cen­ty­me­trowa war­stwa śniegu. Niebo miało sta­lową barwę i było zacią­gnięte chmu­rami. Sznur samo­cho­dów posu­wał się powoli na wyci­szo­nych jezd­niach. Widziane z osiem­na­stego pię­tra Szpi­tala Sióstr z Jero­zo­limy mia­sto przed­sta­wiało się prze­dziw­nie w błysz­czą­cej poświa­cie, jakiej ni­gdy dotąd nie widział.

Zupeł­nie jak­bym zna­lazł się na Księ­życu, pomy­ślał. Albo na końcu świata. Albo w epoce lodow­co­wej.

Popsuło się ogrze­wa­nie, więc nie zdjął płasz­cza. Sie­dział w kręgu świa­tła biur­ko­wej lampy, wyczer­pany czło­wiek w wieku trzy­dzie­stu trzech lat, z nosem ostrym i spi­cza­stym niczym skal­pel i z czu­pryną ciem­no­kasz­ta­no­wych wło­sów. Wyglą­dał bar­dziej na mło­do­cia­nego mecha­nika samo­cho­do­wego niż na kra­jo­wego eks­perta od nowo­two­rów zło­śli­wych.

Nagle drzwi gabi­netu się otwo­rzyły i do środka weszła zażywna kobieta o siwych wło­sach z oku­la­rami w czer­wo­nych opraw­kach na czole, nio­sąca narę­cze papie­rów i kubek kawy.

– Tro­chę wię­cej papier­ko­wej roboty, dok­to­rze. Pomy­śla­łam też, że przyda się panu coś na roz­grzewkę.

– Dzię­kuję, Mary. − Hughes otwo­rzył nową teczkę, którą mu przy­nio­sła, i moc­niej pocią­gnął nosem. − Jezu, widzia­łaś to? Mam tu być eks­per­tem, a nie urzęd­ni­kiem. Wiesz co, zabierz to i pod­rzuć dok­to­rowi Rid­ge­way­owi. On lubi taką robotę. Bar­dziej od ciała i krwi.

Mary wzru­szyła ramio­nami.

– To wła­śnie dok­tor Rid­ge­way przy­słał to panu.

Hughes wstał. W płasz­czu wyglą­dał niczym Char­lie Cha­plin w _Gorączce złota_. Poiry­to­wany mach­nął teczką i prze­wró­cił jedyną kartkę walen­tyn­kową, którą − jak się domy­ślał − przy­słała mu matka.

– Dobrze, już dobrze. Przyj­rzę się temu póź­niej. Zejdę do dok­tora McE­voya. Ma pacjentkę, którą muszę obej­rzeć.

– Dużo czasu to panu zaj­mie, dok­to­rze? − spy­tała Mary. − Ma pan spo­tka­nie o szes­na­stej trzy­dzie­ści.

Spo­glą­dał na nią zmę­czo­nymi oczami, jakby się zasta­na­wiał, kim jest ta kobieta.

– Dużo? Nie, raczej nie. Tylko tyle, ile trzeba.

Wyszedł z gabi­netu na kory­tarz oświe­tlony jarze­niów­kami. Szpi­tal Sióstr z Jero­zo­limy był kosz­towną pry­watną kli­niką, ni­gdy nie pach­niało tu niczym tak prak­tycz­nym jak fenol czy chlo­ro­form. Pod­łogi wyło­żono gru­bym, czer­wo­nym dywa­nem, a na każ­dym rogu stały świeże kwiaty. Bar­dziej przy­po­mi­nał hotel, do któ­rego dyrek­to­rzy w śred­nim wieku zabie­rają swoje sekre­tarki na week­end grzesz­nego wyuz­da­nia.

Hughes wezwał windę i zje­chał na pięt­na­ste pię­tro. Patrząc na swe odbi­cie w lustrze kabiny, uznał, że wygląda na bar­dziej cho­rego od nie­jed­nego ze swo­ich pacjen­tów. Może zrobi sobie urlop. Mama zawsze lubiła Flo­rydę, może nawet odwie­dzą jego sio­strę w San Diego.

Prze­szedł przez dwie pary waha­dło­wych drzwi i dalej, do gabi­netu dok­tora McE­voya. Ten niski, mocno zbu­do­wany męż­czy­zna nosił kitle o wiele za cia­sne pod pachami. Przy­po­mi­nał parówkę prze­braną za chi­rurga. Twarz miał dużą i okrą­głą jak księ­życ, dzio­batą cerę i per­katy nos Irland­czyka.

Kie­dyś gry­wał w dru­ży­nie fut­bo­lo­wej szpi­tala, do momentu aż w gwał­tow­nym zwar­ciu pękła mu rzepka kola­nowa. Obec­nie cho­dził, prze­sad­nie uty­ka­jąc.

– Dobrze, że przy­sze­dłeś − przy­wi­tał Hughesa z uśmie­chem. − To bar­dzo szcze­gólny przy­pa­dek, a wiem, że jesteś naj­więk­szym eks­per­tem na świe­cie.

– Bez prze­sady − odparł Hughes − ale dzię­kuję za kom­ple­ment.

McE­voy wetknął palec do ucha i obra­cał nim z wiel­kim namy­słem i uwagą.

– Zdję­cia rent­ge­now­skie będą za pięć lub dzie­sięć minut. Tym­cza­sem nic innego nie przy­cho­dzi mi do głowy.

– Mogę zoba­czyć pacjentkę? − spy­tał Hughes.

– Oczy­wi­ście. Jest w pocze­kalni. Raczej zdjął­bym płaszcz na twoim miej­scu. Pacjentka pomy­śli, że spro­wa­dzi­łem cię z ulicy.

Dok­tor Hughes odwie­sił bez­kształtny, czarny płaszcz i poszedł za kolegą do jaskrawo oświe­tlo­nej pocze­kalni. Były tam fotele, cza­so­pi­sma i kwiaty oraz akwa­rium pełne kolo­ro­wych, egzo­tycz­nych rybek. Przez rolety wpa­dał nie­sa­mo­wity, meta­liczny poblask popo­łu­dnio­wego śniegu.

W rogu czy­tała gazetę szczu­pła, ciem­no­włosa dziew­czyna. Miała pocią­głą, deli­katną twarz. Zupeł­nie jak elf, pomy­ślał Hughes. Nosiła pro­stą sukienkę koloru kawy, przy któ­rej policzki kobiety nabrały zie­mi­stej barwy. Jej zde­ner­wo­wa­nie zdra­dzała jedy­nie popiel­niczka wypeł­niona nie­do­pał­kami oraz chmura dymu w powie­trzu.

– Panno Tandy − ode­zwał się McE­voy − oto dok­tor Hughes. Spe­cja­li­sta od takich przy­pad­ków jak pani. Chciałby panią obej­rzeć i zadać kilka pytań.

Panna Tandy odło­żyła gazetę i uśmiech­nęła się.

– Oczy­wi­ście − odpo­wie­działa z cha­rak­te­ry­stycz­nym akcen­tem z Nowej Anglii.

Dobre pocho­dze­nie, pomy­ślał Hughes. Nie musiał zga­dy­wać, czy jest zamożna. Nie szu­kało się porady w Szpi­talu Sióstr z Jero­zo­limy, jeżeli czło­wiek musiał się liczyć z każ­dym gro­szem.

– Pro­szę się pochy­lić − pole­cił.

Panna Tandy tak zro­biła, a Hughes uniósł włosy na jej karku.

W zagłę­bie­niu u nasady czaszki znaj­do­wała się gładka, okrą­gła narośl mniej wię­cej wiel­ko­ści i kształtu szkla­nego przy­ci­sku do papieru. Lekarz prze­su­nął po niej pal­cami; wyda­wało się, że ma nor­malną kon­sy­sten­cję łagod­nego włók­niaka.

– Jak długo to pani ma? − spy­tał.

– Dwa lub trzy dni − odparła panna Tandy. − Umó­wi­łam się na wizytę, gdy tylko zaczęło rosnąć. Prze­stra­szy­łam się, że to… rak albo coś podob­nego.

Hughes spoj­rzał na kolegę, marsz­cząc czoło.

– Dwa lub trzy dni? Jest pani pewna?

– Tak − odpo­wie­działa pacjentka. − Dzi­siaj jest pią­tek, prawda? Wyczu­łam go po raz pierw­szy we wto­rek rano po prze­bu­dze­niu.

Hughes ści­snął deli­kat­nie guz pal­cami. Był twardy, ale lekarz nie wyczu­wał żad­nych ruchów.

– Czy to boli? − spy­tał.

– Jakby łasko­tało. Nic wię­cej.

– Pani odczu­wała to samo, gdy ja naci­ska­łem − wtrą­cił McE­voy.

Dok­tor Hughes opu­ścił włosy panny Tandy i powie­dział, że może się już wypro­sto­wać. Przy­su­nął sobie krze­sło i zna­lazł w kie­szeni wymięty skra­wek papieru. Zaczął pisać pospiesz­nie, jed­no­cze­śnie mówiąc do kobiety:

– Jak duży był guz, gdy go pani pierw­szy raz zauwa­żyła?

– Bar­dzo mały. Mniej wię­cej wiel­ko­ści ziarna fasoli.

– Rósł cały czas rów­no­mier­nie czy tylko w pew­nych momen­tach?

– Wydaje się, że rośnie tylko w nocy. To zna­czy co rano, kiedy się budzę, jest więk­szy.

Hughes doko­ny­wał szcze­gó­ło­wych zapi­sków na kawałku papieru.

– Czy czuje go pani stale? Na przy­kład czy czuje go pani teraz?

– Nie wydaje się bar­dziej dole­gliwy niż jaki­kol­wiek inny guz. Ale cza­sami mam wra­że­nie, że się poru­sza. – Dziew­czyna miała ciemne oczy, a kryło się w nich wię­cej obaw, niż zdra­dzał to głos. − Hm. − Zasta­no­wiła się. − To zupeł­nie tak, jakby komuś było nie­wy­god­nie w łóżku: wierci się, a potem nie­ru­cho­mieje.

– Jak czę­sto to się dzieje?

Kobieta wyglą­dała na zmar­twioną. Wyczu­wała zdez­o­rien­to­wa­nie u dok­tora Hughesa i to ją nie­po­ko­iło.

– Nie wiem. Może cztery albo pięć razy dzien­nie.

Lekarz napi­sał coś jesz­cze i zagryzł wargę.

– Panno Tandy, czy zauwa­żyła pani jakieś zmiany w ogól­nym sta­nie zdro­wia w ciągu ostat­nich kilku dni, odkąd poja­wił się ten guz?

– Jedy­nie lek­kie zmę­cze­nie. I pewne kło­poty ze snem, ale nie stra­ci­łam na wadze ani nic w tym rodzaju.

– Hm… − Napi­sał coś jesz­cze i długo przy­glą­dał się notat­kom. − Dużo pani pali?

– Prze­waż­nie tylko pół paczki dzien­nie. Nie jestem nało­gową palaczką. Teraz się dener­wuję.

– Panna Tandy nie­dawno miała prze­świe­tle­nie klatki pier­sio­wej − wtrą­cił dok­tor McE­voy. − Wszystko w nor­mie.

– Mieszka pani sama? − spy­tał Hughes. – I gdzie?

– Tym­cza­sowo miesz­kam u cioci. Pra­cuję dla wytwórni pły­to­wej jako oso­bi­sta asy­stentka. Chcia­łam wyna­jąć sobie miesz­ka­nie, ale rodzice uwa­żają, że powin­nam pomiesz­kać tro­chę z cio­cią. Ona ma sześć­dzie­siąt dwa lata. To wspa­niała star­sza pani. Dobrze się rozu­miemy.

Dok­tor Hughes pochy­lił głowę.

– Pro­szę się nie obra­zić, że o to zapy­tam, panno Tandy, ale chyba zro­zu­mie pani, że to konieczne. Czy pani cio­cia cie­szy się dobrym zdro­wiem i czy miesz­ka­nie jest czy­ste? Nie ma w nim żad­nego zagro­że­nia dla zdro­wia, jak kara­lu­chy czy zapchane odpływy albo resztki jedze­nia?

Panna Tandy nie­mal się zaśmiała, po raz pierw­szy, odkąd dok­tor Hughes ją zoba­czył.

– Cio­cia jest zamożną osobą, dok­to­rze. Zatrud­nia na stałe sprzą­taczkę i pomoc do goto­wa­nia i towa­rzy­stwa.

Lekarz ski­nął głową.

– Dobrze, na tym poprze­sta­niemy. Dok­to­rze, zoba­czymy, co z tymi zdję­ciami?

Wró­cili do gabi­netu i usie­dli. McE­voy wycią­gnął listek gumy do żucia i zgiął ją w zębach.

– Co o tym sądzisz?

Hughes wes­tchnął.

– W tej chwili nic nie sądzę. Ten guz wyrósł w dwa lub trzy dni, a ja ni­gdy wcze­śniej się z czymś takim nie spo­tka­łem. Do tego docho­dzi to wra­że­nie poru­sza­nia się. Sam czu­łeś, jak się rusza?

– Oczy­wi­ście − odparł McE­voy. − Nie­znaczne prze­miesz­cza­nie, jakby w środku coś było.

– To mogą powo­do­wać ruchy szyi. Ale tak naprawdę niczego się nie dowiemy, dopóki nie zoba­czymy zdjęć.

Sie­dzieli w mil­cze­niu przez kilka minut, a zewsząd docie­rały do nich odgłosy pracy szpi­tala. Hughes był zmar­z­nięty i zmę­czony i zasta­na­wiał się, kiedy wróci do domu. Nie spał do dru­giej w nocy, zaj­mu­jąc się papie­rami i sta­ty­styką. Zano­siło się na to, że dzi­siaj sytu­acja się powtó­rzy. Pocią­gnął nosem i spoj­rzał na swój zdarty, brą­zowy but na dywa­nie.

Po pię­ciu lub sze­ściu minu­tach drzwi gabi­netu się otwo­rzyły i weszła pani radio­log z dużą brą­zową kopertą. Czar­no­skóra lekarka była wysoka, miała krót­kie włosy i trak­to­wała wszystko nie­zwy­kle serio.

– Co o tym myślisz, Seleno? − spy­tał McE­voy, idąc z kopertą przez pokój do pod­świe­tla­nej tablicy.

– Nie wiem, dok­to­rze. Zdję­cie jest wystar­cza­jąco wyraźne, ale to nie ma naj­mniej­szego sensu.

Lekarz wycią­gnął zdję­cie i przy­piął do tablicy. Włą­czył świa­tło i wszy­scy zoba­czyli tył czaszki panny Tandy widziany z boku. Była też duża sza­rawa narośl, wewnątrz któ­rej zamiast nor­mal­nych włó­kien znaj­do­wał się splot tka­nek i kości.

– Widzisz tutaj − powie­dział McE­voy, wska­zu­jąc dłu­go­pi­sem. − Wydaje się, że są tu jakieś kostne korze­nie utrzy­mu­jące narośl na karku. Do dia­ska, co to jest?

– Nie mam poję­cia − odparł Hughes. − Ni­gdy nie widzia­łem niczego, co byłoby choćby po czę­ści do tego podobne. To wcale nie wygląda jak guz.

McE­voy wzru­szył ramio­nami.

– Dobra, to nie guz. W takim razie co?

Hughes przyj­rzał się uważ­niej zdję­ciu. Plą­ta­nina tka­nek i kości była zbyt bez­kształtna i pomie­szana, aby cze­goś się w tym dopa­trzyć. Pozo­stała tylko jedna rzecz: ope­ro­wać. Wyciąć i zba­dać dokład­nie. A zwa­żyw­szy na tempo, w jakim to coś się roz­ra­stało, ope­ra­cję nale­żało prze­pro­wa­dzić szybko.

Pod­niósł słu­chawkę tele­fonu na biurku kolegi.

– Mary? Jestem u dok­tora McE­voya. Mogła­byś spraw­dzić naj­bliż­szy dostępny ter­min ope­ra­cji? Mam tu coś, czym trzeba pil­nie się zająć. Tak jest. Tak, guz. Ale jest bar­dzo zło­śliwy i mogą być pro­blemy, jeżeli nie zope­ru­jemy go szybko. Wła­śnie. Dzię­kuję.

– Zło­śliwy? − spy­tał McE­voy. − Skąd wiemy, że jest zło­śliwy?

Hughes pokrę­cił głową.

– Nie wiemy, ale dopóki się nie dowiemy, czy jest groźny, czy nie­szko­dliwy, będę go trak­to­wać jako groźny.

– Do dia­bła, chciał­bym wie­dzieć, co to takiego − powie­dział ponuro McE­voy. − Przej­rza­łem lek­sy­kon medyczny i nie ma w nim niczego podob­nego.

Hughes uśmiech­nął się ze zmę­cze­niem.

– Może to nowa cho­roba. Może nazwą ją twoim nazwi­skiem. Cho­roba McE­voya. W końcu sława. Zawsze chcia­łeś być sławny, prawda?

– Teraz wolał­bym kubek kawy i kanapkę z woło­winą na cie­pło. Nagrodę Nobla mogę dostać w każ­dej chwili.

Zadzwo­nił tele­fon. Hughes pod­niósł słu­chawkę.

– Mary? Och, dobrze. Świet­nie. Tak, pasuje. Podzię­kuj dok­to­rowi Sna­ithowi.

– Jest wolny? − spy­tał McE­voy.

– Jutro rano o dzie­sią­tej. Pójdę prze­ka­zać wia­do­mość pan­nie Tandy.

Dok­tor Hughes wszedł przez podwójne drzwi do pocze­kalni, a dziew­czyna na­dal tam sie­działa, paliła kolej­nego papie­rosa i nie­wi­dzą­cym wzro­kiem wpa­try­wała się w cza­so­pi­smo na kola­nach.

– Panno Tandy?

Szybko pod­nio­sła wzrok.

– Tak? − ode­zwała się.

Lekarz przy­su­nął krze­sło i usiadł obok niej, spla­ta­jąc dło­nie przed sobą. Sta­rał się wyglą­dać poważ­nie, zde­cy­do­wa­nie i wia­ry­god­nie, aby ją uspo­koić, bo naj­wy­raź­niej się bała, ale był tak zmę­czony, że wyglą­dał jedy­nie na poważ­nie cho­rego.

– Pro­szę posłu­chać, zdaje się, że będziemy musieli ope­ro­wać. Nie wygląda na to, że powin­ni­śmy się mar­twić tą naro­ślą, ale skoro rośnie w takim tem­pie, chciał­bym ją usu­nąć jak naj­szyb­ciej. I pani chyba też.

Unio­sła rękę do karku, a potem ją opu­ściła i kiw­nęła głową.

– Rozu­miem. Oczy­wi­ście.

– Gdyby mogła pani być tu jutro przed ósmą, to umó­wię dok­tora Sna­itha na zabieg na dzie­siątą. To świetny chi­rurg; ma wie­lo­let­nie doświad­cze­nie z takimi guzami.

Panna Tandy pró­bo­wała się uśmiech­nąć.

– To bar­dzo miłe z pana strony. Dzię­kuję.

Hughes wzru­szył ramio­nami.

– Pro­szę mi nie dzię­ko­wać. Wyko­nuję jedy­nie swoją pracę. Ale nie ma się pani czym mar­twić. Nie będę uda­wał, że takie naro­śle są powszechne, bo tak nie jest. Jed­nak jeste­śmy po to, aby zaj­mo­wać się takimi nie­zwy­kłymi przy­pad­kami. Tra­fiła pani we wła­ściwe ręce.

