- W empik go
Marek Cieślak. Rozliczenie. O żużlu bez cenzury - ebook
Marek Cieślak. Rozliczenie. O żużlu bez cenzury - ebook
Szczerze, dowcipnie i bezkompromisowo. Marek Cieślak rozlicza się z żużlowym światkiem.
Kto sięgnął po tytuł IMP na kacu? Który prezes nazywał siebie chujem? Jakie tajemnice kryje błoto na częstochowskim torze? Jest tylko jeden człowiek w Polsce, który zna wiele podobnych historii.
I nie boi się o nich otwarcie opowiedzieć.
Po sukcesie bestsellera Pół wieku na czarno Marek Cieślak powraca, by rozliczyć się z przeszłością i żużlowym środowiskiem. Wyjaśnia, w jakich okolicznościach pojednał się z Tomaszem Gollobem, dlaczego nie został kolegą z Rafałem Dobruckim, kiedy popełnił błąd kosztem Bartosza Zmarzlika, z jakiego powodu Rune Holta wyzwał go od kłamców i co poszło nie tak w kontaktach z Maciejem Janowskim. Nie mogło też zabraknąć kulisów rozstania z reprezentacją Polski.
Książka Rozliczenie to prawdziwe oblicze dyscypliny widzianej oczami człowieka, który od ponad 55 lat znajduje się w jej centrum. Nikt inny w żużlowym środowisku nie ma prawa, by powiedzieć tyle i tak dosadnie. Marek Cieślak zapracował na to sukcesami, charyzmą i bezkompromisowością.
Przysiądź się i posłuchaj jego opowieści!
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-580-3 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Będę się teraz bawił w eksperta i komentowanie meczów. Telewizja daje na ten sport ciekawą perspektywę i mam nadzieję, że nauczę się dzięki temu czegoś nowego. W telewizji na żywo nie zawsze jest łatwo. Tu nic się nie wytnie. Jak się coś powiedziało albo chlapnęło bez sensu, to taka głupota idzie w świat. I szybko może wtedy rozpętać się jakaś burza. Albo wręcz gównoburza. To dla mnie coś nowego, a jednocześnie możliwość utrzymania kontaktu z żużlem, czyli dyscypliną, którą dawno temu pokochałem i której poświęciłem życie. Nie mogę jednak powiedzieć, że spróbowałem stawić czoła temu telewizyjnemu wyzwaniu bez żadnego przygotowania…
Wiadomo, że klawiaturę mam sfatygowaną po różnych wypadkach. Nie jest jednak tak, że zęby potraciłem na żużlu. Wyglądało to inaczej – kiedyś w śmigus-dyngus niemal połknąłem klakson. Byłem wtedy po trzydziestce, ale nie w stanie sportowego spoczynku. Padał śnieg i deszcz, dlatego akurat odwołano mecz. Jechałem maluchem, oponki miałem nie za dobre i tak przydzwoniłem w mur, że przód auta zrobił się długości 15 centymetrów. Dostałem wtedy nieźle po gębie, która zaparkowała na kierownicy. I teraz, gdy pojawiła się na horyzoncie opcja współpracy z telewizją, żona uznała, że trzeba by mi tę klawiaturę zreperować.
Poszedłem odwiedzić kolegę dentystę, żeby zajął się moim uśmiechem. Oczywiście przystąpił do działania z przyjemnością. Usiadłem, otworzyłem gębę, a on z kolegą zaczął głośno planować, co mi zrobi. Leżałem tak w fotelu i słuchałem, aż w końcu udało mi się dojść do głosu.
– No dobrze, ale ile to będzie kosztować? – zapytałem na wstępie o rzecz nie bez znaczenia dla emeryta.
– Siedemdziesiąt, a może i sto tysięcy.
– Czy ja mam być najdroższym nieboszczykiem na cmentarzu?
– A już się szykujesz?
Mimo tak potężnej ceny umówiliśmy zabieg na konkretny dzień i godzinę. Jak się jednak pewnie domyślacie, nie byłem jakoś specjalnie zdeterminowany, by wizyta doszła do skutku. Pomyślałem sobie, że są jeszcze przecież inni, może tańsi dentyści w Częstochowie. Bo Jacek i jego wspólnik, planując kilka operacji, najwyraźniej na stare lata chcieli ze mnie zrobić bożyszcze kobiet i moją radiową urodę przemienić w telewizyjną.
