Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Marany - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marany - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 202 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­mi­mo kar­no­ści, któ­rą mar­sza­łek Su­chet za­pro­wa­dził w swo­im kor­pu­sie, nie­po­dob­na było prze­szko­dzić w pierw­szej chwi­li za­mę­to­wi i za­mie­sza­niu po zdo­by­ciu Tar­ra­go­ny. We­dług zda­nia nie­któ­rych woj­sko­wych, za­słu­gu­ją­cych na wia­rę, to upo­je­nie zwy­cię­stwem dziw­nie po­dob­ne było do ra­bun­ku, któ­ry wszak­że mar­sza­łek po­skro­mił wkrót­ce. Po przy­wró­ce­niu po­rząd­ku, po umiesz­cze­niu każ­de­go puł­ku we wła­ści­wej dziel­ni­cy, po za­mia­no­wa­niu ko­men­dan­ta pla­cu na­sta­ły rzą­dy woj­sko­we. Mia­sto przy­bra­ło wte­dy cha­rak­ter nie­jed­no­li­ty. Cho­ciaż wszyst­ko urzą­dzo­no na spo­sób fran­cu­ski, po­zwo­lo­no Hisz­pa­nom upie­rać się in pet­to przy na­wyk­nie­niach na­ro­do­wych. Ta pierw­sza chwi­la ra­bun­ku, trwa­ją­ce­go przez czas, któ­re­go nie­po­dob­na ści­śle okre­ślić, mia­ła, jak wszyst­ko pod słoń­cem, przy­czy­nę ła­twą do zro­zu­mie­nia. W kor­pu­sie mar­szał­ka był pułk pra­wie wy­łącz­nie zło­żo­ny z Wło­chów, pod do­wódz­twem nie­ja­kie­go puł­kow­ni­ka Eu­gène, czło­wie­ka nie­sły­cha­nej wa­lecz­no­ści, dru­gie­go Mu­ra­ta, któ­ry zbyt póź­no za­cząw­szy wo­jo­wać, nie otrzy­mał ani wiel­kie­go księ­stwa Ber­gu, ani kró­le­stwa ne­apo­li­tań­skie­go, ani kul w Piz­zo. Nie otrzy­mał wpraw­dzie ko­ro­ny, ale by­wał tam, gdzie świsz­czą kule, i nie by­ło­by nic dziw­ne­go, gdy­by któ­raś z nich go ugo­dzi­ła. Pułk ten zło­żo­ny był w za­wiąz­ku ze szcząt­ków le­gio­nu wło­skie­go, któ­ry był dla Włoch tym, czym są dla Fran­cji od­dzia­ły ko­lo­nial­ne. Jego ka­dry, znaj­du­ją­ce się na wy­spie El­bie, były miej­scem ho­no­ro­wej de­por­ta­cji i pa­ni­czy­ków wznie­ca­ją­cych oba­wy na przy­szłość, i nie­do­szłych wiel­kich mę­żów, któ­rych spo­łe­czeń­stwo za­wcza­su pięt­nu­je roz­pa­lo­nym że­la­zem, na­zy­wa­jąc ich nic­po­nia­mi. Wszyst­ko to po więk­szej czę­ści lu­dzie nie­zro­zu­mia­ni; ży­cie ich może stać się albo pięk­ne pod wpły­wem uśmie­chu ko­bie­ty, któ­ra wy­zwo­li ich od ich świet­nej ru­ty­ny, albo strasz­ne pod wpły­wem zło­śli­wej uwa­gi, jaką pod ko­niec hu­lan­ki rzu­ci któ­ryś z to­wa­rzy­szów pi­ja­ty­ki. Na­po­le­on wcie­lił więc tych dziel­nych lu­dzi do 6 puł­ku li­nio­we­go w na­dziei, że pra­wie wszyst­kich za­mie­ni w ge­ne­ra­łów, z wy­jąt­kiem tych, któ­rych zmio­tą kule ar­mat­nie; ale wy­ra­cho­wa­nia ce­sa­rza oka­za­ły się słusz­ny­mi tyl­ko w przed­mio­cie spu­sto­szeń, ja­kie sze­rzy­ła śmierć. Pułk ten, czę­sto dzie­siąt­ko­wa­ny, a za­wsze ten sam, po­zy­skał gło­śną sła­wę wa­lecz­ne­go na wi­dow­ni woj­ny, a naj­nie­go­dziw­sze­go ze wszyst­kich w ży­ciu pry­wat­nym. W cza­sie ob­lę­że­nia Tar­ra­go­ny Wło­si stra­ci­li swe­go zna­ko­mi­te­go do­wód­cę, ka­pi­ta­na Bian­chi, tego sa­me­go, któ­ry za­ło­żył się w cza­sie kam­pa­nii, że zje ser­ce szyl­dwa­cha hisz­pań­skie­go, co też uczy­nił. Ten żar­cik obo­zo­wy opo­wie­dzie­li­śmy na in­nym miej­scu („Sce­ny z ży­cia pa­ry­skie­go”), i pew­ne szcze­gó­ły o 6 puł­ku li­nio­wym, któ­re po­twier­dza­ją to, co tu­taj mó­wi­my, tam się znaj­du­ją. Cho­ciaż Bian­chi był wo­dzem tych dia­błów wcie­lo­nych, któ­rym pułk za­wdzię­czał swo­ją dwo­ja­ką sła­wę, po­sia­dał on jed­nak ów ro­dzaj ho­no­ru ry­cer­skie­go, któ­ry w ar­mii uspra­wie­dli­wia naj­więk­sze wy­bry­ki. Jed­nym sło­wem, w in­nej epo­ce mógł­by być god­nym po­dzi­wu fli­bu­stie­rem. Parę dni wcze­śniej od­zna­czył się wiel­kim czy­nem, któ­ry mar­sza­łek chciał wy­na­gro­dzić. Bian­chi od­mó­wił przy­ję­cia stop­nia, pen­sji i no­we­go or­de­ru, i jako je­dy­nej na­gro­dy do­ma­gał się za­szczy­tu, aże­by mógł pierw­szy za­ata­ko­wać Tar­ra­go­nę. Mar­sza­łek, przy­chy­liw­szy się do proś­by, za­po­mniał o swo­im przy­rze­cze­niu; ale Bian­chi zmu­sił go do przy­po­mnie­nia so­bie o nim. Wście­kły ka­pi­tan pierw­szy za­tknął sztan­dar fran­cu­ski na mu­rach i padł za­bi­ty przez ja­kie­goś mni­cha.

Ta dy­gre­sja hi­sto­rycz­na była ko­niecz­ną do wy­ja­śnie­nia, ja­kim spo­so­bem 6 pułk li­nio­wy pierw­szy wszedł do Tar­ra­go­ny i ja­kim spo­so­bem nie­ład, do­syć na­tu­ral­ny w mie­ście, któ­re zo­sta­ło wzię­te sztur­mem, prze­ro­dził się w wiel­ki ra­bu­nek.

W tym puł­ku słu­ży­ło dwu ofi­ce­rów, któ­rzy cho­ciaż nie wy­róż­nia­li się wśród tych lu­dzi z że­la­za, jed­nak­że dzię­ki temu, że los ich złą­czył, ode­gra­ją dość znacz­ną rolę w tym opo­wia­da­niu.

