- W empik go
Marcepanowa miłość - ebook
Marcepanowa miłość - ebook
Historia pachnąca choinką, przy której grzejemy serca rodzinną miłością. Zimowa opowieść pełna czułości i wzruszeń!
Nastoletni Norbert przeżywa swoje pierwsze zauroczenie. Uczuciu młodych przeciwni są rodzice, którzy mają własne, całkiem dorosłe animozje. Dla nastolatków jest to zatem czas szczególnie burzliwy, a zbliżające się wielkimi krokami święta i trudności w młodzieńczej komunikacji niczego nie ułatwiają…
Norbert znajduje jednak wsparcie w swojej matce, Justynie, która tego roku bierze na swoje barki przygotowanie wigilijnej kolacji. Kobieta pragnąc szczęścia swojego dziecka postanawia zaprosić także Zuzannę i jej rodziców.
Czy magia świąt zadziała wśród ludzi, którzy różnią się prawie wszystkim?
Agnieszka Lis zabiera nas w świąteczną podróż po ludzkich charakterach i emocjach, kolejny raz udowadniając, że bohaterowie jej książek są tacy jak my. Pełni skrajności i tajemnic do rozwikłania.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67343-82-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez szkolny korytarz przelewała się magma. Niesymetryczna, poznaczona tak różnymi kolorami włosów, jak i sztampowymi fryzurami. W masie dominowała czerń, gdzieniegdzie tylko przecięta neonową szmatką. Nie sposób nawet było określić kierunku, w którym fala się przemieszczała. Raczej po prostu bulgotała.
Wśród uczniowskich głów nie wyróżniały się te profesorskie, bo też nauczyciele nie dominowali już wzrostem. Minęły także czasy, gdy schludnie ubrane dziewczynki przemieszczały się skromnie pod ścianami, a środkiem płynęła rozwibrowana czereda chłopców. Zresztą można to uznać za zjawisko fascynujące, przeczące prawom fizyki – uczniowie biegli zawsze w stronę boiska. Z powrotem, po dzwonku na lekcję, po prostu materializowali się pod klasą. Nikt się też na lekcje nie śpieszył. Skończył się już czas, zarezerwowany dla szkoły podstawowej, kiedy to surowe spojrzenie nauczycielki przywracało porządek w klasie i na korytarzu. Przynajmniej dopóki nauczyciel wciąż patrzył.
W liceum wszystko było zupełnie inne. Nikt nie biegał. Zwykle nikt nie krzyczał. A i tak było głośno, a i tak wszyscy poruszali się zbyt szybko. Masa uczniów na korytarzu zdawała się niekształtna i bezosobowa, dla Norberta jednak przede wszystkim pozostawała wroga. Szepcząca, komentująca, oceniająca.
Usiadł na krześle niemal w samym końcu korytarza, tuż koło toalet. Zwykle nikt tu nie przychodził. Większość uczniów korzystała z WC znajdujących się w środkowej części korytarza. Tu bywało spokojnie i odludnie.
Nie dzisiaj. Choć właściwie zagęszczenie ludzkości wzrosło zaledwie o jedną osobę, to i tak Norbert poczuł, że świat stał się przeludniony. Aleksander stanął nad nim i rzucił z westchnieniem:
– Dobrze, że się tu schowałeś. Przynajmniej nikogo nie ranisz swoim widokiem.
Nie było w tym nawet kpiny, po prostu chłodne stwierdzenie. Chłopak wypowiedział je i wszedł do toalety, nawet nie sprawdzając wywartego wrażenia. Norbert zacisnął dłonie w pięści.
„Tylko spokojnie, tylko spokojnie” – powtarzał sobie z zamkniętymi oczami. Chciał zerwać się i uciec, pomyślał jednak, że to byłaby kompletna kapitulacja. Nie potrafił się bić, nigdy zresztą nie miał potrzeby wchodzić w otwarte konflikty. W podstawówce jego największym przewinieniem były kilkugodzinne wagary, które zresztą nie sprawiły mu żadnej przyjemności. Snuli się po mieście razem z Wojtkiem, niejako przymusowym kolegą, i zupełnie nie mieli pomysłu, co ze sobą zrobić. Na dodatek matka na jego wielki wybryk zareagowała pełnym współczucia westchnieniem, przez co stał się zaledwie mizernym wygłupem niedorostka.
Norbert nie mógł wiedzieć, że matka westchnęła z przerażenia. Zadała sobie wtedy pytanie: „To już? Dorastanie? Nastoletnie wybryki?” i nie spała przez całą noc. Rozmowę dyscyplinującą przeprowadziła następnego dnia i zakończyła ją po pierwszym stwierdzeniu Norberta: „Było nudno. Nie mieliśmy co ze sobą zrobić”. Uznała wtedy, że kara wymierzyła się samoistnie i nic dotkliwszego nie wymyśli.
Teraz jednak Norbert pomyślał, że przydałaby się umiejętność spektakularnej bijatyki. Chodził do liceum zaledwie dwa tygodnie, a już chciał ze szkoły uciekać.
Rozważania chłopaka przerwało wyjście Aleksandra z toalety.
– Jeszcze tu siedzisz? – zdziwił się. Norbert wzruszył ramionami. – A właściwie siedź i nigdzie indziej się nie pokazuj. – Chłopak pochylił się nad Norbertem. – Szkoda zatruwać powietrze kimś takim jak ty. Przynajmniej wiadomo, gdzie cię znaleźć. Koło kibla.
Aleksander odwrócił się i odszedł szybkim krokiem, klikając coś w telefonie. W ostatniej chwili, już niemal znikając za załomem ściany, odwrócił się jeszcze i szybko zrobił Norbertowi zdjęcie.
– Ładna niezdara. – Uśmiechnął się i schował telefon do kieszeni.
Po długiej przerwie zaczynała się „feeria polskiego”, jak w myślach nazywał te godziny Norbert. Dwie godziny języka polskiego i na zakończenie dnia jeszcze WOS. I tak jak od początku wiadomo było, że ten ostatni przedmiot będzie piętą achillesową chłopaka, który nigdy nie lubił śledzić żadnych aktualności, tak polski – do niedawna – całkiem lubił. Jeszcze w podstawówce, pomimo ewidentnie ścisłych zainteresowań chłopaka, polonistka potrafiła wykrzesać z niego sporo dobrego. Osiągała przynajmniej tyle, że chciało mu się chcieć. Licealne perspektywy wydawały się mniej obiecujące. Nauczycielka polskiego o przepięknym imieniu Julia w niczym nie przypominała szekspirowskiej bohaterki. Nie była ani romantyczna, ani eteryczna, ani młoda, ani uduchowiona.
A przede wszystkim – od pierwszego spojrzenia nie polubiła Norberta. Sama nie wiedziała dlaczego i wcale nie zamierzała się nad tym zastanawiać.
Na dźwięk dzwonka chłopak podniósł się z krzesła i ruszył do sali. Wszedł ostatni, większość miejsc była już zajęta. Nie miał wyboru, usiadł w pierwszej ławce dokładnie naprzeciw katedry, za którą zasiadała nauczycielka. Był na linii strzału i jeszcze zanim usiadł, już skulił się w środku.
Zerknął tylko na ławkę z tyłu. Zwykle tam siadała Zuza. Zuzka. Zuzanna. Sąsiadka z osiedla. Poznali się w nieprzyjemnych okolicznościach, gdy zaczepiało ją dwóch wyrostków. A potem jej oryginalny tata, Paweł, w specyficzny sposób wyrażał chłopakowi swoją wdzięczność.
Norbert i Zuza zaprzyjaźnili się, spędzali coraz więcej czasu razem. Uczyli się, śmiali i wychodzili na spacery z psem. Poznał jej upodobania, pamiętał, że uwielbia marcepany, często kupował też jakiś smaczek dla psa. Obecność Zuzy dodawała Norbertowi wigoru.
Oczywiście, że się nie pomylił. Był pierwszą osobą, którą nauczycielka wywołała do odpowiedzi. I oczywiście nie miał pojęcia, o co pyta. Jasne, zaliczył jedynkę. Choć jeszcze kilka miesięcy wcześniej byłby to dla niego powód do wewnętrznego dygotu, teraz nie zrobiło to na nim szczególnego wrażenia. Ot, pałka. Cóż to jest wobec wieczności?
– Przerwy nie będzie. Zrobicie sobie dłuższą po drugiej lekcji. Nie będziemy przerywać. – Nauczycielka nie poddała tego pod dyskusję, po prostu oznajmiła uczniom swoją decyzję. Nikt się nie zbuntował, choć Norbert miał na to ochotę.
„W sumie co za różnica” – pomyślał. – „I tak nie będę chodził do tej szkoły. Nienawidzę tej szkoły!”. Siedział więc grzecznie do końca lekcji, zupełnie nie słuchając. Nic go nie obchodziło. Tęsknił tylko za Zuzą.
Na przerwie zostawił wszystkie rzeczy na ławce i wyszedł przed klasę. Podpierał ścianę tuż przy wejściu, a kilku chłopaków, w tym Aleksander, specjalnie przeszło tak, by go potrącić.
– Dobrze, że nigdzie dalej się nie pokazujesz – zdążył jeszcze wyszeptać Aleksander. – Przynajmniej nie burzysz w otoczeniu poczucia estetyki. Bo wiesz, do tej budy chodzą fajni ludzie, w normalnych ciuchach, nie jakieś ciołki z trwałą na głowie. Tak że stój tu, chłoptasiu, stój.
Norbert poderwał głowę i natknął się na taksujący wzrok pani Julii. Złożył usta w krzywy grymas, niby uśmiech, i opuścił głowę. Przeczekał tak do dzwonka. A gdy wszedł do klasy, okazało się, że jego biurko jest puste.
– Norbert? – Nauczyciel WOS-u uniósł lekko brwi. – Jesteś nieprzygotowany? – Wskazał ruchem głowy puste biurko.
– Ja... – chłopak się zająknął – nie wiem, gdzie są moje rzeczy.
– To znaczy?
– Były tu przed przerwą.
Klasa w natchnionej ciszy słuchała rozmowy.
– Czyli znikły? – skwitował nauczyciel. Norbert kiwnął głową. – Czy ktoś coś o tym wie?
Panowała całkowita cisza. „Żeby chociaż jakaś mucha przeleciała!” – Norbert uśmiechnął się, rozbawiony własną myślą. Nauczyciela zaś zirytował ten uśmiech. „Niech sobie gówniarz radzi sam!” – pomyślał. Głośno zaś powiedział:
– Proszę zatem, żeby w przyszłości nic takiego nie miało miejsca.
I skupił się na prowadzeniu lekcji.
Po lekcji Norbert znalazł swój plecak wciśnięty w kąt z tyłu klasy, pomiędzy dwoma schodzącymi się w rogu regałami. Przybory z ławki leżały obok porozrzucane na podłodze. Wszystko było w komplecie, choć rzucone bezładnie, tylko linijka się połamała.
„Po jakie licho wyciągałem linijkę na polski?” – zastanowił się Norbert. Zebrał swoje rzeczy i jak najwolniej ruszył do wyjścia. Szatnia była pusta, wrzesień wciąż rozpieszczał wszystkich słoneczną pogodą i młodzież nie nosiła kurtek. Wyobraził sobie, że za kilka tygodni będzie musiał wejść w rozdygotany testosteronem, ściśnięty w boksach tłumek, i przeszedł go dreszcz. Już widział siebie szukającego kurtki, narażonego na ciche parsknięcia, lekceważąco odwrócony wzrok, na porozumiewawcze szturchnięcia łokciem. Czyli na wszystko, co musi znosić klasowa ofiara. „Tylko dlaczego akurat ja?”
W szkole podstawowej nigdy nie utrzymywał się w głównym nurcie, nie zależało mu na tym. Mniej więcej do piątej klasy rywalizował w nauce z Wojtkiem, potem Wojtek pozostał kujonem, Norbert plasował się w górnych rejonach średniej. Denerwowało to jego mamę, uczącą w tej samej szkole anglistkę, ale chłopak nigdy nie dał powodów do prawdziwych zmartwień, więc radykalne interwencje rodzicielskie nie były potrzebne. Norbert nigdy nie zintegrował się z klasą, ale też nie pozostawał na jej dalekich rubieżach. Raczej przebywał na obrzeżach. Bywał zapraszany na imprezy, choć nie wszystkie. Zawsze uczestniczył w klasowych zbiórkach, ale niekoniecznie chciał wychodzić przed szereg i cokolwiek prezentować. Nawet na forum klasy, nawet wręczać prezentu nauczycielowi. Może to dlatego, że zawsze miał oparcie w Wojtku?
Tutaj trafił w kompletnie nowe środowisko. Dla niego prywatne liceum miało być trampoliną do wiedzy i lepszych studiów, wybrał tę szkołę świadomie i z biciem serca czekał na wynik wstępnych egzaminów. Jaka to była radość, gdy znalazł swoje nazwisko na liście przyjętych!
Już drugiego dnia wiedział, że będzie miał kłopoty. Większość klasy była zżyta, bo przeszli do tego liceum wprost ze znajdującej się w sąsiednim skrzydle podstawówki. No i większość dzieciaków miała ugruntowany pogląd na życie. Liczy się kasa. Masz mieć buty za średnią krajową, bluzę za drugą krajową, plecak za jej połowę... To był tutaj właściwy przelicznik. „Średnia krajowa” w ustach większości uczniów tej szkoły była równoważnikiem „miski ryżu”. A rodzice Norberta mieli na pieniądze całkowicie inny pogląd. „Nienawidzę tej szkoły” – pomyślał chłopak po raz kolejny tego dnia, tak samo jak przez kilkanaście poprzednich dni. „Całe szczęście, że jest Zuza”.
Uśmiechnął się na tę ostatnią myśl i wyszedł ze szkoły. W słoneczne wrześniowe popołudnie wszyscy uczniowie uciekali ze szkoły jak najszybciej. Wybrali się całą hałastrą piechotą do sklepu, by tam irytować sprzedawczynie przestawianiem towaru na półkach i wybrzydzaniem na dostępne produkty. Po innych przyjechali rodzice. W wypasionych SUV-ach nerwowo stukały o kierownicę długie paznokcie, a butni pieniacze potulnie wsiadali na przednie siedzenie.
Zuza miała tego dnia dodatkowe zajęcia, kończyła o jedną lekcję później. Norbert usiadł na ławce, sprawdziwszy uprzednio jeszcze raz, że nie ma w pobliżu żadnego z kolegów, i zajął się czekaniem.ROZDZIAŁ 2
Justyna usiadła ciężko na kuchennym taborecie. Kiedyś marzyła o eleganckich, błyszczących hokerach, najlepiej tapicerowanych czerwoną skórą. „Kiedyś” to było pomiędzy. W czasie przed Zuzką, ale po Norbercie. Odchowany syn dawał już trochę swobody, a kolejnego dziecka nie planowała. Cóż, człowiek strzela, pan Bóg kule nosi. Na świecie pojawiła się Zuzanka, która imię dostała po prababce Justyny, kobiecie znanej w rodzinie z twardego charakteru. Wielu cech można było małej odmówić – ale konsekwencji w dążeniu do celu miała aż nadto. Jeśli postanowiła nie spać – nie przejmowała się godziną, okolicznościami ani prawidłami rozwoju niemowląt. Jeśli postanowiła nie jeść pysznej pożywnej kaszki – ozdabiała abstrakcjami ściany kuchni. Na szczęście podczas ostatniego remontu wszystkie ściany domu pomalowano plamoodpornymi farbami i jak dotąd skutecznie udawało się zmywać wszystkie ornamenty autorstwa Zuzanki, Justyna zastanawiała się jednak, dlaczego musi to robić codziennie.
Kilka dni wcześniej mała pokazała światu, co powinny jeść ponadroczne dzieciątka. Zapewne nie zgodziłby się z tym twierdzeniem żaden dietetyk, Niania Frania, Superniania ani żadna inna, nawet i elektroniczna. Zuzanka bowiem chwyciła za leżącą na talerzu ojca parówkę i włożyła sobie do buzi, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Zagulgotała słodko i zademonstrowała oniemiałej Justynie, jak je grzeczne dziecko. Po czym wyciągnęła rączkę po drugą parówkę, a że nie było jej w zasięgu wzroku, zajęła się dekorowaniem podłogi musem marchewkowo-jabłkowym. Justyna wydała z siebie jęk i od razu odpaliła internet, by znaleźć porady na temat ciężkiej niestrawności u dzieci. Przeczytała wszystko na ten temat, jej mąż śmiał się, że dotarła już do samego końca internetu, małej jednak nic nie było. Następnego ranka Zuzanka rączką pokazała, co chce dostać na śniadanie. Dopiero gdy rozwarła paszczę i wydała z siebie pierwszy ryk, Czarek przesunął talerz w jej stronę. Wrzask ustał, parówka zniknęła w buzi dziewczynki, podłoga zyskała ozdobne szlaczki truskawkowo-jabłkowe.
– Chowamy mutanta – ponuro oznajmiła Justyna.
Następnego dnia mała odkryła, że ketchup jest pyszny. Justynie zapaliło się światełko. Ketchup można zrobić w domu. Albo kupić eko. Bywają ketchupy z marchewki. I z buraczków. Następnego dnia udało jej się przemycić wraz z parówką kilka łyżeczek zmiksowanej marchewki. To już było coś... „Z Norbertem nie miałam takich przebojów” – myślała ciut rozżalona. „Może to zemsta młodej za to, że w pierwszej chwili nie ucieszyłam się z ciąży. Co za bzdury” – skarciła od razu sama siebie. „Kocham moje dzieci tak samo mocno, obydwoje”.
Akcja o kryptonimie „parówka” miała miejsce kilka dni temu. Teraz Zuzka zasnęła snem najedzonego niemowlęcia, a Justyna cieszyła się, że nie wyposażyli kuchni w efektowne hokery. Musiałaby się na nie wspinać, na taboret zaś mogła bezwładnie opaść. Wizja samej siebie leżącej bezwładnie niczym pusty worek po kartoflach na lekko klejącej podłodze, tuż pod chromowanym hokerem obitym czerwoną, koniecznie włoską skórą, wywołała na jej twarzy blady uśmiech.
„Gdzie jest, do licha, to macierzyństwo pełne słodkich gulgotań, bezzębnych uśmiechów i całowania rozkosznych wałeczków na kończynach?” – zastanawiała się czasami. „Po drugiej stronie wyspania się” – odpowiadała sobie w takich sytuacjach. „Podobnie jak błyszczące kafle w kuchni i szafa z równo poukładanymi ciuchami”.
Westchnęła i sięgnęła po czajnik. Właśnie zagotowała się woda, może zdąży wypić ciepłą herbatę. Ze smutkiem stwierdziła, że ostatnio rozmijają się z Czarkiem coraz bardziej. Ona po całym dniu zajmowania się rozczulającym niemowlakiem oczekiwała, że wieczorem ktoś przejmie opiekę nad Zuzką. Chociaż na dwie godziny. Czarek wracał zmęczony po całym dniu pracy, licząc na gotową ciepłą kolację i może odrobinę romantyzmu. A tymczasem ten ostatni zakamuflował się w ich w domu i zajął miejsce na półce z lekturami szkolnymi. Intymność leżała odłogiem, choć Justyna bardzo tego żałowała. Zresztą Czarek też, ale nie znajdowali dogodnej chwili, by sobie o tym powiedzieć.
Justyna z zadowoleniem stwierdziła, że od kiedy Zuzka zaaplikowała sobie dietę parówkową, śpi coraz dłużej. Już nie po dwadzieścia minut, co dotąd było standardem. Wyczerpana matka liczyła na godzinę ciszy i zdecydowała, że wykorzysta ją najbardziej egoistycznie, jak tylko potrafiła sobie wyobrazić. Postanowiła pójść spać.
Ułożyła się w salonie na narożnej kanapie, podłożyła pod głowę haftowaną poduszkę i nakryła zmęczone ciało kocem. Zanim jeszcze rozłożyła pled na sobie, jej ręka już się osunęła, a pomieszczenie wypełnił miarowy oddech. Spała jak niemowlak, skoro niemowlak prawie nie spał. Nie miała żadnych snów, w ogóle ostatnio nie śniła. Po prostu zapadała się w niebyt z poczuciem, że jest to miejsce dobre i otulające, w sam raz dla niej.
Udało jej się pospać pół godziny. Ocknęła się, przerażona i zdezorientowana, a dzwoniący telefon wzbudził jej irytację. Nie zdążyła odebrać i machnęła ręką na oddzwonienie. „Później” – pomyślała.
Sen jednak nie nadchodził. Zrezygnowana, wstała, ciężko westchnęła i upiła łyk zimnej już herbaty. Pokręciła głową i sięgnęła po telefon, wybierając opcję: „Oddzwoń”.
– Dzień dobry – powiedziała, przedstawiając się.
– Dzień dobry pani – odpowiedział miły kobiecy głos. – Jestem wychowawczynią Norberta. Czy mogłybyśmy się spotkać?ROZDZIAŁ 3
Po tej rozmowie Justynie drżały ręce. „Potrzebuję mleka, nie herbaty. Albo wody. Tak, woda byłaby niezła. Poleję nią sobie głowę, może wtedy uwierzę, że to się dzieje naprawdę” – pomyślała.
W czasie jej rozmowy z wychowawczynią obudziła się Zuza. Pierwsze gulgotania były rozczulające, Justyna nie miała jednak złudzeń. Za chwilę zmienią się w ryk tyranozaura, któremu właśnie uciekł smakowity brachiozaur. Zajęła się córeczką, cały czas myśląc o Norbercie. „Przechwaliłam starsze dziecko” – pomyślała gorzko.
Dotychczas chłopak był bezproblemowy. Ząbkował o czasie, raczkował zgodnie z podręcznikiem, jadł słoiczki bez marudzenia i spał jak niemowlę, dzięki czemu matka mogła funkcjonować jak człowiek, nie zombie. Potem uczył się nieźle, może bez fajerwerków, ale równo. Z pomocą matki, która czujnie obserwowała oceny i wkraczała zawsze, gdy pojawiała się jakaś czwórka czy – nie daj Boże – trójka, fundowała korepetycje, ewentualnie sama zasiadała z Norbertem nad lekcjami – chłopak każdą klasę kończył ze świadectwem z czerwonym paskiem.
Wiadomo – dorastanie, zmiana środowiska, nowa szkoła... Ale żeby zaczynać rok szkolny od wezwania przez wychowawcę na dywanik? Irytacja przeplatała się w Justynie z niepokojem.
Panie umówiły się za dwa dni w szkole, na przerwie po pierwszej lekcji. Justyna postanowiła odwieźć Norberta do szkoły, Zuzę zostawić pod czujną opieką taty, a potem poczekać chwilę na wychowawczynię. Zamierzała jednak przygotować się do tej rozmowy, cokolwiek miałoby to oznaczać. Czekała na Norberta z obiadem, a zadowolona Zuzka dokazywała na dywanie. Chodzenie w pionie, choć jeszcze lekko chwiejne, sprawiało jej nie lada frajdę, jednak lubiła także wciąż po prostu sprowadzać matkę do parteru. Justyna nie miała wyjścia, mała wymuszała zabawy, w których matka na kolanach podążała za dzieckiem. Na nogach się nie liczyło. Chyba że mama była na nogach, a dziewczynka na rękach mamy. Siedząc na dywanie, obserwowała, jak mała wspina się, łapiąc za nogę od stołu. „Koniec wolności już niedługo” – pomyślała. „Zaraz zacznie biegać, nie nadążę za nią. I nie będzie miejsca, do którego ta łobuziara nie dotrze”. Zaśmiała się sama do siebie. „Wolności? Nadałam temu słowu nowe znaczenie”.
Rozwój córeczki bardzo ją cieszył, jak pewnie każdą kochającą matkę. Jednak z pewnym przerażeniem myślała o opiece nad dzieckiem, które jest w stanie samodzielnie dotrzeć w każdy kąt. „Jak ja sobie poradzę?” – martwiła się. „Będę musiała poradzić sobie jak najlepiej” – odpowiadała sama sobie.
Teraz nie miała czasu rozważać tej kwestii. Czekała na syna, panicznie próbując znaleźć dobry początek rozmowy.
Norbert wszedł do domu, rzucając bezosobowe „cześć” równocześnie z plecakiem. Ten ostatni wylądował na środku korytarza, buty chłopak rozrzucił w przedsionku. „To nie będzie dobry początek” – pomyślała Justyna. „Nie zwrócę mu uwagi, by po sobie sprzątał. Nie teraz”.
Spokojnie nalała zupę na talerz i czekała na syna. Umycie rąk po przyjściu do domu było naturalne, ale czy powinno trwać kwadrans? Zupa wystygła. „Dobrze, że nie jest za słona” – kąśliwie rozmyślała Justyna, wlewając ją z powrotem do garnka.
– Norbert! – zawołała w końcu.
Cisza.
– Norbert!
Stan nie uległ zmianie. Poczuła, że się w środku gotuje. Mała wyczuła emocje matki i natychmiast też zaczęła krzyczeć. Justyna wzięła córkę na ręce i wspięła się po schodach do pokoju syna. Uchyliła drzwi, młody nawet tego nie zauważył. Siedział przed komputerem ze słuchawkami na uszach, pochłonięty internetową konwersacją. „Tylko spokojnie” – powtarzała w myślach Justyna. Podeszła do syna i delikatnie dotknęła jego ramienia. Podskoczył, zanim się jednak odwrócił i zdjął słuchawki, zamknął ekran czatu.
– Wołałam cię na obiad – powiedziała najspokojniej, jak potrafiła.
– Nie słyszałem.
„Gdybyś zdjął słuchawki, tobyś słyszał!” – wykrzyknęła w duchu, głośno zaś powiedziała:
– Zwykle po twoim powrocie ze szkoły czeka na ciebie obiad. Zwykle, czyli mam na myśli zawsze. – Bardzo się starała uniknąć sarkazmu. Okazało się to jednak zadaniem ponad jej siły.
– Idę – odburknął nastolatek.
Justyna zeszła pierwsza, usadowiła Zuzkę w foteliku do karmienia i zanim Norbert się objawił, pokroiła parówkę. Nalała synowi odgrzanej ponownie zupy, nastawiła resztę obiadu i przygotowała pyszną pożywną kaszkę dla niemowląt. Do ciepłej włożyła pokrojoną parówkę i takim zestawem zaczęła karmić córeczkę.
– Kasza z parówką? – z odrazą stwierdził Norbert.
„To przynajmniej jest jakiś początek” – pomyślała Justyna. „Mimo wszystko lepszy niż: ułóż buty!”
– O gustach się nie dyskutuje – odpowiedziała, siląc się na pogodny ton. – Co w szkole?
– Nic – odburknął.
– To pewnie nowe znaczenie tego słowa – odparła spokojnie. – Dla mnie zawsze jest „coś”, ale nie spierajmy się o definicje. Nic, czyli?
– Nie chcę chodzić do tej szkoły.
Spodziewała się tego, dokładnie to powiedziała jej wychowawczyni przez telefon. Mimo wszystko jednak zaskoczył ją ton, jakim Norbert wypowiedział to zdanie. Ponury, grobowy, niepozostawiający żadnych złudzeń.
– Ops – odpowiedziała, udając zdziwienie. – A dlaczego? – Na razie postanowiła zignorować poważny ton chłopaka. Nastolatki często zmieniają zdanie. – Przecież jeszcze dwa miesiące temu byłeś przeszczęśliwy? Do tej szkoły przecież chciałeś pójść? Pamiętasz stres, jaki przeżywaliśmy przed ogłoszeniem wyników wstępnych egzaminów?
– Pamiętam. – Ton chłopaka się nie zmienił.
– Chodzisz do tej szkoły zaledwie trzy tygodnie. Co się stało?
– Tam chodzą debilni ludzie. Kretyni.
– Rozumiem – odpowiedziała ostrożnie, czując rozdwojenie jaźni. Starała się w skupieniu karmić małą, a jednocześnie myśli jej galopowały w poszukiwaniu dobrych odpowiedzi. – A myślisz, że gdzie indziej będą chodzili inni?
Już kończąc to zdanie, wiedziała, że się podłożyła.
– Oczywiście, że będą inni. Ci chodzą do tej szkoły. A takich debili nigdzie indziej nie ma.
– Synku, ale dlaczego? Nie pasuje ci jakiś nauczyciel? Ktoś ci zrobił przykrość?
Zadawała jeszcze wiele pytań, nastolatek każde kwitował wzruszeniem ramion. Ciężka to rozmowa, gdy mówi tylko jedna strona. W końcu Justyna doszła do ściany.
– A do jakiej szkoły chciałbyś chodzić?
– Do jakiejkolwiek. Może być ta, do której chodzi Wojtek.
Na tym skończyła się wymiana poglądów. Justyna została z mętlikiem w głowie. Spojrzała na zegarek. Czarek miał dzisiaj jakieś ważne spotkanie, ostatnio ciągle mówiło się o brakach papieru, a jego drukarnia potrzebowała go dużo. Z roku na rok coraz więcej. Stawał na głowie, żeby zapewnić firmie i rodzinie byt, a do tego potrzebny był papier. Postanowiła poprowadzić małżeńską konwersację o problemach nastolatka w szkole po powrocie męża z pracy, teraz i tak musiała zająć się Zuzką.
Pomysł kaszki z parówką był genialny, jak sama oceniła. Mała zjadła wszystko i zadowolona lekko kaczym chodem przeszła do kojca z zabawkami. Justyna włożyła naczynia do zmywarki i skupiła się na zabawie w dopasowywanie kształtów. „To podobno rozwija” – pomyślała. „Jak ja teraz potrzebuję rozwoju!”
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------