Rychło znaleźli się inni, nieco bardziej przystępni specjaliści, którzy naprawili mnie w krótkim czasie i relatywnie niewielkim kosztem. Za dwa klocki, a nie sto tysięcy. Więcej liftingu nie potrzebuję
Ledwo wyszło na jaw, że zacznę się regularnie mądrzyć w szkiełku, a już pojawiły się naciski na stację, by nie obsadzała mnie do komentowania spotkań Włókniarza. Co dla mnie jest bzdurą, bo nie zamierzam jeździć po stadionach i brać stronę jednej z drużyn. Chcę być ekspertem od spraw, które dzieją się na torze, dzielić się wiedzą na temat drużyn, zawodników i rywalizacji. Może też przekazywać kibicom, co sam bym zrobił w danej sytuacji. A jeśli w Częstochowie się czegoś boją, mogę to podsumować krótko: boją się winni. Być może władze Włókniarza czują, że nie były w porządku. Ale niech się nie obawiają. Wszystko będzie wedle podręcznikowych zaleceń.
A więc w 2020 roku stuknęła mi siedemdziesiątka. Czy to coś zmieniło? Niewiele, człowiek nadal popełnia w życiu błędy. Z perspektywy czasu za taki właśnie błąd uważam przenosiny z Zielonej Góry do Częstochowy. Z Falubazem miałem ustną umowę na kolejny, trzeci sezon współpracy, byliśmy właściwie dogadani, z różnych jednak przyczyn do kontynuacji nie doszło, bo umowa nie została przeniesiona na papier. W czym było trochę winy klubu, a trochę też być może mojej. I wróciłem do domu. Tymczasem mój serdeczny kolega Robert Leszczyński, właściciel zakopiańskiego pensjonatu Willa Sonia, powtarzał mi:
– Marek! Nie do Częstochowy. Tu masz przyjść na koniec kariery, niech Częstochowa czeka.
Michał Świącik wykorzystał jednak wtedy moje rozkojarzenie, wynikające z faktu, że Falubaz w pewnym momencie nie był specjalnie konkretny. Poza tym miałem problemy z chorą matką, której należało zapewnić właściwą opiekę. Owszem, zdawałem sobie wówczas sprawę, do kogo idę. Bo choć Michała lubiłem i uważałem za fajnego faceta, to jednak dostrzegałem też jego spore ego i zaborczość. Miałem świadomość, że gdy dojdzie do próby charakterów, może się to okazać problemem. I się nie pomyliłem.
Podczas mojej dziesięcioletniej kadencji we Wrocławiu mnóstwo czasu spędziłem w towarzystwie psychologa, doktora Janka Supińskiego, z którym łączą mnie koleżeńskie relacje. I trochę tej psychologii przy nim liznąłem, nauczyłem się wyczuwać oraz przewidywać rzeczy, które czyhają za rogiem i mogą się wydarzyć. W przypadku powrotu do Częstochowy byłem jednak zbyt zadufany. Myślałem, że sobie poradzę, a sobie nie poradziłem. Mój błąd.
Muszę się przyznać do jeszcze jednego – otóż jesienią przeżywałem pewien rozstrój. Bo to czas, gdy zwykle zajmowałem się już treningiem lub planowaniem, czy to jako zawodnik, czy jako trener. Myślało się wtedy o obozach, wspólnych zajęciach, przedsezonowej pracy. Tym razem mi tego brakowało. Nie ukrywam, był to stresujący czas, a w głowie miałem myśli człowieka, który przechodzi na emeryturę.
Minęło sześć lat od wydania Pół wieku na czarno, co bez wątpienia wpłynęło na sytuację wokół mnie i spowodowało nieco zamieszania. Bohaterowie książki odebrali tę pozycję różnie. Po jej wydaniu niektórzy odwracali się do mnie plecami, byle tylko nie podać mi ręki na powitanie. A najzabawniejsze jest to, że postępowali w ten sposób ci, których opisałem z sympatią, choćby Sławek Drabik. Pamiętam, że w Zielonej Górze redaktor Maciej Noskowicz stwierdził nawet po lekturze:
– No, widać, że sentyment do Drabika jest.
Ale to właśnie Drabik się obraził. Oczywiście nie podejrzewam Sławka o taki heroizm, żeby książkę w ogóle przeczytał. I chyba mogę sobie na tego typu przypuszczenie pozwolić. Moja koleżanka uczyła go kilka lat w szkole i przez cały ten czas miał jeden zeszyt. Ale kto wie, może coś się później w życiu Sławka zmieniło.
Na Stadionie Narodowym w Warszawie, przy okazji Grand Prix Polski, spotkałem z kolei rodzinę Rusko: Krysię, Andrzeja i jego syna Artura, który bardzo sympatycznie mnie przywitał:
– Trenerze, zajebista książka!
– Tyle że ojciec się gniewa.
– Ale na co? Przecież wyszło fajnie i na wesoło.
Zrozumiałem później jedną rzecz – że aby przeczytać kilka słów na swój temat i się przy tym uśmiechnąć, należy mieć odpowiedni charakter. Na przykład przy dykteryjkach, które przytaczałem w książce – choćby takiej, że prezes zainwestował w deskę surfingową i zabrał ją na obóz, ale pech chciał, że nie wiało. Albo że rower sobie sprawił za konkretne pieniądze, jednak podczas wspólnej przejażdżki został nieco w tyle, co niełatwo mu było przetrawić. Myślę, że każdy z nas powinien mieć trochę dystansu do siebie i potrafić pośmiać się z własnych przywar czy błędów. Żyje się wtedy po prostu łatwiej.
Kolejnym niepocieszonym, czy też obrażonym, okazał się Józek Jarmuła, który zaczął straszyć mnie sądem, bo z książki rzekomo wynikało, że propagował język niemiecki. A to przecież totalna bzdura, bo on niemieckiego w ogóle nie znał, tylko głupoty jakieś wygadywał.
– Wydaje mi się, Józek, że i tak miałeś wiele szczęścia, bo tego, co mógłbym powiedzieć, to jednak nie powiedziałem – przywołałem nieco w ten sposób kumpla do porządku.
Pół wieku na czarno to opowieść, która w idealny sposób oddaje mój sposób gadania, taki częstochowski. Bo my tu jednak trochę po swojemu mówimy, stąd m.in. określenie „rymy częstochowskie”. Nie mylmy jednak naszej gadki z gwarą śląską, to zupełnie co innego.
Z Wojtkiem Koerberem podczas leszczyńskiej gali „Tygodnika Żużlowego”.
Zbieramy owoce Pół wieku na czarno
Fot. Jarek Pabijan
Niektórzy się więc obrazili o to, co przeczytali lub usłyszeli, a inni o to, że… nie przeczytali o sobie nic. Do tej drugiej grupy należy Janusz Tobijański, który był prezesem siatkarskiego AZS-u Częstochowa w czasach jego świetności. W pewnym momencie za jego sprawą obalono stary zarząd Włókniarza i szef siatkarzy objął też rządy w klubie żużlowym.
– No, muszę kupić tę książkę i poczytać, coś tam na mnie powypisywał – rzucił przy jakimś spotkaniu Janusz i w ten sposób próbował wydobyć garść informacji z pierwszej ręki. A ja musiałem go rozczarować.
– Janusz, ty w historii Włókniarza tak mało znaczyłeś, że nie ma tam o tobie ani słowa – wyjaśniłem, może nie po myśli kolegi prezesa i bez większej empatii, lecz na pewno zgodnie ze stanem faktycznym.
Co mi dały wspominki zebrane w Pół wieku na czarno? Z pewnością w ich efekcie tu i tam zostałem wciągnięty na czarną listę. Przede wszystkim jednak ta lektura pozwoliła kibicom spojrzeć z innej strony na świat żużla. Poznali trochę kuchni i jej smaki. A także sylwetki starych mistrzów. Próbowałem przy tym wytłumaczyć mechanizmy funkcjonowania tej dyscypliny i reakcje zawodników na różne sytuacje. Krótko mówiąc – starałem się pokazać palcem to, o czym się na co dzień nie mówi.
A teraz będę podnosił palec w czasie transmisji. I wskazywał ścieżki, którymi najszybciej można dostać się do celu. Za to na kolejnych stronach wskażę winnych i niewinnych. Musimy się rozliczyć…
Dokąd zmierza świat? Żużlowy świat?
Fot. Jarek Pabijan