Pierw­szy, ka­pi­tan ubior­czy, ofi­cer na wpół woj­sko­wy, na wpół cy­wil­ny, ucho­dził za czło­wie­ka, mó­wiąc sty­lem żoł­nier­skim, umie­ją­ce­go dbać o swo­je spra­wy. Utrzy­my­wał, że jest wa­lecz­ny, chwa­lił się mię­dzy ludź­mi, że na­le­ży do 6 puł­ku li­nio­we­go, umiał pod­krę­cać wąsa, jak czło­wiek nie zna­ją­cy prze­szkód, ale to­wa­rzy­sze nie sza­no­wa­li go wca­le. Z po­wo­du ma­jąt­ku, jaki po­sia­dał, mu­siał być ostroż­nym. Dla­te­go też z dwu przy­czyn na­zy­wa­no go ka­pi­ta­nem kru­ków. Po pierw­sze, czuł on proch o milę i zmy­kał przed strza­ła­mi jak na skrzy­dłach; na­stęp­nie, przy­do­mek ten za­wie­rał w so­bie nie­win­ny, a zro­zu­mia­ły dla żoł­nie­rzy dwu­znacz­nik, na któ­ry w każ­dym ra­zie za­słu­gi­wał i któ­rym każ­dy inny był­by się szczy­cił. Ka­pi­tan Mon­te­fio­re, ze zna­ko­mi­tej ro­dzi­ny me­dio­lań­skiej, któ­re­mu jed­nak pra­wa kró­le­stwa wło­skie­go za­bra­nia­ły no­sić ten ty­tuł, był jed­nym z naj­pięk­niej­szych chłop­ców w ar­mii. Pięk­ność ta mo­gła być jed­ną z przy­czyn jego ostroż­no­ści w cza­sie bi­twy. Rana, któ­ra by mu skrzy­wi­ła nos, roz­cię­ła czo­ło lub po­roz­ry­wa­ła twarz, by­ła­by znisz­czy­ła jed­ną z naj­pięk­niej­szych fi­zjo­no­mii wło­skich, jaką kie­dy­kol­wiek wy­śni­ła so­bie w ma­rze­niach ko­bie­ta. Twarz jego do­syć po­dob­na do pier­wo­wzo­ru, któ­ry słu­żył Gi­ro­det'owi za mo­del mło­de­go Tur­ka w jego ob­ra­zie „Po­wsta­nie w Ka­irze”, była jed­ną z tych twa­rzy smęt­nych, na któ­re ko­bie­ty za­wsze się ła­pią. Mar­kiz Mon­te­fio­re po­sia­dał do­bra sub­sty­tu­owa­ne, sprze­dał do­cho­dy na pew­ną licz­bę lat, żeby po­pła­cić wy­bry­ki wło­skie, któ­rych by nikt nie zro­zu­miał w Pa­ry­żu. Zruj­no­wał się utrzy­mu­jąc w Me­dio­la­nie te­atr, aże­by na­rzu­cić pu­blicz­no­ści li­chą śpie­wacz­kę, któ­ra, jak mó­wił, ko­cha­ła go do sza­leń­stwa. Ka­pi­tan Mon­te­fio­re miał więc bar­dzo pięk­ną przy­szłość i nie chciał jej na­ra­żać w za­mian za li­chy ka­wa­łek czer­wo­nej wstąż­ki. Je­że­li nie był zu­chem, był przy­najm­niej fi­lo­zo­fem i mó­wiąc ję­zy­kiem par­la­men­tar­nym, mógł się po­wo­łać na pre­ce­dens. Wszak Fi­lip II przy­siągł w cza­sie bi­twy pod Sa­int-Qu­en­tin, że już nig­dy nie bę­dzie oglą­dał ognia, z wy­jąt­kiem sto­sów świę­tej in­kwi­zy­cji, a ksią­żę Alba utrzy­my­wał go w my­śli, że naj­lich­szym in­te­re­sem jest mi­mo­wol­ne prze­han­dlo­wa­nie ko­ro­ny na kulę oło­wia­ną. A więc Mon­te­fio­re był fi­lo­zo­fem jako mar­kiz, fi­lo­zo­fem jako przy­stoj­ny mło­dzie­niec, a w koń­cu tak głę­bo­kim po­li­ty­kiem, jak Fi­lip II. Po­cie­szał się z po­wo­du nada­ne­go mu przy­dom­ku i bra­ku sza­cun­ku w puł­ku my­ślą, że jego to­wa­rzy­sze byli nic­po­nia­mi, któ­rych opi­nia bę­dzie nie­wie­le zna­czyć, gdy­by przy­pad­kiem prze­ży­li eks­ter­mi­na­cyj­ną woj­nę. Poza tym po­wierz­chow­ność jego była pa­ten­tem wa­lecz­no­ści; był pew­ny, że za­mia­nu­ją go puł­kow­ni­kiem, czy to dzię­ki ja­kie­muś wpły­wo­wi ko­bie­ce­mu, czy to przez zręcz­ną me­ta­mor­fo­zę ka­pi­ta­na ubior­cze­go na ofi­ce­ra or­dy­nan­so­we­go, a z ofi­ce­ra or­dy­nan­so­we­go na ad­iu­tan­ta przy ja­kim po­błaż­li­wym mar­szał­ku. Chwa­ła dla nie­go była pro­stą kwe­stią ubio­ru. Tak więc pew­ne­go dnia ja­kiś dzien­nik na­pi­sze o nim: dziel­ny puł­kow­nik Mon­te­fio­re itd., on zaś bę­dzie miał wte­dy sto ty­się­cy sku­dów do­cho­du, za­ślu­bi pan­nę wy­so­kie­go rodu i nikt się nie po­wa­ży za­prze­czyć mu jego wa­lecz­no­ści ani spraw­dzać jego ran. Wresz­cie ka­pi­tan Mon­te­fio­re miał przy­ja­cie­la w oso­bie kwa­ter­mi­strza, Pro­wan­sal­czy­ka uro­dzo­ne­go w oko­li­cach Ni­cei, na­zwi­skiem Diard.

Przy­ja­ciel, czy to na cięż­kich ro­bo­tach, czy na pod­da­szu ar­ty­stow­skim, sta­no­wi po­cie­chę w nie­jed­nej nie­do­li. Otóż Mon­te­fio­re i Diard byli to dwaj fi­lo­zo­fo­wie, któ­rzy się po­cie­sza­li w ży­ciu ro­zu­mie­niem wy­stęp­ków, jak dwaj ar­ty­ści usy­pia­ją do­le­gli­wo­ści ży­cia na­dzie­ją chwa­ły. Obaj poj­mo­wa­li woj­nę w jej re­zul­ta­tach, nie w dzia­ła­niu, i po­le­głych na­zy­wa­li po pro­stu głup­ca­mi. Przy­pa­dek wy­kie­ro­wał ich na żoł­nie­rzy, kie­dy po­win­ni byli za­sia­dać przy zie­lo­nym sto­le kon­gre­su. Na­tu­ra rzu­ci­ła Mon­te­fio­re­go w for­mę Riz­ziów, a Diar­da w re­tor­tę dy­plo­ma­tów. Obaj ob­da­rze­ni byli tym uspo­so­bie­niem go­rącz­ko­wym, ru­chli­wym, na wpół ko­bie­cym, za­rów­no zdol­nym do do­bra, jak i do zła, ale z któ­re­go wy­ro­dzić się może, sto­sow­nie do wy­bry­ków tem­pe­ra­men­tu, za­rów­no zbrod­nia, jak i czyn szla­chet­ny, wiel­ko­dusz­ność lub nik­czem­ność. Los ich za­le­ży w każ­dej chwi­li od mniej­sze­go lub więk­sze­go na­ci­sku, jaki na apa­rat ner­wo­wy wy­wie­ra­ją na­mięt­no­ści gwał­tow­ne lub prze­lot­ne. Diard był wca­le do­brym rach­mi­strzem, ale ża­den żoł­nierz nie był­by mu po­wie­rzył ani swo­jej kie­ski, ani swo­je­go te­sta­men­tu, być może wsku­tek an­ty­pa­tii, jaką woj­sko­wi uczu­wa­ją do biu­ro­kra­tów. Kwa­ter­mi­strzo­wi nie zby­wa­ło ani na od­wa­dze, ani na pew­ne­go ro­dza­ju mło­dzień­czej szla­chet­no­ści, któ­rych to uczuć po­zby­wa­ją się nie­któ­rzy lu­dzie sta­rze­jąc się, kie­dy ro­zu­mu­ją lub ob­li­cza­ją. Nie­ste­ty, zmien­ny, jak zmien­ną tyl­ko może być pięk­ność ja­sno­wło­sej ko­bie­ty, Diard był po­nad­to sa­mo­chwa­łem, ga­du­łą i mó­wił o wszyst­kim. Mie­nił się ar­ty­stą i zbie­rał, na­śla­du­jąc dwóch sław­nych ge­ne­ra­łów, dzie­ła sztu­ki je­dy­nie dla­te­go, jak utrzy­my­wał, aże­by za­cho­wać je dla po­tom­no­ści. To­wa­rzy­sze by­li­by w kło­po­cie, gdy­by przy­szło im wy­dać o nim sąd spra­wie­dli­wy. Nie­któ­rzy spo­mię­dzy nich, zmu­sze­ni ucie­kać się do jego kie­ski w na­głych wy­pad­kach, uwa­ża­li go za bo­ga­te­go; lecz był gra­czem, a gra­cze nie po­sia­da­ją nic na wła­sność. Był gra­czem tak samo jak Mon­te­fio­re i wszy­scy ofi­ce­ro­wie gry­wa­li z nimi, gdyż, na hań­bę ro­dza­ju ludz­kie­go, czę­sto wi­du­je się przy zie­lo­nym sto­le oso­by, któ­re po skoń­cze­niu par­tii nie kła­nia­ją się so­bie i nie sza­nu­ją się wca­le. Mon­te­fio­re był prze­ciw­ni­kiem Bian­chie­go w za­kła­dzie o ser­ce hisz­pań­skie.

Mon­te­fio­re i Diard zna­leź­li się w ostat­nich sze­re­gach w cza­sie sztur­mu, ale za­szli naj­da­lej w śro­dek mia­sta, kie­dy zo­sta­ło wzię­te. Ta­kie wy­pad­ki tra­fia­ją się w cza­sie boju, ale dwaj przy­ja­cie­le czy­ni­li to sta­le. Wspie­ra­jąc się wza­jem­nie, od­waż­nie za­pę­dzi­li się w la­bi­rynt uli­czek cia­snych i po­nu­rych, obaj pa­mię­ta­jąc o swo­ich in­te­re­sach; je­den szu­kał ma­donn ma­lo­wa­nych, dru­gi ży­ją­cych. W ja­kimś za­kąt­ku Tar­ra­go­ny Diard po ar­chi­tek­tu­rze por­ty­ku po­znał klasz­tor, któ­re­go bra­mę wy­wa­żo­no, i wpadł tam, aby po­wstrzy­mać wście­kłość żoł­nie­rzy. Przy­był w porę, gdyż nie do­zwo­lił dwom pa­ry­ża­nom po­dziu­ra­wić ku­la­mi ma­don­ny Al­ba­na, któ­rą od nich ku­pił, po­mi­mo wą­sów, ja­ki­mi ją dwaj wol­ty­że­ro­wie ozdo­bi­li przez woj­sko­wy fa­na­tyzm. Mon­te­fio­re, po­zo­staw­szy sam, spo­strzegł na­prze­ciw­ko klasz­to­ru dom su­kien­ni­ka, skąd padł wy­mie­rzo­ny do nie­go strzał, w chwi­li kie­dy, przy­glą­da­jąc się bu­dyn­ko­wi z dołu do góry, przy­sta­nął za­trzy­ma­ny pio­ru­nu­ją­cą wy­mia­ną spoj­rzeń z ja­kąś za­cie­ka­wio­ną dziew­czy­ną, któ­ra wy­su­nę­ła zza ża­lu­zji gło­wę. Tar­ra­go­na wzię­ta sztur­mem, Tar­ra­go­na wrzą­ca gnie­wem, strze­la­ją­ca ze wszyst­kich okien, Tar­ra­go­na zgwał­co­na, z roz­czo­chra­ny­mi wło­sa­mi, na pół naga, z pło­ną­cy­mi uli­ca­mi, za­la­na przez żoł­nie­rzy fran­cu­skich, za­bi­ja­ją­cych lub za­bi­tych, war­ta była spoj­rze­nia od­waż­nej Hisz­pan­ki. Nie by­łaż to wal­ka by­ków na wiel­ką ska­łę? Mon­te­fio­re za­po­mniał o ra­bun­ku i przez chwi­lę nie sły­szał ani krzy­ków, ani wy­strza­łów ręcz­nej bro­ni, ani huku dział. Pro­fil tej Hisz­pan­ki był naj­bar­dziej bo­sko roz­kosz­nym z tych, ja­kie wi­dział kie­dy­kol­wiek, on, roz­pust­nik wło­ski, on, któ­re­mu sprzy­krzy­ły się Włosz­ki, sprzy­krzy­ły się ko­bie­ty i któ­ry ma­rzył o ko­bie­cie nie­moż­li­wej, po­nie­waż prze­sy­co­ny był ko­bie­ta­mi. Zdo­łał za­drżeć jesz­cze, on, roz­pust­nik, któ­ry zmar­no­wał ma­ją­tek dla urze­czy­wist­nie­nia ty­sią­ca sza­leństw, ty­sią­ca na­mięt­no­ści czło­wie­ka mło­de­go i zu­ży­te­go, on, naj­obrzy­dliw­szy po­twór, ja­kie­go wy­da­ło spo­łe­czeń­stwo. Do­bra myśl, któ­rą na­tchnął go za­pew­ne wy­strzał kup­ca-pa­trio­ty, prze­le­cia­ła mu przez gło­wę; była to myśl pod­pa­le­nia domu.

Ale zna­lazł się sam, po­zba­wio­ny środ­ków dzia­ła­nia; cen­trum bi­twy było na ryn­ku, na któ­rym garść za­pa­leń­ców bro­ni­ła się jesz­cze. Wte­dy przy­szło mu coś lep­sze­go do gło­wy. Diard wy­szedł z klasz­to­ru, a Mon­te­fio­re nie wspo­mniał mu o swo­im od­kry­ciu i po­biegł z nim za­ła­twiać spra­wy w róż­nych stro­nach mia­sta. Lecz na­za­jutrz ka­pi­tan wło­ski sta­nął kwa­te­rą u su­kien­ni­ka. Bo czyż nie było to po­miesz­cze­nie wła­ści­we dla ka­pi­ta­na ubior­cze­go?

Dom tego za­cne­go Hisz­pa­na skła­dał się, na dole, z ob­szer­ne­go a ciem­ne­go skle­pu, z ze­wnątrz opa­trzo­ne­go gru­by­mi szta­ba­mi że­la­zny­mi, tak jak w Pa­ry­żu sta­re skle­py przy uli­cy Lom­bardz­kiej. Sklep ten łą­czył się z du­żym po­ko­jem oświe­tlo­nym od po­dwó­rza, z po­ko­jem, któ­ry tchnął du­chem śred­nich wie­ków: sta­re za­kop­co­ne ob­ra­zy, sta­re obi­cia, sta­ro­żyt­ne bra­ze­ro, ka­pe­lusz z pió­ra­mi za­wie­szo­ny na gwoź­dziu, strzel­ba gie­ry­la­sow­ska i płaszcz à la Bar­to­lo. Kuch­nia przy­ty­ka­ła do tego po­ko­ju ze­brań do­mo­wych, do tego je­dy­ne­go po­ko­ju, w któ­rym ja­da­no, roz­grze­wa­no się przy ni­kłym bla­sku ognia, pa­ląc cy­ga­ra, roz­pra­wia­jąc z in­ten­cją po­ru­sza­nia serc nie­na­wi­ścią prze­ciw­ko Fran­cu­zom. Dzba­ny srebr­ne, kosz­tow­ne na­czy­nia sta­ro­daw­nym zwy­cza­jem zdo­bi­ły kre­dens. Ale świa­tło, ską­po roz­dzie­lo­ne, sła­bo tyl­ko od­bi­ja­ło od przed­mio­tów błysz­czą­cych i, jak na ob­ra­zie szko­ły ho­len­der­skiej, wszyst­ko tu sta­wa­ło się ciem­ne, na­wet twa­rze. Po­mię­dzy skle­pem i tym sa­lo­nem, tak pięk­nym dzię­ki bar­wom i ży­ciu pa­triar­chal­ne­mu, znaj­do­wa­ły się scho­dy do­syć ciem­ne, pro­wa­dzą­ce do ma­ga­zy­nu, w któ­rym zręcz­nie wy­ro­bio­ne okien­ka po­zwa­la­ły oglą­dać tka­ni­ny. Na­stęp­nie, na pię­trze, znaj­do­wa­ły się po­ko­je kup­ca i jego żony. Na ko­niec po­miesz­cze­nia dla ucznia i słu­żą­cej urzą­dzo­ne były na pod­da­szu sta­no­wią­cym man­sar­dę, o da­chu wy­su­nię­tym na uli­cę i opar­tym na fi­la­rach, któ­re temu do­mo­wi nada­wa­ły dziw­ną fi­zjo­no­mię; ale po­ko­iki ich za­ję­te zo­sta­ły przez su­kien­ni­ka i jego żonę, któ­rzy od­da­li ofi­ce­ro­wi wła­sne miesz­ka­nie, za­pew­ne aby unik­nąć wszel­kie­go za­tar­gu.

Mon­te­fio­re po­wie­dział, że jest daw­nym pod­da­nym hisz­pań­skim, prze­śla­do­wa­nym przez Na­po­le­ona, któ­re­mu słu­ży wbrew swo­jej woli; te pół­kłam­stwa od­nio­sły sku­tek, ja­kie­go się spo­dzie­wał. Za­pro­szo­no go do sto­łu ro­dzin­ne­go, jak na­ka­zy­wa­ło jego imię, uro­dze­nie, ty­tuł. Mon­te­fio­re miał po­wo­dy zjed­na­nia so­bie przy­chyl­no­ści su­kien­ni­ka: wie­trzył on swo­ją ma­don­nę, jak lu­do­żer­ca z baj­ki wie­trzył świe­że cia­ło Tom­cia Pa­lu­cha i jego bra­ci. Po­mi­mo za­ufa­nia, ja­kie umiał wznie­cić w su­kien­ni­ku, ten ostat­ni ani sło­wem nie wspo­mniał o owej ma­don­nie; i ka­pi­tan nie tyl­ko nie spo­strzegł żad­ne­go śla­du mło­dej dziew­czy­ny w cią­gu pierw­sze­go dnia, jaki prze­pę­dził pod da­chem za­cne­go Hisz­pa­na, ale na­wet nie zdo­łał usły­szeć żad­ne­go sze­le­stu ani od­kryć naj­mniej­szej wska­zów­ki, któ­ra by zdra­dza­ła jej obec­ność w tym sta­rym do­mo­stwie; a jed­nak wszyst­ko tak do­brze było sły­chać przez de­ski tej bu­dow­li, pra­wie cał­ko­wi­cie wznie­sio­nej z drze­wa, że wśród mil­cze­nia pierw­szych go­dzin nocy Mon­te­fio­re spo­dzie­wał się od­gad­nąć, w któ­rym miej­scu ukry­wa się mło­da nie­zna­jo­ma. Wy­obra­ża­jąc so­bie, że jest je­dy­ną cór­ką tych sta­rych lu­dzi, są­dził, iż ro­dzi­ce za­mknę­li ją w jed­nej z iz­de­bek pod­da­sza, na któ­rym urzą­dzi­li so­bie miesz­ka­nie na cały czas oku­pa­cji. Ale ża­den ob­jaw nie zdra­dził kry­jów­ki tego sza­cow­ne­go skar­bu. Ofi­cer na próż­no przy­ci­skał twarz do drob­nych rom­bo­idal­nych szyb w oknach, opra­wio­nych w ołów, a wy­cho­dzą­cych na po­dwó­rze oto­czo­ne czar­ny­mi mu­ra­mi, ale nie spo­strzegł tam żad­ne­go świa­tła, prócz tego, ja­kie rzu­ca­ły okna po­ko­ju za­ję­te­go przez dwo­je sta­rych mał­żon­ków, któ­rzy kasz­la­li, cho­dzi­li, roz­ma­wia­li. Dziew­czy­ny ani śla­du. Mon­te­fio­re za­nad­to był prze­bie­gły, aże­by na­ra­żać przy­szłość swo­jej na­mięt­no­ści prze­trzą­sa­niem domu po nocy lub lek­kim pu­ka­niem do drzwi. Być od­kry­tym przez tego za­pa­lo­ne­go pa­trio­tę, po­dejrz­li­we­go, jak po­wi­nien być każ­dy Hisz­pan, oj­ciec i su­kien­nik, by­ło­by to na­ra­zić się na nie­chyb­ną zgu­bę. Ka­pi­tan po­sta­no­wił prze­to ocze­ki­wać cier­pli­wie, spo­dzie­wa­jąc się sko­rzy­stać ze spo­sob­nej pory i ułom­no­ści lu­dzi, któ­rzy w koń­cu za­wsze, cho­ciaż­by na­wet byli zbrod­nia­rza­mi, a tym bar­dziej gdy są uczci­wi, za­po­mi­na­ją o za­cho­wa­niu któ­re­goś ze środ­ków ostroż­no­ści. Na­za­jutrz do­wie­dział się, gdzie sy­pia słu­żą­ca, zo­ba­czyw­szy ro­dzaj ha­ma­ka w kuch­ni. Uczeń sy­piał na la­dzie w skle­pie. W tym dru­gim dniu Mon­te­fio­re w cza­sie wie­cze­rzy, zło­rze­cząc Na­po­le­ono­wi, zdo­łał roz­marsz­czyć chmur­ne czo­ło go­spo­da­rza, po­waż­ne­go Hisz­pa­na o czar­nej twa­rzy, po­dob­nej do tych, ja­kie nie­gdyś wy­rzy­na­no na gry­fach trój­strun­nych gi­tar, a żona jego zdo­by­ła się na we­so­ły uśmiech nie­na­wi­ści po­mię­dzy zmarszcz­ka­mi sta­rej twa­rzy. Lam­pa i od­blask bra­ze­ra fan­ta­stycz­nie oświe­ca­ły tę szla­chet­ną salę. Go­spo­dy­ni ofia­ro­wa­ła

ci­ga­ret­to swo­je­mu na wpół współ­o­by­wa­te­lo­wi. W tej chwi­li Mon­te­fio­re usły­szał sze­lest suk­ni i stuk krze­sła, któ­re upa­dło za za­sło­ną.

– Masz to­bie! – za­wo­ła­ła sta­ra bled­nąc. – Niech nas wszy­scy świę­ci mają w swo­jej opie­ce i obro­nią przed ja­kim nie­szczę­ściem!

– Ma­cie tam ko­goś u sie­bie? – za­py­tał Włoch nie oka­zu­jąc naj­mniej­sze­go wzru­sze­nia.

Su­kien­nik mruk­nął ja­kieś prze­kleń­stwo pod ad­re­sem dziew­cząt; jego żona zaś otwo­rzy­ła ukry­te drzwi i przy­pro­wa­dzi­ła na wpół żywą ma­don­nę Wło­cha, na któ­rą ten za­chwy­co­ny ko­cha­nek po­zor­nie nie zwró­cił uwa­gi. Tyl­ko, aby unik­nąć po­dej­rze­nia, że gra ko­me­dię, spoj­rzał na dziew­czy­nę i rzekł w ję­zy­ku ma­cie­rzy­stym:

– Czy to jest wa­sza cór­ka?

Pe­rez de La­gu­nia (tak się na­zy­wał su­kien­nik), któ­ry miał bar­dzo roz­le­głe sto­sun­ki w Ge­nui, we Flo­ren­cji, w Li­vor­no, umiał po wło­sku i od­po­wie­dział w tym sa­mym ję­zy­ku:

– Nie. Gdy­by była moją cór­ką, nie za­cho­wy­wał­bym tyle ostroż­no­ści. Tę dziew­czy­nę od­da­no mi pod opie­kę i wo­lał­bym zgi­nąć ani­że­li do­żyć tego, aby się jej przy­tra­fi­ło coś złe­go. Ale kto tam da so­bie radę z dziew­czy­ną osiem­na­sto­let­nią!

– Jest bar­dzo ład­na – obo­jęt­nie rzekł Mon­te­fio­re, nie pa­trząc na dziew­czy­nę.

– Pięk­ność jej mat­ki była dość gło­śna – od­po­wie­dział ku­piec.

I pa­li­li cy­ga­ra da­lej, spo­glą­da­jąc na sie­bie spod oka. Cho­ciaż Mon­te­fio­re su­ro­wo so­bie za­bro­nił spoj­rzeń, któ­re by mo­gły zdra­dzić, że jego obo­jęt­ność jest po­zor­na, to jed­nak w chwi­li, kie­dy Pe­rez od­wró­cił gło­wę, żeby splu­nąć, zde­cy­do­wał się ukrad­ko­wo rzu­cić okiem na dziew­czy­nę i spo­tkał iskrzą­ce się oczy. Ale wten­czas, z tą umie­jęt­no­ścią pa­trze­nia, jaka za­rów­no roz­pust­ni­ko­wi, jak rzeź­bia­rzo­wi na­da­je zgub­ną wła­dzę roz­bie­ra­nia ko­bie­ty nie­ja­ko i od­ga­dy­wa­nia jej kształ­tów przez szyb­kie i traf­ne wnio­sko­wa­nie, spo­strzegł jed­no z tych ar­cy­dzieł, któ­rych utwo­rze­nie wy­ma­ga wszyst­kich roz­ko­szy mi­ło­ści. Była to twarz bla­da, na któ­rą słoń­ce Hisz­pa­nii rzu­ci­ło co­kol­wiek to­nów ciem­nych, co jej se­ra­fic­kie­mu spo­ko­jo­wi przy­da­wa­ły pło­mien­nej dumy, bla­sku, wsą­czo­ne­go w tę cerę prze­zro­czy­stą, po­cho­dzą­cą może z krwi mau­re­tań­skiej, któ­ra ją oży­wia­ła i za­bar­wia­ła. Wło­sy jej pod­nie­sio­ne ku szczy­to­wi gło­wy spa­da­ły i ota­cza­ły czar­ny­mi re­flek­sa­mi świe­że, prze­zro­czy­ste uszka, za­zna­cza­ły kon­tu­ry lek­ko nie­bie­ska­wej szyi. Te buj­ne loki uwy­dat­nia­ły jesz­cze po­łysk pa­lą­cych oczu i ko­ra­lo­wych warg wy­gię­tych w łuk. Na­ro­do­wa ba­ski­na pięk­nie pod­kre­śla­ła wcię­cie ki­bi­ci, gięt­kiej jak ga­łąz­ka wierz­by. Nie była to Dzie­wi­ca wło­ska, ale Dzie­wi­ca hisz­pań­ska, Dzie­wi­ca Mu­ril­la, je­dy­ne­go ar­ty­sty dość śmia­łe­go, aby od­ma­lo­wać ją upo­jo­ną szczę­ściem po­czę­cia Chry­stu­sa; wy­nik sza­lo­nej wy­obraź­ni naj­zu­chwal­sze­go, naj­go­ręt­sze­go z ma­la­rzy. W dziew­czy­nie tej były po­łą­czo­ne trzy rze­czy, z któ­rych jed­na wy­star­czy­ła­by do po­sta­wie­nia ko­bie­ty w rzę­dzie bóstw: czy­stość per­ły spo­czy­wa­ją­cej w głę­bi mo­rza, wznio­sła eg­zal­ta­cja świę­tej Te­re­sy hisz­pań­skiej i nie­świa­do­ma sie­bie jesz­cze na­mięt­ność. Uka­za­nie się jej po­dzia­ła­ło jak ta­li­zman. Mon­te­fio­re nie wi­dział nic sta­re­go oko­ło sie­bie: dziew­czy­na od­mło­dzi­ła wszyst­ko. Jak­kol­wiek zja­wi­sko było roz­kosz­ne, trwa­ło jed­nak krót­ko. Nie­zna­jo­mą od­pro­wa­dzo­no do ta­jem­ni­cze­go po­ko­ju, do któ­re­go słu­żą­ca, jaw­nie już no­si­ła jej od tej chwi­li świa­tło i je­dze­nie.

– Do­brze czy­ni­cie, że ją ukry­wa­cie – rzekł Mon­te­fio­re po wło­sku. – Za­cho­wam ta­jem­ni­cę. Do li­cha, mamy ge­ne­ra­łów, któ­rzy by­li­by zdol­ni po­rwać ją wam prze­mo­cą!

Upo­je­nie ka­pi­ta­na było tak wiel­kie, że aż na­su­nę­ło mu za­miar po­ślu­bie­nia nie­zna­jo­mej. Za­żą­dał więc pew­nych ob­ja­śnień od swo­je­go go­spo­da­rza. Pe­rez chęt­nie opo­wie­dział mu przy­go­dę, któ­rej za­wdzię­czał wy­cho­wan­kę; ostroż­ny Hisz­pan po­su­nął się do tego zwie­rze­nia nie tyl­ko przez wzgląd na zna­ko­mi­tość rodu Mon­te­fio­re, o któ­rym sły­szał we Wło­szech, lecz tak­że chcąc wy­ka­zać, jak sil­ne za­po­ry chro­ni­ły dziew­czy­nę przed uwie­dze­niem. Jak­kol­wiek po­czci­wiec od­zna­czał się nie­ja­ką pa­triar­chal­ną wy­mo­wą, bę­dą­cą w zgo­dzie z jego pro­sty­mi oby­cza­ja­mi i har­mo­ni­zu­ją­cą z wy­strza­łem, jaki od­dał do ka­pi­ta­na, opo­wia­da­nie zy­ska na stresz­cze­niu.

W chwi­li kie­dy re­wo­lu­cja fran­cu­ska zmie­ni­ła oby­cza­je kra­jów, któ­re słu­ży­ły za wi­dow­nię jej wo­jen, do Tar­ra­go­ny przy­by­ła mło­da nie­rząd­ni­ca, wy­pę­dzo­na z We­ne­cji jej upad­kiem. Ży­cie tej isto­ty było tkan­ką przy­gód ro­man­so­wych i dziw­nych zmian losu. Jej to, czę­ściej ani­że­li każ­dej in­nej ko­bie­cie tej od­trą­co­nej od świa­ta kla­sy, zda­rza­ło się, że dzię­ki ka­pry­so­wi ja­kie­goś ma­gna­ta, pod­nie­co­ne­go jej nie­zwy­kłą pięk­no­ścią, była ob­sy­py­wa­na zło­tem, klej­no­ta­mi, ota­cza­na ty­sią­cz­ny­mi roz­ko­sza­mi bo­gac­twa. Kwia­ty, po­wo­zy, pa­zio­wie, po­ko­jo­we, pa­ła­ce, ob­ra­zy, zu­chwal­stwo, po­dró­że na wzór Ka­ta­rzy­ny II; sło­wem, ży­cie kró­lo­wej sa­mo­wład­nej w swych wszyst­kich za­chce­niach, któ­re speł­nia­no po­nad jej za­chce­nia. Przy tym ani ona, ani nikt, ża­den uczo­ny, fi­zyk, che­mik czy kto­kol­wiek inny, nie mógł od­kryć, ja­kim spo­so­bem ulat­nia­ło się jej zło­to, tak da­le­ce, że znaj­do­wa­ła się zno­wu na bru­ku, bied­na, po­zba­wio­na wszyst­kie­go, za­cho­wu­jąc tyl­ko swo­ją wszech­wład­ną pięk­ność, nie trosz­cząc się o prze­szłość, te­raź­niej­szość i przy­szłość. Rzu­co­na, nędz­nie utrzy­my­wa­na przez ja­kie­goś bied­ne­go ofi­ce­ra-gra­cza, któ­re­go wąsy ją za­chwy­ci­ły, przy­wią­za­ła się jak pies do swo­je­go pana, dzie­ląc z nim tyl­ko nie­wy­go­dy tego ży­cia woj­sko­we­go, w któ­rych była mu po­cie­chą, a wresz­cie na­wy­kła do wszyst­kie­go, sy­pia­jąc za­rów­no we­so­ło na pod­da­szu, jak i pod su­ty­mi ko­ta­ra­mi. Włosz­ka i Hisz­pan­ka jed­no­cze­śnie, skru­pu­lat­nie za­cho­wy­wa­ła prze­pi­sy re­li­gij­ne i czę­sto ma­wia­ła do ko­chan­ka: „Przyjdź ju­tro, dziś na­le­żę do Boga”. Ale to bło­to ule­pio­ne ze zło­ta i won­no­ści, to lek­ce­wa­że­nie wszyst­kie­go, te sza­lo­ne na­mięt­no­ści, ta głę­bo­ka wia­ra rzu­co­na w to ser­ce jak bry­lant w ka­łu­żę, to ży­cie za­czę­te i za­koń­czo­ne w szpi­ta­lu, ten ha­zard kar­cia­rza prze­nie­sio­ny na spra­wy du­szy, na całą eg­zy­sten­cję, na ko­niec ta wy­so­ka al­che­mia, w któ­rej na­mięt­ność pod­sy­ca­ła ogień pod ty­glem, gdzie top­nia­ły naj­pięk­niej­sze ma­jąt­ki, gdzie roz­pły­wa­ły się i zni­ka­ły ta­la­ry pra­dzia­dów i ho­nor wiel­kich imion – wszyst­ko to po­cho­dzi­ło od szcze­gól­ne­go ge­niu­szu, wier­nie prze­ka­zy­wa­ne­go cór­kom przez mat­ki od wie­ków śred­nich. Tej ko­bie­cie było na imię MA­RA­NA. W tej ro­dzi­me, czy­sto ko­bie­cej, od trzy­na­ste­go wie­ku po­ję­cie, oso­ba, imię i wła­dza ojca naj­zu­peł­niej były nie­zna­ne. Wy­raz Ma­ra­na był dla niej tym, czym god­ność Stu­ar­tów była dla gło­śne­go rodu kró­lew­skie­go w Szko­cji, imie­niem ho­no­ro­wym pod­sta­wia­nym w miej­sce oj­cow­skie­go na sku­tek nie­prze­rwa­ne­go dzie­dzi­cze­nia tej sa­mej god­no­ści, feu­dal­nie przy­zna­nej ro­dzi­nie. Nie­gdyś we Fran­cji, w Hisz­pa­nii i we Wło­szech, kie­dy te trzy pań­stwa mia­ły, od czter­na­ste­go do pięt­na­ste­go wie­ku, in­te­re­sa wspól­ne, któ­re je łą­czy­ły lub roz­łą­cza­ły przez nie­usta­ją­ce woj­ny, wy­raz Ma­ra­na słu­żył w naj­ob­szer­niej­szym zna­cze­niu do okre­śle­nia roz­pust­ni­cy. W owych cza­sach ten ro­dzaj ko­biet miał w świe­cie pew­ne sta­no­wi­sko, o ja­kim obec­nie nie­po­dob­na dać wy­obra­że­nia. Ni­non de Lenc­los i Ma­rion De­lor­me je­dy­nie ode­gra­ły we Fran­cji tę samą rolę, co Im­pe­rie, Ca­ta­li­ny i Ma­ra­ny, oko­ło któ­rych w wie­kach mi­nio­nych sku­pia­li się du­chow­ni, urzęd­ni­cy i woj­sko­wi. Im­pe­ria zbu­do­wa­ła w Rzy­mie ko­ściół, w przy­stę­pie żalu za grze­chy, jak Ro­do­pe pi­ra­mi­dę w Egip­cie. To imię nada­wa­ne z po­cząt­ku jako pięt­no hań­by dziw­nej ro­dzi­nie, o któ­rej tu mowa, sta­ło się w koń­cu jej wła­sno­ścią i uszla­chet­ni­ło w niej na­łóg przez nie­za­prze­czal­ną sta­ro­żyt­ność na­ło­gu. Otóż pew­ne­go dnia Ma­ra­na dzie­więt­na­ste­go wie­ku, w dniu do­stat­ku czy też nę­dzy – nie wia­do­mo, gdyż to za­gad­nie­nie było ta­jem­ni­cą mię­dzy Bo­giem i nią – a z pew­no­ścią w go­dzi­nie re­li­gii i me­lan­cho­lii, ta ko­bie­ta zna­la­zła się sto­pa­mi w bło­cie, a gło­wą w nie­bie­siech. Prze­klę­ła wów­czas krew żył swo­ich, prze­klę­ła samą sie­bie, za­drża­ła na myśl, że ma cór­kę, i przy­się­gła tak, jak umie­ją przy­się­gać te ko­bie­ty, z uczci­wo­ścią, z nie­złom­no­ścią ga­ler­ni­ków, z naj­skru­pu­lat­niej­szą uczci­wo­ścią, jaką zna­leźć moż­na pod słoń­cem: przy­się­gła przed oł­ta­rzem, z wia­rą w oł­tarz, że cór­kę po­kie­ru­je na isto­tę cno­tli­wą, świę­tą, aże­by ob­da­rzyć ten dłu­gi sze­reg zbrod­ni mi­ło­snych i nie­rząd­nych ko­biet anio­łem dla nich wszyst­kich w nie­bie. Po wy­ko­na­niu przy­się­gi krew Ma­ra­ny znów prze­mó­wi­ła; la­dacz­ni­ca raz jesz­cze rzu­ci­ła się w ży­cie awan­tur­ni­cze, z jed­ną my­ślą wię­cej w ser­cu. Na ko­niec po­ko­cha­ła gwał­tow­ną mi­ło­ścią, wsze­tecz­nie, jak Hen­rie­ta Wil­son po­ko­cha­ła lor­da Pon­son­by, jak pan­na Du­pu­is po­ko­cha­ła Bo­ling­bro­ke'a, jak mar­gra­bi­na Pe­sca­ra po­ko­cha­ła męża: ale nie, ona nie ko­cha­ła, ona ubó­stwia­ła jed­ne­go z tych lu­dzi ja­sno­wło­sych, męż­czy­znę na wpół ko­bie­tę, któ­re­mu przy­pi­sy­wa­ła cno­ty, ja­kich nie miał, chcąc dla sie­bie zo­sta­wić to tyl­ko, co było wy­stęp­kiem. Po­tem od tego sła­be­go czło­wie­ka, z tego bez­sen­sow­ne­go mał­żeń­stwa, któ­re­go nig­dy nie po­bło­go­sła­wił ani Bóg, ani lu­dzie, któ­re szczę­ście po­win­no było uspra­wie­dli­wić, cho­ciaż go nig­dy nie roz­grze­sza, i za któ­re ru­mie­nią się nie­raz lu­dzie bez­czel­ni, mia­ła cór­kę, cór­kę, któ­rą oca­lić na­le­ża­ło, cór­kę, dla któ­rej pra­gnę­ła bło­gie­go ży­cia, a zwłasz­cza skrom­no­ści, ja­kiej jej sa­mej nie do­sta­wa­ło. Od­tąd czy to szczę­śli­wa, czy znę­ka­na, w do­stat­kach czy też w nę­dzy, mia­ła w ser­cu uczu­cie czy­ste, naj­pięk­niej­sze ze wszyst­kich uczuć ludz­kich, po­nie­waż jest naj­bez­in­te­re­sow­niej­sze. Mi­łość ko­chan­ki po­sia­da wła­ści­we so­bie sa­mo­lub­stwo, mi­łość ma­cie­rzyń­ska nie ma go wca­le. Ma­ra­na była mat­ką, jaką żad­na mat­ka być nie zdo­ła, gdyż w jej ży­ciu wiecz­ne­go roz­bit­ka mio­ta­ją­ce­go się na fa­lach ży­cia ma­cie­rzyń­stwo mo­gło być de­ską zba­wie­nia! Speł­nić świę­cie część swo­je­go za­da­nia do­cze­sne­go, wy­sy­ła­jąc jed­ne­go jesz­cze anio­ła do raju, czy­liż to nie wię­cej było war­te ani­że­li spóź­nio­ny żal za grze­chy? Czy­liż nie była to je­dy­na mo­dli­twa czy­sta, któ­rą wol­no jej było wznieść do Boga? Dla­te­go też, kie­dy jej cór­ka Ma­ria Ju­ana Pe­pi­ta (pra­gnę­ła­by dać jej za pa­tron­ki wszyst­kie świę­te ka­len­da­rza), sko­ro ta istot­ka zo­sta­ła jej daną, po­wzię­ła tak wy­so­kie wy­obra­że­nie o ma­je­sta­cie ma­cie­rzyń­stwa, że bła­ga­ła na­łóg o uży­cze­nie jej fol­gi. Sta­ła się cno­tli­wą i żyła sa­mot­nie. Od­tąd żad­nych za­baw, żad­nych nocy, żad­nych mi­ło­ści. Całe jej szczę­ście, wszyst­kie roz­ko­sze spo­czy­wa­ły w wą­tłej ko­ły­sce cór­ki. Dźwię­ki tego dzie­cię­ce­go gło­su bu­do­wa­ły oazę na roz­pa­lo­nych pia­skach jej ży­cia. Uczu­cia tego nie­po­dob­na było po­rów­nać z żad­nym in­nym. Czy­liż nie obej­mo­wa­ło ono wszyst­kich uczuć ludz­kich i wszyst­kich na­dziei nie­biań­skich? Ma­ra­na nie chcia­ła zma­zać cór­ki żad­ną pla­mą, poza grze­chem pier­wo­rod­nym jej uro­dze­nia, któ­ry pra­gnę­ła zmyć wszyst­ki­mi cno­ta­mi spo­łecz­ny­mi: dla­te­go też za­żą­da­ła od mło­de­go ojca ma­jąt­ku oj­cow­skie­go i oj­cow­skie­go na­zwi­ska. Ta dziew­czy­na więc nie była już Ju­aną Ma­ra­na, ale Ju­aną Man­ci­ni. Po­tem, po sied­miu la­tach roz­ko­szy i po­ca­łun­ków, upo­je­nia i szczę­ścia, bied­na Ma­ra­na mu­sia­ła się wy­rzec swo­je­go bó­stwa, aże­by jego czo­ło nie po­trze­bo­wa­ło chy­lić się pod cię­ża­rem hań­by dzie­dzicz­nej, i tu mat­ka mia­ła tyle od­wa­gi, że się wy­rze­kła dziec­ka dla nie­go sa­me­go; wy­szu­ka­ła, nie bez strasz­nych cier­pień, inną mat­kę, ro­dzi­nę, inne oby­cza­je, któ­rych trze­ba było na­brać, i świę­te przy­kła­dy do na­śla­do­wa­nia. Ab­dy­ka­cja mat­ki jest ak­tem prze­ra­ża­ją­cym albo wznio­słym; w tym wy­pad­ku czyż nie był on wznio­sły?

Otóż w Tar­ra­go­nie szczę­śli­wy traf do­zwo­lił jej spo­tkać La­gu­nię w oko­licz­no­ści, w któ­rej mo­gła oce­nić uczci­wość Hisz­pa­na i wy­so­ką cno­tę jego żony. Zja­wi­ła się u nich jak anioł wy­ba­wie­nia. Ma­ją­tek i ho­nor kup­ca, chwi­lo­wo za­gro­żo­ne, wy­ma­ga­ły po­mo­cy bez­zwłocz­nej i ta­jem­ni­cy; Ma­ra­na od­da­ła mu sumę sta­no­wią­cą po­sag Ju­any, nie żą­da­jąc od nie­go ani po­kwi­to­wa­nia, ani pro­cen­tu. W jej po­ję­ciu o pra­wie kon­trakt był rze­czą ser­ca, szty­let – spra­wie­dli­wo­ścią sła­be­go, a Bóg – try­bu­na­łem naj­wyż­szym. Wy­znaw­szy swo­je nie­szczę­sne po­ło­że­nie do­nii La­gu­nia, po­wie­rzy­ła cór­kę i ma­ją­tek sta­re­mu ho­no­ro­wi hisz­pań­skie­mu, któ­ry, czy­sty i bez ska­zy, pa­no­wał wszech­wład­nie w tym sta­ro­żyt­nym domu. Do­nia La­gu­nia, nie ma­jąc dzie­ci, bar­dzo ura­do­wa­ła się, że bę­dzie wy­cho­wy­wa­ła przy­bra­ną cór­kę. La­dacz­ni­ca roz­łą­czy­ła się ze swo­ją dro­gą Ju­aną, prze­ko­na­na, że za­pew­ni­ła jej przy­szłość i zna­la­zła mat­kę, któ­ra wy­cho­wa ją na ko­bie­tę god­ną Man­ci­nich, nie zaś na Ma­ra­nę. Opusz­cza­jąc ci­chy i skrom­ny dom su­kien­ni­ka, w któ­rym ja­śnia­ły miesz­czań­skie cno­ty ro­dzin­ne, w któ­rym re­li­gia i ho­nor uno­si­ły się w po­wie­trzu, bied­na roz­pust­ni­ca, mat­ka osie­ro­co­na, zdo­ła­ła znieść swo­ją bo­leść, wi­dząc Ju­anę dzie­wi­cą, mał­żon­ką i mat­ką szczę­śli­wą przez całe dłu­gie ży­cie. Wsze­tecz­ni­ca uro­ni­ła na pro­gu tego domu jed­ną z tych łez, któ­re zbie­ra­ją anio­ło­wie. Od tego dnia ża­ło­by i na­dziei, wie­dzio­na nie­zwy­cię­żo­ny­mi prze­czu­cia­mi, trzy­krot­nie wra­ca­ła, żeby zo­ba­czyć swo­ją cór­kę. Po raz pierw­szy za­sta­ła Ju­anę nie­bez­piecz­nie cho­rą. „Wie­dzia­łam o tym” – rze­kła do Pe­re­za wcho­dząc do jego domu. We śnie, z od­da­le­nia, wi­dzia­ła Ju­anę umie­ra­ją­cą. Usłu­gi­wa­ła jej, pie­lę­gno­wa­ła ją; po­tem, pew­ne­go po­ran­ku, kie­dy po­wra­ca­ją­ca do zdro­wia cór­ka spa­ła, po­ca­ło­wa­ła ją w czo­ło i od­da­li­ła się, nie zdra­dziw­szy się ni­czym. Mat­ka wy­pę­dzi­ła wsze­tecz­ni­cę. Dru­gim ra­zem Ma­ra­na we­szła do ko­ścio­ła, w któ­rym Ju­ana Man­ci­ni przy­stę­po­wa­ła do ko­mu­nii. Ubra­na skrom­nie, skry­ta w ciem­nym za­kąt­ku za fi­la­rem, mat­ka-wy­gnan­ka uj­rza­ła w cór­ce sie­bie taką, jaką była nie­gdyś, o nie­biań­skiej twa­rzy anio­ła, czy­stą jak śnieg ran­kiem spa­dły na Alpy. Wsze­tecz­ni­ca na­wet w ma­cie­rzyń­stwie swo­im, Ma­ra­na uczu­ła w głę­bi du­szy za­zdrość sil­niej­szą ani­że­li wszyst­kie jej mi­ło­ści ra­zem wzię­te i wy­szła z ko­ścio­ła, nie­zdol­na po­wstrzy­mać się dłu­żej od chę­ci za­bi­cia do­nii La­gu­nia, kie­dy wi­dzia­ła ją tam, jak z twa­rzą roz­pro­mie­nio­ną zbyt oka­zy­wa­ła się mat­ką. Na ko­niec ostat­nie spo­tka­nie mat­ki z cór­ką mia­ło miej­sce w Me­dio­la­nie, do­kąd udał się ku­piec wraz z żoną. Ma­ra­na je­cha­ła przez Cor­so w ca­łym prze­py­chu wład­czy­ni: uka­za­ła się cór­ce jak bły­ska­wi­ca, i nie zo­sta­ła po­zna­na. Za­bój­cze cier­pie­nie! Tej Ma­ra­nie, ob­sy­py­wa­nej po­ca­łun­ka­mi, bra­ko­wa­ło jed­ne­go je­dy­ne­go, za któ­ry by­ła­by od­da­ła wszyst­kie inne, świe­że­go i roz­kosz­ne­go po­ca­łun­ku da­ne­go mat­ce przez cór­kę, mat­ce sza­no­wa­nej, mat­ce ja­śnie­ją­cej wszyst­ki­mi cno­ta­mi ro­dzin­ny­mi. Ju­ana ży­ją­ca była dla niej umar­łą!

Pew­na myśl oży­wi­ła tę wsze­tecz­ni­cę, do któ­rej wte­dy ksią­żę de Lina po­wie­dział: „Co ci jest, mój anie­le?” Myśl ra­do­sna! Ju­ana od tej chwi­li była oca­lo­na. Bę­dzie ona może naj­nie­znacz­niej­szą z ko­biet, ale nie bę­dzie nik­czem­ną wsze­tecz­ni­cą, któ­rej każ­dy męż­czy­zna może po­wie­dzieć: „Co ci jest, mój anie­le?”

Su­kien­nik i jego żona speł­ni­li swój obo­wią­zek z całą nie­ska­zi­tel­ną su­ro­wo­ścią. Ma­ją­tek Ju­any, od­kąd stał się ich ma­jąt­kiem, zwięk­szył się dzie­się­cio­krot­nie. Pe­rez La­gu­nia, naj­bo­gat­szy ku­piec z ca­łej pro­win­cji, przy­wią­zał się do dziew­czy­ny pra­wie bał­wo­chwal­czo. Czy­liż obec­ność tej nie­biań­skiej isto­ty, ochro­niw­szy sta­rą jego fir­mę od hań­bią­ce­go ban­kruc­twa, nie spro­wa­dzi­ła nie­sły­cha­nej po­myśl­no­ści? Jego żona, ko­bie­ta zło­te­go ser­ca i peł­na de­li­kat­no­ści, wy­cho­wa­ła ją na dziew­czy­nę po­boż­ną, któ­rej czy­stość rów­na była pięk­no­ści. Ju­ana mo­gła zo­stać rów­nie do­brze mał­żon­ką wiel­kie­go pana, jak i bo­ga­te­go kup­ca; nie była zdol­na w ni­czym uchy­bić cno­tom, ja­kich po­trze­ba dla świet­ne­go losu, i gdy­by nie wy­pad­ki, Pe­rez, któ­ry ma­rzył o po­dró­ży do Ma­dry­tu, był­by ją wy­dał za ja­kie­go gran­da hisz­pań­skie­go.

– Nie wiem, gdzie jest te­raz Ma­ra­na – rzekł Pe­rez koń­cząc opo­wia­da­nie – ale w ja­kiej­kol­wiek stro­nie świa­ta prze­by­wa, je­że­li się do­wie­dzia­ła o za­ję­ciu na­szej pro­win­cji i o ob­lę­że­niu Tar­ra­go­ny, z pew­no­ścią wy­bra­ła się już w dro­gę, żeby przy­byw­szy tu czu­wać nad cór­ką.

Opo­wia­da­nie to zmie­ni­ło po­sta­no­wie­nie wło­skie­go ka­pi­ta­na, któ­ry nie chciał już te­raz uczy­nić Ju­any Man­ci­ni mar­ki­zą Mon­te­fio­re. Po­znał krew Ma­ra­ny w zer­k­nię­ciu, ja­kie dziew­czy­na za­mie­ni­ła z nim przez ża­lu­zję, w pod­stę­pie, ja­kie­go uży­ła ce­lem za­spo­ko­je­nia swo­jej cie­ka­wo­ści, w ostat­nim spoj­rze­niu, ja­kie na nie­go rzu­ci­ła. Ten skoń­czo­ny roz­pust­nik chciał za­ślu­bić ko­bie­tę cno­tli­wą. Przy­go­da ta była peł­ną nie­bez­pie­czeństw, ale ta­kich, ja­kich nig­dy nie oba­wia się męż­czy­zna naj­mniej na­wet od­waż­ny, gdyż za­po­wia­da­ły mi­łość i jej roz­ko­sze. Uczeń sy­pia­ją­cy na kon­tu­arze, słu­żą­ca w ha­ma­ku w kuch­ni, Pe­rez i jego żona drze­mią­cy snem lek­kim jak zwy­kle sta­rzy lu­dzie, cien­kość ścian, god­na smo­ka czuj­ność w cią­gu dnia, wszyst­ko sta­no­wi­ło prze­szko­dy, wszyst­ko tej mi­ło­ści nada­wa­ło ce­chy mi­ło­ści nie­moż­li­wej. Ale Mon­te­fio­re miał na swo­ją ko­rzyść, prze­ciw wszel­kiej nie­moż­li­wo­ści, krew Ma­ra­ny, któ­ra wrza­ła w ser­cu tej cie­ka­wej Włosz­ki, Hisz­pan­ki z oby­cza­jów, jesz­cze dzie­wi­cy, nie­cier­pli­wie pra­gną­cej ko­chać. Na­mięt­ność, dziew­czy­na i Mon­te­fio­re mo­gli we tro­je wy­stą­pić prze­ciw ca­łe­mu świa­tu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: