- W empik go
Marany - ebook
Marany - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 202 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta dygresja historyczna była konieczną do wyjaśnienia, jakim sposobem 6 pułk liniowy pierwszy wszedł do Tarragony i jakim sposobem nieład, dosyć naturalny w mieście, które zostało wzięte szturmem, przerodził się w wielki rabunek.
W tym pułku służyło dwu oficerów, którzy chociaż nie wyróżniali się wśród tych ludzi z żelaza, jednakże dzięki temu, że los ich złączył, odegrają dość znaczną rolę w tym opowiadaniu.
Pierwszy, kapitan ubiorczy, oficer na wpół wojskowy, na wpół cywilny, uchodził za człowieka, mówiąc stylem żołnierskim, umiejącego dbać o swoje sprawy. Utrzymywał, że jest waleczny, chwalił się między ludźmi, że należy do 6 pułku liniowego, umiał podkręcać wąsa, jak człowiek nie znający przeszkód, ale towarzysze nie szanowali go wcale. Z powodu majątku, jaki posiadał, musiał być ostrożnym. Dlatego też z dwu przyczyn nazywano go kapitanem kruków. Po pierwsze, czuł on proch o milę i zmykał przed strzałami jak na skrzydłach; następnie, przydomek ten zawierał w sobie niewinny, a zrozumiały dla żołnierzy dwuznacznik, na który w każdym razie zasługiwał i którym każdy inny byłby się szczycił. Kapitan Montefiore, ze znakomitej rodziny mediolańskiej, któremu jednak prawa królestwa włoskiego zabraniały nosić ten tytuł, był jednym z najpiękniejszych chłopców w armii. Piękność ta mogła być jedną z przyczyn jego ostrożności w czasie bitwy. Rana, która by mu skrzywiła nos, rozcięła czoło lub porozrywała twarz, byłaby zniszczyła jedną z najpiękniejszych fizjonomii włoskich, jaką kiedykolwiek wyśniła sobie w marzeniach kobieta. Twarz jego dosyć podobna do pierwowzoru, który służył Girodet'owi za model młodego Turka w jego obrazie „Powstanie w Kairze”, była jedną z tych twarzy smętnych, na które kobiety zawsze się łapią. Markiz Montefiore posiadał dobra substytuowane, sprzedał dochody na pewną liczbę lat, żeby popłacić wybryki włoskie, których by nikt nie zrozumiał w Paryżu. Zrujnował się utrzymując w Mediolanie teatr, ażeby narzucić publiczności lichą śpiewaczkę, która, jak mówił, kochała go do szaleństwa. Kapitan Montefiore miał więc bardzo piękną przyszłość i nie chciał jej narażać w zamian za lichy kawałek czerwonej wstążki. Jeżeli nie był zuchem, był przynajmniej filozofem i mówiąc językiem parlamentarnym, mógł się powołać na precedens. Wszak Filip II przysiągł w czasie bitwy pod Saint-Quentin, że już nigdy nie będzie oglądał ognia, z wyjątkiem stosów świętej inkwizycji, a książę Alba utrzymywał go w myśli, że najlichszym interesem jest mimowolne przehandlowanie korony na kulę ołowianą. A więc Montefiore był filozofem jako markiz, filozofem jako przystojny młodzieniec, a w końcu tak głębokim politykiem, jak Filip II. Pocieszał się z powodu nadanego mu przydomku i braku szacunku w pułku myślą, że jego towarzysze byli nicponiami, których opinia będzie niewiele znaczyć, gdyby przypadkiem przeżyli eksterminacyjną wojnę. Poza tym powierzchowność jego była patentem waleczności; był pewny, że zamianują go pułkownikiem, czy to dzięki jakiemuś wpływowi kobiecemu, czy to przez zręczną metamorfozę kapitana ubiorczego na oficera ordynansowego, a z oficera ordynansowego na adiutanta przy jakim pobłażliwym marszałku. Chwała dla niego była prostą kwestią ubioru. Tak więc pewnego dnia jakiś dziennik napisze o nim: dzielny pułkownik Montefiore itd., on zaś będzie miał wtedy sto tysięcy skudów dochodu, zaślubi pannę wysokiego rodu i nikt się nie poważy zaprzeczyć mu jego waleczności ani sprawdzać jego ran. Wreszcie kapitan Montefiore miał przyjaciela w osobie kwatermistrza, Prowansalczyka urodzonego w okolicach Nicei, nazwiskiem Diard.
