Manitou - ebook
Manitou - ebook
LEGENDARNY HORROR, KLASYKA GATUNKU!
Na karku Karen Tandy pojawia się nietypowy guz. Zabieg jego usunięcia zapoczątkowuje jednak serię przerażających, kompletnie niezwiązanych z medycyną zdarzeń. W ciele dziewczyny odrodził się bowiem siedemnastowieczny indiański czarownik, który pała żądzą zemsty na białych ludziach. W nowojorskim szpitalu rozpętuje się piekielna bitwa, która może pochłonąć całą ludzkość…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-931-5 |
Rozmiar pliku: | 814 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przeważnie amatorzy beletrystyki nie znajdują wstępu, gdy zabierają się do dobrej książki, szczególnie jeżeli chodzi o powieści z dreszczykiem. Z drugiej jednak strony _Manitou_ nie jest zwyczajną powieścią.
Jeżeli nie wiecie, czym jest manitou, to nie zamierzam pomniejszać efektu zaskoczenia, jaki szykuje fabuła, co już wkrótce sami odkryjecie. Jako osoba bardzo doświadczona w zgłębianiu ciemnej strony zjawisk nadprzyrodzonych powiem tylko, że kiedy oddacie się lekturze, czeka was spora dawka dreszczy.
Jeżeli macie jakiekolwiek obawy przed nieznanym, przed otwarciem drzwi uwalniających przerażenie, które wbrew woli może wpełznąć w wasze sny, to odłóżcie tę powieść i wybiegnijcie na słońce. Już! _Manitou_ niczym narkotyk ma niesamowitą zdolność przejmowania władzy nad umysłem od chwili, gdy zaczniecie czytać, aż do momentu wypuszczenia książki z drżących palców po skończeniu ostatniej strony.
Kiedy czarujący, mądry i wykształcony człowiek, taki jak Graham Masterton, z powodzeniem wymyśla okropieństwa, to naprawdę ogarnia mnie troska o czytelników. Mastertonowi udało się utkać tak przekonującą pajęczynę przerażenia i niepewności w dość zwykłym i powszednim środowisku, że pomimo naszego przekonania, iż takie rzeczy nie mogą istnieć, pozostaje dręcząca wątpliwość. Może odkrył coś, czego potem setnie pożałował − coś w rodzaju puszki Pandory.
Kiedy zaczniecie czytać _Manitou_, stwierdzicie, że jest to po prostu kolejna trzymająca w napięciu powieść, ale jak płonący fosfor, raz zapalony, przywiera do was, ogarnia z każdej strony i nie odpuści, dopóki całkowicie nie pochłonie.
Dla prawdziwych maniaków horrorów _Manitou_ posiada wiele zalet. Łącząc składniki niczym szef kuchni, autor stworzył coś o znajomym smaku, co wystarczy, byście książkę łapczywie pochłonęli, a potem zrozumieli, że posmakowaliście czegoś wyjątkowego.
A teraz, abyście mieli się nad czym zastanawiać… Oto zdarzenie, które wyda się całkowicie niepowiązane, ale radzę wam je zachować pośród różnorakich informacji nagromadzonych w życiu. Niczym glutaminian sodu może później wzmocnić smak. Przed kilku laty u piętnastoletniego Japończyka lekarze wykryli guz w piersi. Im był większy, tym bardziej wydawał się nietypowy. Ostatecznie okazało się, że jest to ludzki płód. To rzeczywiście się wydarzyło, obojętnie, czy Graham Masterton wiedział o tym, czy też nie.
Jeżeli _Dziecko Rosemary_ dało nam przeraźliwego potomka kobiety i szatana, a _Egzorcysta_ to tytaniczna walka między siłami dobra i zła, to _Manitou_ zapoznaje nas z elementami obydwu tych filmów oraz z dodatkowym składnikiem inteligentnego zagrożenia, wobec którego siły krzyża i współczesnej nauki stają się bezradne. Wykorzystuje znajome koncepcje horroru i manipuluje czytelnikiem za sprawą całkowicie szokującego i unikatowego połączenia przerażenia tworzącego gęsty splot suspensu.
Bernhardt J. HurwoodPROLOG
Zadzwonił telefon. Doktor Hughes, nie podnosząc wzroku, wyciągnął rękę, aby poszukać aparatu. Dłoń wędrowała pośród stosów papierów, kałamarzy, gazet sprzed tygodnia i pozgniatanych pudełek po kanapkach, aż wreszcie natrafiła na telefon.
Doktor przycisnął słuchawkę do ucha. Był wymizerowany i zirytowany niczym wiewiórka próbująca ukryć orzechy.
– Hughes? Tu McEvoy.
– Tak? Przepraszam, ale jestem bardzo zajęty.
– Nie chcę ci przeszkadzać, ale mam tu na dole pacjentkę, której stan powinien cię zainteresować.
Doktor Hughes pociągnął nosem i zdjął okulary bez oprawek.
– Co to za stan? − zapytał. − Słuchaj, to bardzo miłe z twojej strony, że dzwonisz do mnie, ale mam tu cały stos papierkowej roboty i naprawdę nie mogę…
McEvoy nie dał się zniechęcić.
– Hm, naprawdę uważam, że to cię zainteresuje. Guzy to twoja specjalność, prawda? A tu mamy taki, przy którym wszystkie inne bledną.
– A co w nim takiego wyjątkowego?
– Jest umiejscowiony na karku. Pacjentka rasy białej, dwadzieścia trzy lata. Żadnej uprzedniej historii jakichkolwiek narośli, złośliwych czy łagodnych.
– No i…?
– Porusza się − oświadczył doktor McEvoy. − Ten guz rzeczywiście się rusza, jakby pod skórą było coś żywego.
Hughes rysował kwiatki długopisem. Zmarszczył brwi.
– Zrobiłeś prześwietlenie? − spytał.
– Będzie za dwadzieścia minut.
– W dotyku?
– Jak każdy inny guz. Tylko że się wije.
– Próbowałeś naciąć? Może to po prostu zakażenie.
– Poczekam na zdjęcie.
Doktor Hughes w zamyśleniu ssał końcówkę długopisu. W myślach wertował strony wszelkich medycznych podręczników, jakie w życiu pochłonął, poszukując podobnego przypadku lub precedensu czy czegoś choćby pozornie łączącego się z przypadkiem poruszającego się guza. Może to przez zmęczenie, ale w żaden sposób nie potrafił niczego znaleźć.
– Jack?
– Tak, jestem. Która godzina?
– Dziesięć po trzeciej.
– W porządku. Zaraz zejdę.
Hughes odłożył słuchawkę, opadł na oparcie fotela i przetarł oczy. Dzisiaj były walentynki, a w Nowym Jorku temperatura spadła do minus dziesięciu, na chodnikach leżała piętnastocentymetrowa warstwa śniegu. Niebo miało stalową barwę i było zaciągnięte chmurami. Sznur samochodów posuwał się powoli na wyciszonych jezdniach. Widziane z osiemnastego piętra Szpitala Sióstr z Jerozolimy miasto przedstawiało się przedziwnie w błyszczącej poświacie, jakiej nigdy dotąd nie widział.
Zupełnie jakbym znalazł się na Księżycu, pomyślał. Albo na końcu świata. Albo w epoce lodowcowej.
Popsuło się ogrzewanie, więc nie zdjął płaszcza. Siedział w kręgu światła biurkowej lampy, wyczerpany człowiek w wieku trzydziestu trzech lat, z nosem ostrym i spiczastym niczym skalpel i z czupryną ciemnokasztanowych włosów. Wyglądał bardziej na młodocianego mechanika samochodowego niż na krajowego eksperta od nowotworów złośliwych.
Nagle drzwi gabinetu się otworzyły i do środka weszła zażywna kobieta o siwych włosach z okularami w czerwonych oprawkach na czole, niosąca naręcze papierów i kubek kawy.
– Trochę więcej papierkowej roboty, doktorze. Pomyślałam też, że przyda się panu coś na rozgrzewkę.
– Dziękuję, Mary. − Hughes otworzył nową teczkę, którą mu przyniosła, i mocniej pociągnął nosem. − Jezu, widziałaś to? Mam tu być ekspertem, a nie urzędnikiem. Wiesz co, zabierz to i podrzuć doktorowi Ridgewayowi. On lubi taką robotę. Bardziej od ciała i krwi.
Mary wzruszyła ramionami.
– To właśnie doktor Ridgeway przysłał to panu.
Hughes wstał. W płaszczu wyglądał niczym Charlie Chaplin w _Gorączce złota_. Poirytowany machnął teczką i przewrócił jedyną kartkę walentynkową, którą − jak się domyślał − przysłała mu matka.
– Dobrze, już dobrze. Przyjrzę się temu później. Zejdę do doktora McEvoya. Ma pacjentkę, którą muszę obejrzeć.
– Dużo czasu to panu zajmie, doktorze? − spytała Mary. − Ma pan spotkanie o szesnastej trzydzieści.
Spoglądał na nią zmęczonymi oczami, jakby się zastanawiał, kim jest ta kobieta.
– Dużo? Nie, raczej nie. Tylko tyle, ile trzeba.
Wyszedł z gabinetu na korytarz oświetlony jarzeniówkami. Szpital Sióstr z Jerozolimy był kosztowną prywatną kliniką, nigdy nie pachniało tu niczym tak praktycznym jak fenol czy chloroform. Podłogi wyłożono grubym, czerwonym dywanem, a na każdym rogu stały świeże kwiaty. Bardziej przypominał hotel, do którego dyrektorzy w średnim wieku zabierają swoje sekretarki na weekend grzesznego wyuzdania.
Hughes wezwał windę i zjechał na piętnaste piętro. Patrząc na swe odbicie w lustrze kabiny, uznał, że wygląda na bardziej chorego od niejednego ze swoich pacjentów. Może zrobi sobie urlop. Mama zawsze lubiła Florydę, może nawet odwiedzą jego siostrę w San Diego.
Przeszedł przez dwie pary wahadłowych drzwi i dalej, do gabinetu doktora McEvoya. Ten niski, mocno zbudowany mężczyzna nosił kitle o wiele za ciasne pod pachami. Przypominał parówkę przebraną za chirurga. Twarz miał dużą i okrągłą jak księżyc, dziobatą cerę i perkaty nos Irlandczyka.
Kiedyś grywał w drużynie futbolowej szpitala, do momentu aż w gwałtownym zwarciu pękła mu rzepka kolanowa. Obecnie chodził, przesadnie utykając.
– Dobrze, że przyszedłeś − przywitał Hughesa z uśmiechem. − To bardzo szczególny przypadek, a wiem, że jesteś największym ekspertem na świecie.
– Bez przesady − odparł Hughes − ale dziękuję za komplement.
McEvoy wetknął palec do ucha i obracał nim z wielkim namysłem i uwagą.
– Zdjęcia rentgenowskie będą za pięć lub dziesięć minut. Tymczasem nic innego nie przychodzi mi do głowy.
– Mogę zobaczyć pacjentkę? − spytał Hughes.
– Oczywiście. Jest w poczekalni. Raczej zdjąłbym płaszcz na twoim miejscu. Pacjentka pomyśli, że sprowadziłem cię z ulicy.
Doktor Hughes odwiesił bezkształtny, czarny płaszcz i poszedł za kolegą do jaskrawo oświetlonej poczekalni. Były tam fotele, czasopisma i kwiaty oraz akwarium pełne kolorowych, egzotycznych rybek. Przez rolety wpadał niesamowity, metaliczny poblask popołudniowego śniegu.
W rogu czytała gazetę szczupła, ciemnowłosa dziewczyna. Miała pociągłą, delikatną twarz. Zupełnie jak elf, pomyślał Hughes. Nosiła prostą sukienkę koloru kawy, przy której policzki kobiety nabrały ziemistej barwy. Jej zdenerwowanie zdradzała jedynie popielniczka wypełniona niedopałkami oraz chmura dymu w powietrzu.
– Panno Tandy − odezwał się McEvoy − oto doktor Hughes. Specjalista od takich przypadków jak pani. Chciałby panią obejrzeć i zadać kilka pytań.
Panna Tandy odłożyła gazetę i uśmiechnęła się.
– Oczywiście − odpowiedziała z charakterystycznym akcentem z Nowej Anglii.
Dobre pochodzenie, pomyślał Hughes. Nie musiał zgadywać, czy jest zamożna. Nie szukało się porady w Szpitalu Sióstr z Jerozolimy, jeżeli człowiek musiał się liczyć z każdym groszem.
– Proszę się pochylić − polecił.
Panna Tandy tak zrobiła, a Hughes uniósł włosy na jej karku.
W zagłębieniu u nasady czaszki znajdowała się gładka, okrągła narośl mniej więcej wielkości i kształtu szklanego przycisku do papieru. Lekarz przesunął po niej palcami; wydawało się, że ma normalną konsystencję łagodnego włókniaka.
– Jak długo to pani ma? − spytał.
– Dwa lub trzy dni − odparła panna Tandy. − Umówiłam się na wizytę, gdy tylko zaczęło rosnąć. Przestraszyłam się, że to… rak albo coś podobnego.
Hughes spojrzał na kolegę, marszcząc czoło.
– Dwa lub trzy dni? Jest pani pewna?
– Tak − odpowiedziała pacjentka. − Dzisiaj jest piątek, prawda? Wyczułam go po raz pierwszy we wtorek rano po przebudzeniu.
Hughes ścisnął delikatnie guz palcami. Był twardy, ale lekarz nie wyczuwał żadnych ruchów.
– Czy to boli? − spytał.
– Jakby łaskotało. Nic więcej.
– Pani odczuwała to samo, gdy ja naciskałem − wtrącił McEvoy.
Doktor Hughes opuścił włosy panny Tandy i powiedział, że może się już wyprostować. Przysunął sobie krzesło i znalazł w kieszeni wymięty skrawek papieru. Zaczął pisać pospiesznie, jednocześnie mówiąc do kobiety:
– Jak duży był guz, gdy go pani pierwszy raz zauważyła?
– Bardzo mały. Mniej więcej wielkości ziarna fasoli.
– Rósł cały czas równomiernie czy tylko w pewnych momentach?
– Wydaje się, że rośnie tylko w nocy. To znaczy co rano, kiedy się budzę, jest większy.
Hughes dokonywał szczegółowych zapisków na kawałku papieru.
– Czy czuje go pani stale? Na przykład czy czuje go pani teraz?
– Nie wydaje się bardziej dolegliwy niż jakikolwiek inny guz. Ale czasami mam wrażenie, że się porusza. – Dziewczyna miała ciemne oczy, a kryło się w nich więcej obaw, niż zdradzał to głos. − Hm. − Zastanowiła się. − To zupełnie tak, jakby komuś było niewygodnie w łóżku: wierci się, a potem nieruchomieje.
– Jak często to się dzieje?
Kobieta wyglądała na zmartwioną. Wyczuwała zdezorientowanie u doktora Hughesa i to ją niepokoiło.
– Nie wiem. Może cztery albo pięć razy dziennie.
Lekarz napisał coś jeszcze i zagryzł wargę.
– Panno Tandy, czy zauważyła pani jakieś zmiany w ogólnym stanie zdrowia w ciągu ostatnich kilku dni, odkąd pojawił się ten guz?
– Jedynie lekkie zmęczenie. I pewne kłopoty ze snem, ale nie straciłam na wadze ani nic w tym rodzaju.
– Hm… − Napisał coś jeszcze i długo przyglądał się notatkom. − Dużo pani pali?
– Przeważnie tylko pół paczki dziennie. Nie jestem nałogową palaczką. Teraz się denerwuję.
– Panna Tandy niedawno miała prześwietlenie klatki piersiowej − wtrącił doktor McEvoy. − Wszystko w normie.
– Mieszka pani sama? − spytał Hughes. – I gdzie?
– Tymczasowo mieszkam u cioci. Pracuję dla wytwórni płytowej jako osobista asystentka. Chciałam wynająć sobie mieszkanie, ale rodzice uważają, że powinnam pomieszkać trochę z ciocią. Ona ma sześćdziesiąt dwa lata. To wspaniała starsza pani. Dobrze się rozumiemy.
Doktor Hughes pochylił głowę.
– Proszę się nie obrazić, że o to zapytam, panno Tandy, ale chyba zrozumie pani, że to konieczne. Czy pani ciocia cieszy się dobrym zdrowiem i czy mieszkanie jest czyste? Nie ma w nim żadnego zagrożenia dla zdrowia, jak karaluchy czy zapchane odpływy albo resztki jedzenia?
Panna Tandy niemal się zaśmiała, po raz pierwszy, odkąd doktor Hughes ją zobaczył.
– Ciocia jest zamożną osobą, doktorze. Zatrudnia na stałe sprzątaczkę i pomoc do gotowania i towarzystwa.
Lekarz skinął głową.
– Dobrze, na tym poprzestaniemy. Doktorze, zobaczymy, co z tymi zdjęciami?
Wrócili do gabinetu i usiedli. McEvoy wyciągnął listek gumy do żucia i zgiął ją w zębach.
– Co o tym sądzisz?
Hughes westchnął.
– W tej chwili nic nie sądzę. Ten guz wyrósł w dwa lub trzy dni, a ja nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałem. Do tego dochodzi to wrażenie poruszania się. Sam czułeś, jak się rusza?
– Oczywiście − odparł McEvoy. − Nieznaczne przemieszczanie, jakby w środku coś było.
– To mogą powodować ruchy szyi. Ale tak naprawdę niczego się nie dowiemy, dopóki nie zobaczymy zdjęć.
Siedzieli w milczeniu przez kilka minut, a zewsząd docierały do nich odgłosy pracy szpitala. Hughes był zmarznięty i zmęczony i zastanawiał się, kiedy wróci do domu. Nie spał do drugiej w nocy, zajmując się papierami i statystyką. Zanosiło się na to, że dzisiaj sytuacja się powtórzy. Pociągnął nosem i spojrzał na swój zdarty, brązowy but na dywanie.
Po pięciu lub sześciu minutach drzwi gabinetu się otworzyły i weszła pani radiolog z dużą brązową kopertą. Czarnoskóra lekarka była wysoka, miała krótkie włosy i traktowała wszystko niezwykle serio.
– Co o tym myślisz, Seleno? − spytał McEvoy, idąc z kopertą przez pokój do podświetlanej tablicy.
– Nie wiem, doktorze. Zdjęcie jest wystarczająco wyraźne, ale to nie ma najmniejszego sensu.
Lekarz wyciągnął zdjęcie i przypiął do tablicy. Włączył światło i wszyscy zobaczyli tył czaszki panny Tandy widziany z boku. Była też duża szarawa narośl, wewnątrz której zamiast normalnych włókien znajdował się splot tkanek i kości.
– Widzisz tutaj − powiedział McEvoy, wskazując długopisem. − Wydaje się, że są tu jakieś kostne korzenie utrzymujące narośl na karku. Do diaska, co to jest?
– Nie mam pojęcia − odparł Hughes. − Nigdy nie widziałem niczego, co byłoby choćby po części do tego podobne. To wcale nie wygląda jak guz.
McEvoy wzruszył ramionami.
– Dobra, to nie guz. W takim razie co?
Hughes przyjrzał się uważniej zdjęciu. Plątanina tkanek i kości była zbyt bezkształtna i pomieszana, aby czegoś się w tym dopatrzyć. Pozostała tylko jedna rzecz: operować. Wyciąć i zbadać dokładnie. A zważywszy na tempo, w jakim to coś się rozrastało, operację należało przeprowadzić szybko.
Podniósł słuchawkę telefonu na biurku kolegi.
– Mary? Jestem u doktora McEvoya. Mogłabyś sprawdzić najbliższy dostępny termin operacji? Mam tu coś, czym trzeba pilnie się zająć. Tak jest. Tak, guz. Ale jest bardzo złośliwy i mogą być problemy, jeżeli nie zoperujemy go szybko. Właśnie. Dziękuję.
– Złośliwy? − spytał McEvoy. − Skąd wiemy, że jest złośliwy?
Hughes pokręcił głową.
– Nie wiemy, ale dopóki się nie dowiemy, czy jest groźny, czy nieszkodliwy, będę go traktować jako groźny.
– Do diabła, chciałbym wiedzieć, co to takiego − powiedział ponuro McEvoy. − Przejrzałem leksykon medyczny i nie ma w nim niczego podobnego.
Hughes uśmiechnął się ze zmęczeniem.
– Może to nowa choroba. Może nazwą ją twoim nazwiskiem. Choroba McEvoya. W końcu sława. Zawsze chciałeś być sławny, prawda?
– Teraz wolałbym kubek kawy i kanapkę z wołowiną na ciepło. Nagrodę Nobla mogę dostać w każdej chwili.
Zadzwonił telefon. Hughes podniósł słuchawkę.
– Mary? Och, dobrze. Świetnie. Tak, pasuje. Podziękuj doktorowi Snaithowi.
– Jest wolny? − spytał McEvoy.
– Jutro rano o dziesiątej. Pójdę przekazać wiadomość pannie Tandy.
Doktor Hughes wszedł przez podwójne drzwi do poczekalni, a dziewczyna nadal tam siedziała, paliła kolejnego papierosa i niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w czasopismo na kolanach.
– Panno Tandy?
Szybko podniosła wzrok.
– Tak? − odezwała się.
Lekarz przysunął krzesło i usiadł obok niej, splatając dłonie przed sobą. Starał się wyglądać poważnie, zdecydowanie i wiarygodnie, aby ją uspokoić, bo najwyraźniej się bała, ale był tak zmęczony, że wyglądał jedynie na poważnie chorego.
– Proszę posłuchać, zdaje się, że będziemy musieli operować. Nie wygląda na to, że powinniśmy się martwić tą naroślą, ale skoro rośnie w takim tempie, chciałbym ją usunąć jak najszybciej. I pani chyba też.
Uniosła rękę do karku, a potem ją opuściła i kiwnęła głową.
– Rozumiem. Oczywiście.
– Gdyby mogła pani być tu jutro przed ósmą, to umówię doktora Snaitha na zabieg na dziesiątą. To świetny chirurg; ma wieloletnie doświadczenie z takimi guzami.
Panna Tandy próbowała się uśmiechnąć.
– To bardzo miłe z pana strony. Dziękuję.
Hughes wzruszył ramionami.
– Proszę mi nie dziękować. Wykonuję jedynie swoją pracę. Ale nie ma się pani czym martwić. Nie będę udawał, że takie narośle są powszechne, bo tak nie jest. Jednak jesteśmy po to, aby zajmować się takimi niezwykłymi przypadkami. Trafiła pani we właściwe ręce.
Karen Tandy zgasiła papierosa i zabrała swoje rzeczy.
– Czy coś będzie mi potrzebne? − spytała. − Zdaje się, że dwie koszule nocne i szlafrok?
Hughes skinął głową.
– Proszę też przynieść pantofle. W zasadzie nie będzie musiała pani leżeć.
– Dobrze − odpowiedziała.
Lekarz odprowadził ją do drzwi. Patrzył, jak pospiesznie idzie korytarzem do windy, i znowu przyszło mu do głowy, że przypomina mu elfa. Nie należał do lekarzy, którzy myślą o pacjentach jedynie w kategoriach ich choroby. Był przeciwieństwem doktora Pawsona, pulmonologa, który pamiętał poszczególne schorzenia jeszcze długo po tym, jak zapomniał twarze dotkniętych nimi osób. Życie to coś więcej niż tylko niekończąca się parada guzów i narośli, pomyślał. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Nadal stał na korytarzu, kiedy McEvoy wystawił swoją księżycową twarz zza drzwi.
– Jack?
– Tak?
– Możesz wejść na moment i spojrzeć na to?
Zmęczonym krokiem wszedł za McEvoyem do jego gabinetu. Kiedy rozmawiał z panną Tandy, kolega przeglądał podręczniki medyczne, a całe jego biurko pokrywały ryciny i zdjęcia rentgenowskie.
– Znalazłeś coś? − spytał Hughes.
– Sam nie wiem. To wydaje się tak szalone, jak wszystko inne w tym przypadku.
McEvoy podał mu ciężki tom otwarty na stronie z rycinami i diagramami. Hughes zmarszczył czoło i uważnie im się przyjrzał, a potem podszedł do podświetlanej tablicy i przestudiował czaszkę panny Tandy.
– To szalone − stwierdził.
McEvoy stał z rękami na biodrach i kiwał głową.
– Masz rację. Ale musisz przyznać, że jest całkiem podobne.
Hughes zamknął książkę.
– Jednak nawet jeżeli masz rację… w ciągu dwóch dni?
– Hm, to możliwe, wszystko jest możliwe.
– Skoro tak, to Red Sox wygrają następne rozgrywki.
Dwaj pobladli lekarze stali w gabinecie na piętnastym piętrze szpitala i spoglądali na zdjęcie rentgenowskie, nie wiedząc, co o nim myśleć.
– Może to kawał? − zasugerował McEvoy.
Hughes pokręcił głową.
– Absolutnie nie. Jak by to było możliwe? I po co?
– Nie wiem. Ludzie robią sobie kawały z różnych powodów.
– Możesz podać powód dla tego przypadku?
McEvoy się skrzywił.
– A wierzysz, że to jest prawdziwe? − spytał.
– Tego nie wiem − odparł Hughes. − Może. Może to jeden przypadek na milion, który jest prawdziwy.
Znowu otworzyli książkę i przyjrzeli się zdjęciu, a im dłużej porównywali ryciny z guzem panny Tandy, tym więcej odnajdywali podobieństw.
Zgodnie z podręcznikiem _Ginekologii klinicznej_ plątanina tkanek i kości, którą panna Tandy nosiła na karku, była ludzkim płodem wielkości odpowiadającej ósmemu tygodniowi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki