- W empik go
Marcepanowe sny - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Marcepanowe sny - ebook
Fragment: "Wyścigi terenowe ciężarówek tej nocy odbywają się przy sztucznym świetle silnych reflektorów. Jupitery umieszczone są po cztery na ogromnych rusztowaniach. Oślepiają aż do wnętrza mózgu, jakby oświetlają czaszki widzów przez dziurawe, odarte z powiek oczodoły."
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-211-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od autora
Uwielbiam pisać. Właściwie, odkąd pamiętam, zawsze pisałem. Trudności mam jedynie z przypomnieniem sobie pierwszych prac. Czy były to wiersze, czy po prostu opowiadania — dokumentalne opowiadania opisujące wycieczki turystyczne w góry? A może i jedno, i drugie — dwa w jednym? Chyba jeden z pierwszych przeze mnie popełnionych wierszy opowiadał o wielkiej miłości, jaka się narodziła w górach podczas jednej z wielu eskapad.
Ale właściwie czym jest pisanie, pisanie książek? No właśnie, uwielbiam pisać. Lubię to tak bardzo, że z tęsknotą oczekuję tego wieczornego spokoju i ciszy, tak potrzebnych, by móc się zagłębić w samego siebie. Kiedy piszę, czuję się jak twórca jakiejś innej rzeczywistości. Tak mocno się wtapiam w dzieje bohaterów, że czuję, jakbym sam we wszystkim uczestniczył. Zatracam się w fantazji do tego stopnia, że zapominam jeść, pić, spać, i takie tam inne.
Andrzej Polcyn
motto:
„W moim magicznym domu
wszystko się zdarzyć może.
Same zmyślają się historie.
…”Wyścigi terenowe ciężarówek tej nocy odbywają się przy sztucznym świetle silnych reflektorów. Jupitery umieszczone są po cztery na ogromnych rusztowaniach. Oślepiają aż do wnętrza mózgu, jakby oświetlają czaszki widzów przez dziurawe, odarte z powiek oczodoły. Żółty truck: Steyr zbliża się do mety niebezpiecznym wariantem; wyprzedza niebieskie Volwo tuż przy krawędzi nasypu, co raz to głębiej zapadając się w grząski żużel. W jednej chwili opór stawiany pięciu kołom przez podłoże staje się większy od mocy silników i smocza maszyna zaczyna się zsuwać w dół. Opór gruntu jest też większy od masy pojazdu i ten zamiast się staczać, koziołkuje bokiem. Pierwszy rzut na prawy bort wyrzuca auto w górę, które spada na koła, lecz zaraz się odbija i ląduje na dachu. Zmiażdżona szoferka dymi; wypływające płyny cieką na gorący silnik i wzbudzają kłęby szaroniebieskiej pary. Widownia, dotychczas rycząca, zamilkła; groźba wybuchu ognia wisi w powietrzu. Jakieś dziewczyny zbiegają z góry tonąc po kostki w żwirze, a i ja podbiegam na pomoc.
Gdy docieram na miejsce, pierwsze warstwy karoserii, która więzi operatora w swoim wnętrzu były już zerwane. Krzyki: słychać kobiece okrzyki w jakichś innych językach: — Drzwi, drzwi. Zdejmijcie drzwi. — Komuś udało się tego dokonać. Odrzucam atrapę, a dziewczyny odpinają już z klipsów następną połać. Na zboczu i w dole leży już duża hałda plastikowych blach, a kierowca ciągle jest w potrzasku. Jedna z blach nie pozwala się odczepić. Ktoś to zauważył i ciągnie mnie za pasek u spodni; tak razem odrywamy pofałdowaną płaszczyznę. Nadbiegają jeszcze trzy osoby, które biorą się ochoczo do pomocy. Jeszcze kilka warstw plastiku nałożonych na siebie jak warstwy cebuli; każda następna jest mniejsza od poprzedniej, ale zbliża ratowników do środka. Już widać pilota, widać szofera. Jeszcze jedna warstwa — ostatnia i wydobywamy z ciasnej kabiny ludzi. Po odarciu samochodu ze skór, kobiety, bo to były kobiety, musiały się zmieścić w mikroskopijnej szoferce o wymiarach 40 x 50 centymetrów. Stąd zostały wydobyte: kierowca i jej pilot — miniaturowe postacie o długości ciała noworodka”.
— Drrrrrrrrrrrr!! — dźwięcznym głosem zawołał ustawiony na siódmą piętnaście czerwony budzik marki Ruhla.
— Aniu, wstawaj, już czas — powiedział ktoś dobrze jej znany.
— Jeszcze chwilkę, poleżę — niewyraźnie mruknął kobiecy głos i postać odwróciła się na brzuch. Odsłoniła przy tym całą nogę aż do talii.
— Zrobię ci kawy.
— Ale miałam dziwny sen. Opowiem ci, dobrze, Andrzeju, ale najpierw się umyję.
Wyszli oboje; ona do łazienki, on do kuchni przygotować pachnący napój, który miał ich postawić na nogi. Już po chwili siedzieli w jadalni przy wysokim stole a raczej przy bufecie wciągając nosami mocne opary czarnego płynu.
— Śniło mi się, że brałam udział w jakiejś akcji ratunkowej na wyścigach samochodowych.
— Tak.
— Pomagałam wydobyć ludzi uwięzionych we wraku zniszczonej ciężarówki. Gdy się dostaliśmy do kierowcy i pilotki, one okazały się bardzo małe.
— Tak, tak. Musisz już jechać, bo nie zdążysz na spotkanie.
Ania dopiła resztki kawy przecedzając fusy zębami, pocałowała męża w policzek, zdjęła z półki torebkę i wyszła z domu zamykając za sobą drzwi. Wsiadła do samochodu.
— Dyktafon! — Andrzej krzyknął z okna, gdy Ania wygodnie się sadowiła, lecz nie zbiegł z piętra, żeby jej go podać.
— Dobrze, już idę — powiedziała zdegustowana jego zachowaniem rozpinając na powrót pasy i gramoląc się ze škody. — Nie mogłeś mi go znieść?
— Jakoś nie pomyślałem — odpowiedział naiwnie.
— Wiesz jak bardzo jest mi potrzebny do tego co robię i wiesz, że się śpieszę. Nawet ci się nie chciało go podać — to powiedziała i odwróciła się na obcasie. Lekko trzasnęła drzwiami, lecz tylko tak, by się zamknęły. Andrzej jednak wybiegł za nią na korytarz i powiedział:
— Zostaw mi jakieś pieniądze.
— Jakie pieniądze? Wczoraj dostałeś stówę. Już nie masz? Co z nią zrobiłeś? — posypał się grad pytań.
— Przepiłem — chciał zabrzmieć kpiąco, ale wyszedł na głupka; Ania wiedziała że nic nie pił.
— Masz tu dwie dychy, dołóż z tamtych i kup sobie coś na kolację.
— A na obiad? Najpierw jest obiad.
— Na obiad to musisz sobie zarobić. Ja zjem coś w Zaciszu. Nie czekaj na mnie. Nie wiem o której wrócę.
— Co mam robić, przecież nie ma pracy, jest bezrobocie.
— Nie wiem. Narąb drzewa, napal w piecu, sprzątać nie musisz, bo i tak nie zrobisz tego dobrze; to już trzeba umieć. Możesz wrzucić pranie do automatu. Skop sąsiadce ogródek. Znajdź sobie coś. Cześć!
Odjechała, żeby za niecałe dziesięć minut zaparkować samochód obok oficyny w podwórzu przy ulicy Kolejowej.
*
— Mmm. Ale się nie wyspałam. Marek, wstawaj do roboty, bo znów zaśpisz.
— Juuuż wstaję. Ale noc. Ciężka.
— Chyba za mocno napaliłam na wieczór, a nie ma przecież jeszcze mrozów. Przytul mnie proszę.
— Też wstawaj i rób herbatę, tylko nie za mocną, nie z dwóch łyżek, ale z pół. Czasami mam wrażenie, że ci na mnie nie zależy.
— Daj spokój — powiedziała Bożena i wyszła do kuchni poprawiając rude siano na głowie, taki bałagan.
Po dłuższej chwili wróciła z gorącymi herbatami. Ubrała się i pościeliła łóżko; ta czynność należała do jej obowiązków. Popijali czaj, a Marek się ubierał.
— Podaj mi skarpetki — powiedział.
Bożena podeszła do komody i powiedziała:
— Nie ma.
— To idź na strych i przynieś.
Po wypiciu herbaty zrobiła mężowi drugie śniadanie do pracy. Ubrali się i wyszli do garażu. Marek podwiózł Bożenę do przystanku autobusowego i pojechał w swoją stronę.
„Dlaczego on taki jest — pomyślała. Jest dla mnie taki… taki bez… bezpłciowy. Ma kogoś, czy mnie znienawidził? Ale za co?”
Nadjechał prywatny bus. W mercedesie było cicho i wygodnie; kierowca nieco napalił, bo to był chłodny dzień, co znaczy, że podróż tym pojazdem stała się usypiająca.
„Nawet nie miałam dla siebie czasu. Jak ja wyglądam. Nieuczesana, z wczorajszym makijażem. Ciekawe, jaka będzie ta pani, która ma dzisiaj przyjść — pomyślała z rozrzewnieniem — czy będzie ładna, czy będzie młoda, wysoka, jaki będzie miała kolor włosów? — takie pytania przelatywały jej po głowie. — O co będzie pytać? O czym chce rozmawiać? O Boże. Zapomniałam o aparacie. A jak będzie potrzebny?”
— Ulica Kolejowa, kościół! — zawołał kierowca busa przypominając pasażerom o konieczności opuszczenia pojazdu.
Bożena wysiadła wprost do ogromnej kałuży, jaka powstała w miejscu brakującego kafla chodnikowego. Zaklęła szpetnie z niemiecka:
— Kruza fuks. Szlag by to trefił.
Z mokrą i ubłoconą nogą osadzoną w chlupoczącym bucie doszła do poczty. Klientów jeszcze o tej porze nie było widać, więc niczym nie krępowana zdjęła pantofel i podreptała zostawiając odcisk lewej stopy na świeżo umytej posadzce. Ktoś jej otworzył drzwi dla personelu i weszła do środka.
— Dzyń, dzyń! — rozległ się dzwonek u tylnych drzwi Urzędu Pocztowego. Otwarł je listonosz w niedbale ubranej czapce. Jego oczom ukazała się ładna, zadbana kobieta w wieku przed średnim. To była naturalna szatynka o krótko przyciętych i zmierzwionych żelem włosach. Pani w czerwono-buraczkowym żakiecie, różowych pantoflach i z torebką na ramieniu stała uśmiechając się do listonosza.
— Pani naczelnik!! — zawołał listonosz w głąb pomieszczeń. — Przyjechała ta pani z gazety.
— Dzień dobry państwu — powiedziała i postąpiła krok do przodu z wyciągniętą ręką do zbliżającej się dużymi, półtora-krokami naczelniczki poczty.
— Witamy panią, pani redaktor w naszym urzędzie. To ze mną pani rozmawiała telefonicznie. Nazywam się Bożena Pollack (pisane przez dwa ‘l’ i ‘ck’) — przedstawiła się stojąc na jednej nodze, tej w bucie, ukrywając dyskretnie tę drugą, ubłoconą.
— Miło mi. Jestem Anna Juźwik, jak już mówiłam pracuję dla tutejszej gazety.
— Mieliśmy kiedyś pracownicę: p. Zosię Jóźwiak. Takie podobne nazwisko, ale ja znam to nazwisko jeszcze skądś.
— To możliwe, to całkiem możliwe.
— Tak, tak. Książka. Czytałam książkę Ani Juźwik o jakimś fotografie w Nicei i o jego perypetiach.
— Podobała się?
— Hm. Właściwie mało czytam. Sama pani rozumie, obowiązki, praca, dom. Ale tak, podobała mi się. Takie zwykłe, ludzkie losy opisane w taki sposób… Nawet się potrafiłam utożsamić z bohaterem, pomimo, że jestem kobietą. Wiem coś o tym zwykłym życiu.
— Powinnyśmy się spotkać i podyskutować na ten temat…, ale na gruncie całkiem prywatnym.
— Chodźmy do mojego pokoju.
Pani naczelnik zamknęła za sobą drzwi.
— To miała być książka o cierpieniu spowodowanym nieprzemyślanymi posunięciami.
— Ależ tak. To pani napisała. Przecież Ania Juźwik to pani. Ale, takie spotkanie…
Darmowy fragment
Uwielbiam pisać. Właściwie, odkąd pamiętam, zawsze pisałem. Trudności mam jedynie z przypomnieniem sobie pierwszych prac. Czy były to wiersze, czy po prostu opowiadania — dokumentalne opowiadania opisujące wycieczki turystyczne w góry? A może i jedno, i drugie — dwa w jednym? Chyba jeden z pierwszych przeze mnie popełnionych wierszy opowiadał o wielkiej miłości, jaka się narodziła w górach podczas jednej z wielu eskapad.
Ale właściwie czym jest pisanie, pisanie książek? No właśnie, uwielbiam pisać. Lubię to tak bardzo, że z tęsknotą oczekuję tego wieczornego spokoju i ciszy, tak potrzebnych, by móc się zagłębić w samego siebie. Kiedy piszę, czuję się jak twórca jakiejś innej rzeczywistości. Tak mocno się wtapiam w dzieje bohaterów, że czuję, jakbym sam we wszystkim uczestniczył. Zatracam się w fantazji do tego stopnia, że zapominam jeść, pić, spać, i takie tam inne.
Andrzej Polcyn
motto:
„W moim magicznym domu
wszystko się zdarzyć może.
Same zmyślają się historie.
…”Wyścigi terenowe ciężarówek tej nocy odbywają się przy sztucznym świetle silnych reflektorów. Jupitery umieszczone są po cztery na ogromnych rusztowaniach. Oślepiają aż do wnętrza mózgu, jakby oświetlają czaszki widzów przez dziurawe, odarte z powiek oczodoły. Żółty truck: Steyr zbliża się do mety niebezpiecznym wariantem; wyprzedza niebieskie Volwo tuż przy krawędzi nasypu, co raz to głębiej zapadając się w grząski żużel. W jednej chwili opór stawiany pięciu kołom przez podłoże staje się większy od mocy silników i smocza maszyna zaczyna się zsuwać w dół. Opór gruntu jest też większy od masy pojazdu i ten zamiast się staczać, koziołkuje bokiem. Pierwszy rzut na prawy bort wyrzuca auto w górę, które spada na koła, lecz zaraz się odbija i ląduje na dachu. Zmiażdżona szoferka dymi; wypływające płyny cieką na gorący silnik i wzbudzają kłęby szaroniebieskiej pary. Widownia, dotychczas rycząca, zamilkła; groźba wybuchu ognia wisi w powietrzu. Jakieś dziewczyny zbiegają z góry tonąc po kostki w żwirze, a i ja podbiegam na pomoc.
Gdy docieram na miejsce, pierwsze warstwy karoserii, która więzi operatora w swoim wnętrzu były już zerwane. Krzyki: słychać kobiece okrzyki w jakichś innych językach: — Drzwi, drzwi. Zdejmijcie drzwi. — Komuś udało się tego dokonać. Odrzucam atrapę, a dziewczyny odpinają już z klipsów następną połać. Na zboczu i w dole leży już duża hałda plastikowych blach, a kierowca ciągle jest w potrzasku. Jedna z blach nie pozwala się odczepić. Ktoś to zauważył i ciągnie mnie za pasek u spodni; tak razem odrywamy pofałdowaną płaszczyznę. Nadbiegają jeszcze trzy osoby, które biorą się ochoczo do pomocy. Jeszcze kilka warstw plastiku nałożonych na siebie jak warstwy cebuli; każda następna jest mniejsza od poprzedniej, ale zbliża ratowników do środka. Już widać pilota, widać szofera. Jeszcze jedna warstwa — ostatnia i wydobywamy z ciasnej kabiny ludzi. Po odarciu samochodu ze skór, kobiety, bo to były kobiety, musiały się zmieścić w mikroskopijnej szoferce o wymiarach 40 x 50 centymetrów. Stąd zostały wydobyte: kierowca i jej pilot — miniaturowe postacie o długości ciała noworodka”.
— Drrrrrrrrrrrr!! — dźwięcznym głosem zawołał ustawiony na siódmą piętnaście czerwony budzik marki Ruhla.
— Aniu, wstawaj, już czas — powiedział ktoś dobrze jej znany.
— Jeszcze chwilkę, poleżę — niewyraźnie mruknął kobiecy głos i postać odwróciła się na brzuch. Odsłoniła przy tym całą nogę aż do talii.
— Zrobię ci kawy.
— Ale miałam dziwny sen. Opowiem ci, dobrze, Andrzeju, ale najpierw się umyję.
Wyszli oboje; ona do łazienki, on do kuchni przygotować pachnący napój, który miał ich postawić na nogi. Już po chwili siedzieli w jadalni przy wysokim stole a raczej przy bufecie wciągając nosami mocne opary czarnego płynu.
— Śniło mi się, że brałam udział w jakiejś akcji ratunkowej na wyścigach samochodowych.
— Tak.
— Pomagałam wydobyć ludzi uwięzionych we wraku zniszczonej ciężarówki. Gdy się dostaliśmy do kierowcy i pilotki, one okazały się bardzo małe.
— Tak, tak. Musisz już jechać, bo nie zdążysz na spotkanie.
Ania dopiła resztki kawy przecedzając fusy zębami, pocałowała męża w policzek, zdjęła z półki torebkę i wyszła z domu zamykając za sobą drzwi. Wsiadła do samochodu.
— Dyktafon! — Andrzej krzyknął z okna, gdy Ania wygodnie się sadowiła, lecz nie zbiegł z piętra, żeby jej go podać.
— Dobrze, już idę — powiedziała zdegustowana jego zachowaniem rozpinając na powrót pasy i gramoląc się ze škody. — Nie mogłeś mi go znieść?
— Jakoś nie pomyślałem — odpowiedział naiwnie.
— Wiesz jak bardzo jest mi potrzebny do tego co robię i wiesz, że się śpieszę. Nawet ci się nie chciało go podać — to powiedziała i odwróciła się na obcasie. Lekko trzasnęła drzwiami, lecz tylko tak, by się zamknęły. Andrzej jednak wybiegł za nią na korytarz i powiedział:
— Zostaw mi jakieś pieniądze.
— Jakie pieniądze? Wczoraj dostałeś stówę. Już nie masz? Co z nią zrobiłeś? — posypał się grad pytań.
— Przepiłem — chciał zabrzmieć kpiąco, ale wyszedł na głupka; Ania wiedziała że nic nie pił.
— Masz tu dwie dychy, dołóż z tamtych i kup sobie coś na kolację.
— A na obiad? Najpierw jest obiad.
— Na obiad to musisz sobie zarobić. Ja zjem coś w Zaciszu. Nie czekaj na mnie. Nie wiem o której wrócę.
— Co mam robić, przecież nie ma pracy, jest bezrobocie.
— Nie wiem. Narąb drzewa, napal w piecu, sprzątać nie musisz, bo i tak nie zrobisz tego dobrze; to już trzeba umieć. Możesz wrzucić pranie do automatu. Skop sąsiadce ogródek. Znajdź sobie coś. Cześć!
Odjechała, żeby za niecałe dziesięć minut zaparkować samochód obok oficyny w podwórzu przy ulicy Kolejowej.
*
— Mmm. Ale się nie wyspałam. Marek, wstawaj do roboty, bo znów zaśpisz.
— Juuuż wstaję. Ale noc. Ciężka.
— Chyba za mocno napaliłam na wieczór, a nie ma przecież jeszcze mrozów. Przytul mnie proszę.
— Też wstawaj i rób herbatę, tylko nie za mocną, nie z dwóch łyżek, ale z pół. Czasami mam wrażenie, że ci na mnie nie zależy.
— Daj spokój — powiedziała Bożena i wyszła do kuchni poprawiając rude siano na głowie, taki bałagan.
Po dłuższej chwili wróciła z gorącymi herbatami. Ubrała się i pościeliła łóżko; ta czynność należała do jej obowiązków. Popijali czaj, a Marek się ubierał.
— Podaj mi skarpetki — powiedział.
Bożena podeszła do komody i powiedziała:
— Nie ma.
— To idź na strych i przynieś.
Po wypiciu herbaty zrobiła mężowi drugie śniadanie do pracy. Ubrali się i wyszli do garażu. Marek podwiózł Bożenę do przystanku autobusowego i pojechał w swoją stronę.
„Dlaczego on taki jest — pomyślała. Jest dla mnie taki… taki bez… bezpłciowy. Ma kogoś, czy mnie znienawidził? Ale za co?”
Nadjechał prywatny bus. W mercedesie było cicho i wygodnie; kierowca nieco napalił, bo to był chłodny dzień, co znaczy, że podróż tym pojazdem stała się usypiająca.
„Nawet nie miałam dla siebie czasu. Jak ja wyglądam. Nieuczesana, z wczorajszym makijażem. Ciekawe, jaka będzie ta pani, która ma dzisiaj przyjść — pomyślała z rozrzewnieniem — czy będzie ładna, czy będzie młoda, wysoka, jaki będzie miała kolor włosów? — takie pytania przelatywały jej po głowie. — O co będzie pytać? O czym chce rozmawiać? O Boże. Zapomniałam o aparacie. A jak będzie potrzebny?”
— Ulica Kolejowa, kościół! — zawołał kierowca busa przypominając pasażerom o konieczności opuszczenia pojazdu.
Bożena wysiadła wprost do ogromnej kałuży, jaka powstała w miejscu brakującego kafla chodnikowego. Zaklęła szpetnie z niemiecka:
— Kruza fuks. Szlag by to trefił.
Z mokrą i ubłoconą nogą osadzoną w chlupoczącym bucie doszła do poczty. Klientów jeszcze o tej porze nie było widać, więc niczym nie krępowana zdjęła pantofel i podreptała zostawiając odcisk lewej stopy na świeżo umytej posadzce. Ktoś jej otworzył drzwi dla personelu i weszła do środka.
— Dzyń, dzyń! — rozległ się dzwonek u tylnych drzwi Urzędu Pocztowego. Otwarł je listonosz w niedbale ubranej czapce. Jego oczom ukazała się ładna, zadbana kobieta w wieku przed średnim. To była naturalna szatynka o krótko przyciętych i zmierzwionych żelem włosach. Pani w czerwono-buraczkowym żakiecie, różowych pantoflach i z torebką na ramieniu stała uśmiechając się do listonosza.
— Pani naczelnik!! — zawołał listonosz w głąb pomieszczeń. — Przyjechała ta pani z gazety.
— Dzień dobry państwu — powiedziała i postąpiła krok do przodu z wyciągniętą ręką do zbliżającej się dużymi, półtora-krokami naczelniczki poczty.
— Witamy panią, pani redaktor w naszym urzędzie. To ze mną pani rozmawiała telefonicznie. Nazywam się Bożena Pollack (pisane przez dwa ‘l’ i ‘ck’) — przedstawiła się stojąc na jednej nodze, tej w bucie, ukrywając dyskretnie tę drugą, ubłoconą.
— Miło mi. Jestem Anna Juźwik, jak już mówiłam pracuję dla tutejszej gazety.
— Mieliśmy kiedyś pracownicę: p. Zosię Jóźwiak. Takie podobne nazwisko, ale ja znam to nazwisko jeszcze skądś.
— To możliwe, to całkiem możliwe.
— Tak, tak. Książka. Czytałam książkę Ani Juźwik o jakimś fotografie w Nicei i o jego perypetiach.
— Podobała się?
— Hm. Właściwie mało czytam. Sama pani rozumie, obowiązki, praca, dom. Ale tak, podobała mi się. Takie zwykłe, ludzkie losy opisane w taki sposób… Nawet się potrafiłam utożsamić z bohaterem, pomimo, że jestem kobietą. Wiem coś o tym zwykłym życiu.
— Powinnyśmy się spotkać i podyskutować na ten temat…, ale na gruncie całkiem prywatnym.
— Chodźmy do mojego pokoju.
Pani naczelnik zamknęła za sobą drzwi.
— To miała być książka o cierpieniu spowodowanym nieprzemyślanymi posunięciami.
— Ależ tak. To pani napisała. Przecież Ania Juźwik to pani. Ale, takie spotkanie…
Darmowy fragment
więcej..