Przyjaciel, czy to na ciężkich robotach, czy na poddaszu artystowskim, stanowi pociechę w niejednej niedoli. Otóż Montefiore i Diard byli to dwaj filozofowie, którzy się pocieszali w życiu rozumieniem występków, jak dwaj artyści usypiają dolegliwości życia nadzieją chwały. Obaj pojmowali wojnę w jej rezultatach, nie w działaniu, i poległych nazywali po prostu głupcami. Przypadek wykierował ich na żołnierzy, kiedy powinni byli zasiadać przy zielonym stole kongresu. Natura rzuciła Montefiorego w formę Rizziów, a Diarda w retortę dyplomatów. Obaj obdarzeni byli tym usposobieniem gorączkowym, ruchliwym, na wpół kobiecym, zarówno zdolnym do dobra, jak i do zła, ale z którego wyrodzić się może, stosownie do wybryków temperamentu, zarówno zbrodnia, jak i czyn szlachetny, wielkoduszność lub nikczemność. Los ich zależy w każdej chwili od mniejszego lub większego nacisku, jaki na aparat nerwowy wywierają namiętności gwałtowne lub przelotne. Diard był wcale dobrym rachmistrzem, ale żaden żołnierz nie byłby mu powierzył ani swojej kieski, ani swojego testamentu, być może wskutek antypatii, jaką wojskowi uczuwają do biurokratów. Kwatermistrzowi nie zbywało ani na odwadze, ani na pewnego rodzaju młodzieńczej szlachetności, których to uczuć pozbywają się niektórzy ludzie starzejąc się, kiedy rozumują lub obliczają. Niestety, zmienny, jak zmienną tylko może być piękność jasnowłosej kobiety, Diard był ponadto samochwałem, gadułą i mówił o wszystkim. Mienił się artystą i zbierał, naśladując dwóch sławnych generałów, dzieła sztuki jedynie dlatego, jak utrzymywał, ażeby zachować je dla potomności. Towarzysze byliby w kłopocie, gdyby przyszło im wydać o nim sąd sprawiedliwy. Niektórzy spomiędzy nich, zmuszeni uciekać się do jego kieski w nagłych wypadkach, uważali go za bogatego; lecz był graczem, a gracze nie posiadają nic na własność. Był graczem tak samo jak Montefiore i wszyscy oficerowie grywali z nimi, gdyż, na hańbę rodzaju ludzkiego, często widuje się przy zielonym stole osoby, które po skończeniu partii nie kłaniają się sobie i nie szanują się wcale. Montefiore był przeciwnikiem Bianchiego w zakładzie o serce hiszpańskie.
Montefiore i Diard znaleźli się w ostatnich szeregach w czasie szturmu, ale zaszli najdalej w środek miasta, kiedy zostało wzięte. Takie wypadki trafiają się w czasie boju, ale dwaj przyjaciele czynili to stale. Wspierając się wzajemnie, odważnie zapędzili się w labirynt uliczek ciasnych i ponurych, obaj pamiętając o swoich interesach; jeden szukał madonn malowanych, drugi żyjących. W jakimś zakątku Tarragony Diard po architekturze portyku poznał klasztor, którego bramę wyważono, i wpadł tam, aby powstrzymać wściekłość żołnierzy. Przybył w porę, gdyż nie dozwolił dwom paryżanom podziurawić kulami madonny Albana, którą od nich kupił, pomimo wąsów, jakimi ją dwaj woltyżerowie ozdobili przez wojskowy fanatyzm. Montefiore, pozostawszy sam, spostrzegł naprzeciwko klasztoru dom sukiennika, skąd padł wymierzony do niego strzał, w chwili kiedy, przyglądając się budynkowi z dołu do góry, przystanął zatrzymany piorunującą wymianą spojrzeń z jakąś zaciekawioną dziewczyną, która wysunęła zza żaluzji głowę. Tarragona wzięta szturmem, Tarragona wrząca gniewem, strzelająca ze wszystkich okien, Tarragona zgwałcona, z rozczochranymi włosami, na pół naga, z płonącymi ulicami, zalana przez żołnierzy francuskich, zabijających lub zabitych, warta była spojrzenia odważnej Hiszpanki. Nie byłaż to walka byków na wielką skałę? Montefiore zapomniał o rabunku i przez chwilę nie słyszał ani krzyków, ani wystrzałów ręcznej broni, ani huku dział. Profil tej Hiszpanki był najbardziej bosko rozkosznym z tych, jakie widział kiedykolwiek, on, rozpustnik włoski, on, któremu sprzykrzyły się Włoszki, sprzykrzyły się kobiety i który marzył o kobiecie niemożliwej, ponieważ przesycony był kobietami. Zdołał zadrżeć jeszcze, on, rozpustnik, który zmarnował majątek dla urzeczywistnienia tysiąca szaleństw, tysiąca namiętności człowieka młodego i zużytego, on, najobrzydliwszy potwór, jakiego wydało społeczeństwo. Dobra myśl, którą natchnął go zapewne wystrzał kupca-patrioty, przeleciała mu przez głowę; była to myśl podpalenia domu.
Ale znalazł się sam, pozbawiony środków działania; centrum bitwy było na rynku, na którym garść zapaleńców broniła się jeszcze. Wtedy przyszło mu coś lepszego do głowy. Diard wyszedł z klasztoru, a Montefiore nie wspomniał mu o swoim odkryciu i pobiegł z nim załatwiać sprawy w różnych stronach miasta. Lecz nazajutrz kapitan włoski stanął kwaterą u sukiennika. Bo czyż nie było to pomieszczenie właściwe dla kapitana ubiorczego?
Dom tego zacnego Hiszpana składał się, na dole, z obszernego a ciemnego sklepu, z zewnątrz opatrzonego grubymi sztabami żelaznymi, tak jak w Paryżu stare sklepy przy ulicy Lombardzkiej. Sklep ten łączył się z dużym pokojem oświetlonym od podwórza, z pokojem, który tchnął duchem średnich wieków: stare zakopcone obrazy, stare obicia, starożytne brazero, kapelusz z piórami zawieszony na gwoździu, strzelba gierylasowska i płaszcz à la Bartolo. Kuchnia przytykała do tego pokoju zebrań domowych, do tego jedynego pokoju, w którym jadano, rozgrzewano się przy nikłym blasku ognia, paląc cygara, rozprawiając z intencją poruszania serc nienawiścią przeciwko Francuzom. Dzbany srebrne, kosztowne naczynia starodawnym zwyczajem zdobiły kredens. Ale światło, skąpo rozdzielone, słabo tylko odbijało od przedmiotów błyszczących i, jak na obrazie szkoły holenderskiej, wszystko tu stawało się ciemne, nawet twarze. Pomiędzy sklepem i tym salonem, tak pięknym dzięki barwom i życiu patriarchalnemu, znajdowały się schody dosyć ciemne, prowadzące do magazynu, w którym zręcznie wyrobione okienka pozwalały oglądać tkaniny. Następnie, na piętrze, znajdowały się pokoje kupca i jego żony. Na koniec pomieszczenia dla ucznia i służącej urządzone były na poddaszu stanowiącym mansardę, o dachu wysuniętym na ulicę i opartym na filarach, które temu domowi nadawały dziwną fizjonomię; ale pokoiki ich zajęte zostały przez sukiennika i jego żonę, którzy oddali oficerowi własne mieszkanie, zapewne aby uniknąć wszelkiego zatargu.
Montefiore powiedział, że jest dawnym poddanym hiszpańskim, prześladowanym przez Napoleona, któremu służy wbrew swojej woli; te półkłamstwa odniosły skutek, jakiego się spodziewał. Zaproszono go do stołu rodzinnego, jak nakazywało jego imię, urodzenie, tytuł. Montefiore miał powody zjednania sobie przychylności sukiennika: wietrzył on swoją madonnę, jak ludożerca z bajki wietrzył świeże ciało Tomcia Palucha i jego braci. Pomimo zaufania, jakie umiał wzniecić w sukienniku, ten ostatni ani słowem nie wspomniał o owej madonnie; i kapitan nie tylko nie spostrzegł żadnego śladu młodej dziewczyny w ciągu pierwszego dnia, jaki przepędził pod dachem zacnego Hiszpana, ale nawet nie zdołał usłyszeć żadnego szelestu ani odkryć najmniejszej wskazówki, która by zdradzała jej obecność w tym starym domostwie; a jednak wszystko tak dobrze było słychać przez deski tej budowli, prawie całkowicie wzniesionej z drzewa, że wśród milczenia pierwszych godzin nocy Montefiore spodziewał się odgadnąć, w którym miejscu ukrywa się młoda nieznajoma. Wyobrażając sobie, że jest jedyną córką tych starych ludzi, sądził, iż rodzice zamknęli ją w jednej z izdebek poddasza, na którym urządzili sobie mieszkanie na cały czas okupacji. Ale żaden objaw nie zdradził kryjówki tego szacownego skarbu. Oficer na próżno przyciskał twarz do drobnych romboidalnych szyb w oknach, oprawionych w ołów, a wychodzących na podwórze otoczone czarnymi murami, ale nie spostrzegł tam żadnego światła, prócz tego, jakie rzucały okna pokoju zajętego przez dwoje starych małżonków, którzy kaszlali, chodzili, rozmawiali. Dziewczyny ani śladu. Montefiore zanadto był przebiegły, ażeby narażać przyszłość swojej namiętności przetrząsaniem domu po nocy lub lekkim pukaniem do drzwi. Być odkrytym przez tego zapalonego patriotę, podejrzliwego, jak powinien być każdy Hiszpan, ojciec i sukiennik, byłoby to narazić się na niechybną zgubę. Kapitan postanowił przeto oczekiwać cierpliwie, spodziewając się skorzystać ze sposobnej pory i ułomności ludzi, którzy w końcu zawsze, chociażby nawet byli zbrodniarzami, a tym bardziej gdy są uczciwi, zapominają o zachowaniu któregoś ze środków ostrożności. Nazajutrz dowiedział się, gdzie sypia służąca, zobaczywszy rodzaj hamaka w kuchni. Uczeń sypiał na ladzie w sklepie. W tym drugim dniu Montefiore w czasie wieczerzy, złorzecząc Napoleonowi, zdołał rozmarszczyć chmurne czoło gospodarza, poważnego Hiszpana o czarnej twarzy, podobnej do tych, jakie niegdyś wyrzynano na gryfach trójstrunnych gitar, a żona jego zdobyła się na wesoły uśmiech nienawiści pomiędzy zmarszczkami starej twarzy. Lampa i odblask brazera fantastycznie oświecały tę szlachetną salę. Gospodyni ofiarowała
cigaretto swojemu na wpół współobywatelowi. W tej chwili Montefiore usłyszał szelest sukni i stuk krzesła, które upadło za zasłoną.
– Masz tobie! – zawołała stara blednąc. – Niech nas wszyscy święci mają w swojej opiece i obronią przed jakim nieszczęściem!
– Macie tam kogoś u siebie? – zapytał Włoch nie okazując najmniejszego wzruszenia.
Sukiennik mruknął jakieś przekleństwo pod adresem dziewcząt; jego żona zaś otworzyła ukryte drzwi i przyprowadziła na wpół żywą madonnę Włocha, na którą ten zachwycony kochanek pozornie nie zwrócił uwagi. Tylko, aby uniknąć podejrzenia, że gra komedię, spojrzał na dziewczynę i rzekł w języku macierzystym:
– Czy to jest wasza córka?
Perez de Lagunia (tak się nazywał sukiennik), który miał bardzo rozległe stosunki w Genui, we Florencji, w Livorno, umiał po włosku i odpowiedział w tym samym języku:
– Nie. Gdyby była moją córką, nie zachowywałbym tyle ostrożności. Tę dziewczynę oddano mi pod opiekę i wolałbym zginąć aniżeli dożyć tego, aby się jej przytrafiło coś złego. Ale kto tam da sobie radę z dziewczyną osiemnastoletnią!
– Jest bardzo ładna – obojętnie rzekł Montefiore, nie patrząc na dziewczynę.
– Piękność jej matki była dość głośna – odpowiedział kupiec.
I palili cygara dalej, spoglądając na siebie spod oka. Chociaż Montefiore surowo sobie zabronił spojrzeń, które by mogły zdradzić, że jego obojętność jest pozorna, to jednak w chwili, kiedy Perez odwrócił głowę, żeby splunąć, zdecydował się ukradkowo rzucić okiem na dziewczynę i spotkał iskrzące się oczy. Ale wtenczas, z tą umiejętnością patrzenia, jaka zarówno rozpustnikowi, jak rzeźbiarzowi nadaje zgubną władzę rozbierania kobiety niejako i odgadywania jej kształtów przez szybkie i trafne wnioskowanie, spostrzegł jedno z tych arcydzieł, których utworzenie wymaga wszystkich rozkoszy miłości. Była to twarz blada, na którą słońce Hiszpanii rzuciło cokolwiek tonów ciemnych, co jej serafickiemu spokojowi przydawały płomiennej dumy, blasku, wsączonego w tę cerę przezroczystą, pochodzącą może z krwi mauretańskiej, która ją ożywiała i zabarwiała. Włosy jej podniesione ku szczytowi głowy spadały i otaczały czarnymi refleksami świeże, przezroczyste uszka, zaznaczały kontury lekko niebieskawej szyi. Te bujne loki uwydatniały jeszcze połysk palących oczu i koralowych warg wygiętych w łuk. Narodowa baskina pięknie podkreślała wcięcie kibici, giętkiej jak gałązka wierzby. Nie była to Dziewica włoska, ale Dziewica hiszpańska, Dziewica Murilla, jedynego artysty dość śmiałego, aby odmalować ją upojoną szczęściem poczęcia Chrystusa; wynik szalonej wyobraźni najzuchwalszego, najgorętszego z malarzy. W dziewczynie tej były połączone trzy rzeczy, z których jedna wystarczyłaby do postawienia kobiety w rzędzie bóstw: czystość perły spoczywającej w głębi morza, wzniosła egzaltacja świętej Teresy hiszpańskiej i nieświadoma siebie jeszcze namiętność. Ukazanie się jej podziałało jak talizman. Montefiore nie widział nic starego około siebie: dziewczyna odmłodziła wszystko. Jakkolwiek zjawisko było rozkoszne, trwało jednak krótko. Nieznajomą odprowadzono do tajemniczego pokoju, do którego służąca, jawnie już nosiła jej od tej chwili światło i jedzenie.
– Dobrze czynicie, że ją ukrywacie – rzekł Montefiore po włosku. – Zachowam tajemnicę. Do licha, mamy generałów, którzy byliby zdolni porwać ją wam przemocą!
Upojenie kapitana było tak wielkie, że aż nasunęło mu zamiar poślubienia nieznajomej. Zażądał więc pewnych objaśnień od swojego gospodarza. Perez chętnie opowiedział mu przygodę, której zawdzięczał wychowankę; ostrożny Hiszpan posunął się do tego zwierzenia nie tylko przez wzgląd na znakomitość rodu Montefiore, o którym słyszał we Włoszech, lecz także chcąc wykazać, jak silne zapory chroniły dziewczynę przed uwiedzeniem. Jakkolwiek poczciwiec odznaczał się niejaką patriarchalną wymową, będącą w zgodzie z jego prostymi obyczajami i harmonizującą z wystrzałem, jaki oddał do kapitana, opowiadanie zyska na streszczeniu.
W chwili kiedy rewolucja francuska zmieniła obyczaje krajów, które służyły za widownię jej wojen, do Tarragony przybyła młoda nierządnica, wypędzona z Wenecji jej upadkiem. Życie tej istoty było tkanką przygód romansowych i dziwnych zmian losu. Jej to, częściej aniżeli każdej innej kobiecie tej odtrąconej od świata klasy, zdarzało się, że dzięki kaprysowi jakiegoś magnata, podnieconego jej niezwykłą pięknością, była obsypywana złotem, klejnotami, otaczana tysiącznymi rozkoszami bogactwa. Kwiaty, powozy, paziowie, pokojowe, pałace, obrazy, zuchwalstwo, podróże na wzór Katarzyny II; słowem, życie królowej samowładnej w swych wszystkich zachceniach, które spełniano ponad jej zachcenia. Przy tym ani ona, ani nikt, żaden uczony, fizyk, chemik czy ktokolwiek inny, nie mógł odkryć, jakim sposobem ulatniało się jej złoto, tak dalece, że znajdowała się znowu na bruku, biedna, pozbawiona wszystkiego, zachowując tylko swoją wszechwładną piękność, nie troszcząc się o przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Rzucona, nędznie utrzymywana przez jakiegoś biednego oficera-gracza, którego wąsy ją zachwyciły, przywiązała się jak pies do swojego pana, dzieląc z nim tylko niewygody tego życia wojskowego, w których była mu pociechą, a wreszcie nawykła do wszystkiego, sypiając zarówno wesoło na poddaszu, jak i pod sutymi kotarami. Włoszka i Hiszpanka jednocześnie, skrupulatnie zachowywała przepisy religijne i często mawiała do kochanka: „Przyjdź jutro, dziś należę do Boga”. Ale to błoto ulepione ze złota i wonności, to lekceważenie wszystkiego, te szalone namiętności, ta głęboka wiara rzucona w to serce jak brylant w kałużę, to życie zaczęte i zakończone w szpitalu, ten hazard karciarza przeniesiony na sprawy duszy, na całą egzystencję, na koniec ta wysoka alchemia, w której namiętność podsycała ogień pod tyglem, gdzie topniały najpiękniejsze majątki, gdzie rozpływały się i znikały talary pradziadów i honor wielkich imion – wszystko to pochodziło od szczególnego geniuszu, wiernie przekazywanego córkom przez matki od wieków średnich. Tej kobiecie było na imię MARANA. W tej rodzime, czysto kobiecej, od trzynastego wieku pojęcie, osoba, imię i władza ojca najzupełniej były nieznane. Wyraz Marana był dla niej tym, czym godność Stuartów była dla głośnego rodu królewskiego w Szkocji, imieniem honorowym podstawianym w miejsce ojcowskiego na skutek nieprzerwanego dziedziczenia tej samej godności, feudalnie przyznanej rodzinie. Niegdyś we Francji, w Hiszpanii i we Włoszech, kiedy te trzy państwa miały, od czternastego do piętnastego wieku, interesa wspólne, które je łączyły lub rozłączały przez nieustające wojny, wyraz Marana służył w najobszerniejszym znaczeniu do określenia rozpustnicy. W owych czasach ten rodzaj kobiet miał w świecie pewne stanowisko, o jakim obecnie niepodobna dać wyobrażenia. Ninon de Lenclos i Marion Delorme jedynie odegrały we Francji tę samą rolę, co Imperie, Cataliny i Marany, około których w wiekach minionych skupiali się duchowni, urzędnicy i wojskowi. Imperia zbudowała w Rzymie kościół, w przystępie żalu za grzechy, jak Rodope piramidę w Egipcie. To imię nadawane z początku jako piętno hańby dziwnej rodzinie, o której tu mowa, stało się w końcu jej własnością i uszlachetniło w niej nałóg przez niezaprzeczalną starożytność nałogu. Otóż pewnego dnia Marana dziewiętnastego wieku, w dniu dostatku czy też nędzy – nie wiadomo, gdyż to zagadnienie było tajemnicą między Bogiem i nią – a z pewnością w godzinie religii i melancholii, ta kobieta znalazła się stopami w błocie, a głową w niebiesiech. Przeklęła wówczas krew żył swoich, przeklęła samą siebie, zadrżała na myśl, że ma córkę, i przysięgła tak, jak umieją przysięgać te kobiety, z uczciwością, z niezłomnością galerników, z najskrupulatniejszą uczciwością, jaką znaleźć można pod słońcem: przysięgła przed ołtarzem, z wiarą w ołtarz, że córkę pokieruje na istotę cnotliwą, świętą, ażeby obdarzyć ten długi szereg zbrodni miłosnych i nierządnych kobiet aniołem dla nich wszystkich w niebie. Po wykonaniu przysięgi krew Marany znów przemówiła; ladacznica raz jeszcze rzuciła się w życie awanturnicze, z jedną myślą więcej w sercu. Na koniec pokochała gwałtowną miłością, wszetecznie, jak Henrieta Wilson pokochała lorda Ponsonby, jak panna Dupuis pokochała Bolingbroke'a, jak margrabina Pescara pokochała męża: ale nie, ona nie kochała, ona ubóstwiała jednego z tych ludzi jasnowłosych, mężczyznę na wpół kobietę, któremu przypisywała cnoty, jakich nie miał, chcąc dla siebie zostawić to tylko, co było występkiem. Potem od tego słabego człowieka, z tego bezsensownego małżeństwa, którego nigdy nie pobłogosławił ani Bóg, ani ludzie, które szczęście powinno było usprawiedliwić, chociaż go nigdy nie rozgrzesza, i za które rumienią się nieraz ludzie bezczelni, miała córkę, córkę, którą ocalić należało, córkę, dla której pragnęła błogiego życia, a zwłaszcza skromności, jakiej jej samej nie dostawało. Odtąd czy to szczęśliwa, czy znękana, w dostatkach czy też w nędzy, miała w sercu uczucie czyste, najpiękniejsze ze wszystkich uczuć ludzkich, ponieważ jest najbezinteresowniejsze. Miłość kochanki posiada właściwe sobie samolubstwo, miłość macierzyńska nie ma go wcale. Marana była matką, jaką żadna matka być nie zdoła, gdyż w jej życiu wiecznego rozbitka miotającego się na falach życia macierzyństwo mogło być deską zbawienia! Spełnić święcie część swojego zadania doczesnego, wysyłając jednego jeszcze anioła do raju, czyliż to nie więcej było warte aniżeli spóźniony żal za grzechy? Czyliż nie była to jedyna modlitwa czysta, którą wolno jej było wznieść do Boga? Dlatego też, kiedy jej córka Maria Juana Pepita (pragnęłaby dać jej za patronki wszystkie święte kalendarza), skoro ta istotka została jej daną, powzięła tak wysokie wyobrażenie o majestacie macierzyństwa, że błagała nałóg o użyczenie jej folgi. Stała się cnotliwą i żyła samotnie. Odtąd żadnych zabaw, żadnych nocy, żadnych miłości. Całe jej szczęście, wszystkie rozkosze spoczywały w wątłej kołysce córki. Dźwięki tego dziecięcego głosu budowały oazę na rozpalonych piaskach jej życia. Uczucia tego niepodobna było porównać z żadnym innym. Czyliż nie obejmowało ono wszystkich uczuć ludzkich i wszystkich nadziei niebiańskich? Marana nie chciała zmazać córki żadną plamą, poza grzechem pierworodnym jej urodzenia, który pragnęła zmyć wszystkimi cnotami społecznymi: dlatego też zażądała od młodego ojca majątku ojcowskiego i ojcowskiego nazwiska. Ta dziewczyna więc nie była już Juaną Marana, ale Juaną Mancini. Potem, po siedmiu latach rozkoszy i pocałunków, upojenia i szczęścia, biedna Marana musiała się wyrzec swojego bóstwa, ażeby jego czoło nie potrzebowało chylić się pod ciężarem hańby dziedzicznej, i tu matka miała tyle odwagi, że się wyrzekła dziecka dla niego samego; wyszukała, nie bez strasznych cierpień, inną matkę, rodzinę, inne obyczaje, których trzeba było nabrać, i święte przykłady do naśladowania. Abdykacja matki jest aktem przerażającym albo wzniosłym; w tym wypadku czyż nie był on wzniosły?
Otóż w Tarragonie szczęśliwy traf dozwolił jej spotkać Lagunię w okoliczności, w której mogła ocenić uczciwość Hiszpana i wysoką cnotę jego żony. Zjawiła się u nich jak anioł wybawienia. Majątek i honor kupca, chwilowo zagrożone, wymagały pomocy bezzwłocznej i tajemnicy; Marana oddała mu sumę stanowiącą posag Juany, nie żądając od niego ani pokwitowania, ani procentu. W jej pojęciu o prawie kontrakt był rzeczą serca, sztylet – sprawiedliwością słabego, a Bóg – trybunałem najwyższym. Wyznawszy swoje nieszczęsne położenie donii Lagunia, powierzyła córkę i majątek staremu honorowi hiszpańskiemu, który, czysty i bez skazy, panował wszechwładnie w tym starożytnym domu. Donia Lagunia, nie mając dzieci, bardzo uradowała się, że będzie wychowywała przybraną córkę. Ladacznica rozłączyła się ze swoją drogą Juaną, przekonana, że zapewniła jej przyszłość i znalazła matkę, która wychowa ją na kobietę godną Mancinich, nie zaś na Maranę. Opuszczając cichy i skromny dom sukiennika, w którym jaśniały mieszczańskie cnoty rodzinne, w którym religia i honor unosiły się w powietrzu, biedna rozpustnica, matka osierocona, zdołała znieść swoją boleść, widząc Juanę dziewicą, małżonką i matką szczęśliwą przez całe długie życie. Wszetecznica uroniła na progu tego domu jedną z tych łez, które zbierają aniołowie. Od tego dnia żałoby i nadziei, wiedziona niezwyciężonymi przeczuciami, trzykrotnie wracała, żeby zobaczyć swoją córkę. Po raz pierwszy zastała Juanę niebezpiecznie chorą. „Wiedziałam o tym” – rzekła do Pereza wchodząc do jego domu. We śnie, z oddalenia, widziała Juanę umierającą. Usługiwała jej, pielęgnowała ją; potem, pewnego poranku, kiedy powracająca do zdrowia córka spała, pocałowała ją w czoło i oddaliła się, nie zdradziwszy się niczym. Matka wypędziła wszetecznicę. Drugim razem Marana weszła do kościoła, w którym Juana Mancini przystępowała do komunii. Ubrana skromnie, skryta w ciemnym zakątku za filarem, matka-wygnanka ujrzała w córce siebie taką, jaką była niegdyś, o niebiańskiej twarzy anioła, czystą jak śnieg rankiem spadły na Alpy. Wszetecznica nawet w macierzyństwie swoim, Marana uczuła w głębi duszy zazdrość silniejszą aniżeli wszystkie jej miłości razem wzięte i wyszła z kościoła, niezdolna powstrzymać się dłużej od chęci zabicia donii Lagunia, kiedy widziała ją tam, jak z twarzą rozpromienioną zbyt okazywała się matką. Na koniec ostatnie spotkanie matki z córką miało miejsce w Mediolanie, dokąd udał się kupiec wraz z żoną. Marana jechała przez Corso w całym przepychu władczyni: ukazała się córce jak błyskawica, i nie została poznana. Zabójcze cierpienie! Tej Maranie, obsypywanej pocałunkami, brakowało jednego jedynego, za który byłaby oddała wszystkie inne, świeżego i rozkosznego pocałunku danego matce przez córkę, matce szanowanej, matce jaśniejącej wszystkimi cnotami rodzinnymi. Juana żyjąca była dla niej umarłą!
Pewna myśl ożywiła tę wszetecznicę, do której wtedy książę de Lina powiedział: „Co ci jest, mój aniele?” Myśl radosna! Juana od tej chwili była ocalona. Będzie ona może najnieznaczniejszą z kobiet, ale nie będzie nikczemną wszetecznicą, której każdy mężczyzna może powiedzieć: „Co ci jest, mój aniele?”
Sukiennik i jego żona spełnili swój obowiązek z całą nieskazitelną surowością. Majątek Juany, odkąd stał się ich majątkiem, zwiększył się dziesięciokrotnie. Perez Lagunia, najbogatszy kupiec z całej prowincji, przywiązał się do dziewczyny prawie bałwochwalczo. Czyliż obecność tej niebiańskiej istoty, ochroniwszy starą jego firmę od hańbiącego bankructwa, nie sprowadziła niesłychanej pomyślności? Jego żona, kobieta złotego serca i pełna delikatności, wychowała ją na dziewczynę pobożną, której czystość równa była piękności. Juana mogła zostać równie dobrze małżonką wielkiego pana, jak i bogatego kupca; nie była zdolna w niczym uchybić cnotom, jakich potrzeba dla świetnego losu, i gdyby nie wypadki, Perez, który marzył o podróży do Madrytu, byłby ją wydał za jakiego granda hiszpańskiego.
– Nie wiem, gdzie jest teraz Marana – rzekł Perez kończąc opowiadanie – ale w jakiejkolwiek stronie świata przebywa, jeżeli się dowiedziała o zajęciu naszej prowincji i o oblężeniu Tarragony, z pewnością wybrała się już w drogę, żeby przybywszy tu czuwać nad córką.
Opowiadanie to zmieniło postanowienie włoskiego kapitana, który nie chciał już teraz uczynić Juany Mancini markizą Montefiore. Poznał krew Marany w zerknięciu, jakie dziewczyna zamieniła z nim przez żaluzję, w podstępie, jakiego użyła celem zaspokojenia swojej ciekawości, w ostatnim spojrzeniu, jakie na niego rzuciła. Ten skończony rozpustnik chciał zaślubić kobietę cnotliwą. Przygoda ta była pełną niebezpieczeństw, ale takich, jakich nigdy nie obawia się mężczyzna najmniej nawet odważny, gdyż zapowiadały miłość i jej rozkosze. Uczeń sypiający na kontuarze, służąca w hamaku w kuchni, Perez i jego żona drzemiący snem lekkim jak zwykle starzy ludzie, cienkość ścian, godna smoka czujność w ciągu dnia, wszystko stanowiło przeszkody, wszystko tej miłości nadawało cechy miłości niemożliwej. Ale Montefiore miał na swoją korzyść, przeciw wszelkiej niemożliwości, krew Marany, która wrzała w sercu tej ciekawej Włoszki, Hiszpanki z obyczajów, jeszcze dziewicy, niecierpliwie pragnącej kochać. Namiętność, dziewczyna i Montefiore mogli we troje wystąpić przeciw całemu światu.