Karen Tandy zga­siła papie­rosa i zabrała swoje rze­czy.

– Czy coś będzie mi potrzebne? − spy­tała. − Zdaje się, że dwie koszule nocne i szla­frok?

Hughes ski­nął głową.

– Pro­szę też przy­nieść pan­to­fle. W zasa­dzie nie będzie musiała pani leżeć.

– Dobrze − odpo­wie­działa.

Lekarz odpro­wa­dził ją do drzwi. Patrzył, jak pospiesz­nie idzie kory­ta­rzem do windy, i znowu przy­szło mu do głowy, że przy­po­mina mu elfa. Nie nale­żał do leka­rzy, któ­rzy myślą o pacjen­tach jedy­nie w kate­go­riach ich cho­roby. Był prze­ci­wień­stwem dok­tora Paw­sona, pul­mo­no­loga, który pamię­tał poszcze­gólne scho­rze­nia jesz­cze długo po tym, jak zapo­mniał twa­rze dotknię­tych nimi osób. Życie to coś wię­cej niż tylko nie­koń­cząca się parada guzów i naro­śli, pomy­ślał. Przy­naj­mniej taką miał nadzieję.

Na­dal stał na kory­ta­rzu, kiedy McE­voy wysta­wił swoją księ­ży­cową twarz zza drzwi.

– Jack?

– Tak?

– Możesz wejść na moment i spoj­rzeć na to?

Zmę­czo­nym kro­kiem wszedł za McE­voyem do jego gabi­netu. Kiedy roz­ma­wiał z panną Tandy, kolega prze­glą­dał pod­ręcz­niki medyczne, a całe jego biurko pokry­wały ryciny i zdję­cia rent­ge­now­skie.

– Zna­la­złeś coś? − spy­tał Hughes.

– Sam nie wiem. To wydaje się tak sza­lone, jak wszystko inne w tym przy­padku.

McE­voy podał mu ciężki tom otwarty na stro­nie z ryci­nami i dia­gra­mami. Hughes zmarsz­czył czoło i uważ­nie im się przyj­rzał, a potem pod­szedł do pod­świe­tla­nej tablicy i prze­stu­dio­wał czaszkę panny Tandy.

– To sza­lone − stwier­dził.

McE­voy stał z rękami na bio­drach i kiwał głową.

– Masz rację. Ale musisz przy­znać, że jest cał­kiem podobne.

Hughes zamknął książkę.

– Jed­nak nawet jeżeli masz rację… w ciągu dwóch dni?

– Hm, to moż­liwe, wszystko jest moż­liwe.

– Skoro tak, to Red Sox wygrają następne roz­grywki.

Dwaj pobla­dli leka­rze stali w gabi­ne­cie na pięt­na­stym pię­trze szpi­tala i spo­glą­dali na zdję­cie rent­ge­now­skie, nie wie­dząc, co o nim myśleć.

– Może to kawał? − zasu­ge­ro­wał McE­voy.

Hughes pokrę­cił głową.

– Abso­lut­nie nie. Jak by to było moż­liwe? I po co?

– Nie wiem. Ludzie robią sobie kawały z róż­nych powo­dów.

– Możesz podać powód dla tego przy­padku?

McE­voy się skrzy­wił.

– A wie­rzysz, że to jest praw­dziwe? − spy­tał.

– Tego nie wiem − odparł Hughes. − Może. Może to jeden przy­pa­dek na milion, który jest praw­dziwy.

Znowu otwo­rzyli książkę i przyj­rzeli się zdję­ciu, a im dłu­żej porów­ny­wali ryciny z guzem panny Tandy, tym wię­cej odnaj­dy­wali podo­bieństw.

Zgod­nie z pod­ręcz­ni­kiem _Gine­ko­lo­gii kli­nicz­nej_ plą­ta­nina tka­nek i kości, którą panna Tandy nosiła na karku, była ludz­kim pło­dem wiel­ko­ści odpo­wia­da­ją­cej ósmemu tygo­dniowi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: