Marek Jackowski. Głośniej! - ebook
Marek Jackowski. Głośniej! - ebook
Biografia giganta polskiego rocka!
To on rozpalał na scenie muzyków Maanamu i kreował zespół legendę, mimo że pozostawał w cieniu. Bez Marka Jackowskiego – tak samo jak bez Kory – nie byłoby Maanamu. A bez nich polski rock brzmiałby i wyglądał zupełnie inaczej, również dzisiaj.
Anna Kamińska, autorka wielu bestsellerowych biografii, wzięła tym razem na warsztat życiorys jednej z najważniejszych postaci w historii polskiej muzyki: Marka Jackowskiego – założyciela i lidera Maanamu, wieloletniego męża i partnera artystycznego Kory, kompozytora i gitarzysty.
Oto reportersko-biograficzna historia wędrowca – chłopca z warmińskiej wioski, który wyruszył na podbój świata, a jego szlak wiódł przez krakowską Piwnicę pod Baranami, zespoły Anawa i Osjan po gigantyczny sukces z Maanamem, za który przyszło mu jednak zapłacić bardzo wysoką cenę. Biografia Marka Jackowskiego to nie tylko success story prawdziwego rockmana i wybitnego twórcy muzyki, ale również opowieść o Marku jako mężu i ojcu, a wreszcie dramatyczna historia człowieka głęboko skrzywdzonego, zmagającego się z uzależnieniami, poszukującego domu, bliskości i wewnętrznego spokoju.
„Jeśli Maanam był tajemniczym, czasami rozpustnym, czasami pełnym pokory i zadumy domem, a Kora główną architektką wnętrz, to Marek Jackowski stanowił uzbrojenie terenu, na którym całość się opierała. Oto historia prawdziwego Elektro Spiro, który żył w niezwykłej symbiozie z Zanzarą i jasnymi gwiazdami wokół. Czyta się tak, jak słucha się ich muzyki – z ogromnymi emocjami”.
Piotr Stelmach
Kategoria: | Muzyka, śpiew, taniec |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07909-6 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy Marek, jak koledzy, zakłada na koncerty Osjana białe szaty – chudy i wysoki, z długimi włosami i brodą, o delikatnych rysach twarzy, przypomina Jezusa. Pozuje nawet do obrazu Chrystusa, który jedna z artystek maluje w krakowskim kościele.
Na co dzień ubiera się jednak jak dzieci kwiaty, zakłada swetry, kolorowe koszulki albo podkoszulek zrobiony na drutach przez Korę, koraliki, dżinsy czy spodnie w kolorze różowym, a do tego kapelusz. Gdy idzie ulicami Krakowa z gitarą, wygląda tak barwnie, że nawet Kora, która szyje sobie sukienki i robi, co może, by wyróżnić się w tłumie, prezentuje się przy nim skromnie – „jak żona bażanta” – żartują znajomi.
Kiedyś Marek zmierza w stronę krakowskiego Rynku, trzymając pod ręką The Way of Zen, publikację o buddyzmie zen i filozofii Wschodu. Przyciąga jak zwykle wzrok przechodniów. Książkę zdobył dla Jacka i Tomka, których tak bardzo interesuje zen, że z czasem podejmują praktykę i zaczynają jeździć na medytacje do mistrza i twórcy pierwszej wspólnoty buddyjskiej Andrzeja Urbanowicza. To, czego obydwaj się uczą, starają się przekładać na sposób rozwijania Osjana, na uważność w nawiązywaniu kontaktu z publicznością, dbałość o siebie nawzajem w zespole czy autodyscyplinę. Rezygnują z wszelkich używek. Marek, mimo zainteresowań Wschodem, nie praktykuje zen. Coraz bliższy staje mu się katolicyzm, interesuje się kultem maryjnym; opowiada też, że pod Wawelem ukazała mu się Matka Boska. Mówi, że takie widzenie miała również jego żona. Kora nie przepada, podobnie jak Marek, gdy ich wspólni znajomi nawet nawiązują do zen. Ostaszewscy, przyjmując znajomych, którym bliski jest zwyczaj buddyjski, zostawiają u siebie w domu okruszki dla głodnych duchów. Kora ostentacyjnie robi po katolicku znak krzyża.
Marek rozmawia z Tomkiem i Jackiem o buddyzmie zen, przywołuje to, co wie z książek, ale odrzuca praktykę, która mogłaby otworzyć go na wgląd w siebie. Nie chce przejść do pozycji ucznia i zrezygnować z myślenia o sobie w ustalony sposób, nie chce się zmieniać.
– Kiedyś, gdy należałem do grupy buddyzmu zen, spotkałem Marka i namawiałem go, by zaczął praktykować, bo pamiętałem, że się tym interesował – opowiada Eugeniusz Makówka. – Zaczytywał się w książce Wprowadzenie do Buddyzmu Zen Daisetza Teitaro Suzuki. Uznałem, że jeśli już są ośrodek zen w Polsce i mistrz, to może Marek zechce do nas dołączyć. Marek mi wtedy odpowiedział: „Ale czy może być większy nauczyciel niż Jezus?”.
Marek z Korą przyjaźnią się w tym czasie z Leszkiem Czarneckim i jego żoną Elżbietą, parą ze Szczecina, którą poznali latem 1972 roku, przebywając na FAM-ie w Świnoujściu. Marek mówił, że Czarneccy zapytali go o medalik z ceramiki z Matką Boską z napisem „Muttergottesberg” (Góra Matki Bożej), który zauważyli u niego na rzemyku na szyi. Muttergottesberg to nazwa czeskiego klasztoru znajdującego się na górze o tej samej nazwie, miejsca kultu maryjnego, do którego ciągnęły pielgrzymki. Medalik dostał w prezencie od Kory, która, jak mówił Marek, „zwinęła” go ze swojego domu rodzinnego. Czarneccy są ludźmi głęboko wierzącymi i praktykującymi katolikami, studiują wnikliwie Ewangelię i gdy odwiedzają Jackowskich w Krakowie, rozmawiają z nimi o duchowości.
– To były nasze tematy – mówi Leszek Czarnecki – które budowały między nami więź.
Kora i Marek, początek lat 70. XX w.
Czarneccy opowiadają Markowi o ich przyjacielu pustelniku, bracie Bogumile z zakonu franciszkanów, który chodzi w worku i zamieszkuje skały w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Podrzucają Markowi książki, na przykład Mysterium mortis węgierskiego teologa Borosa, zachęcają, by czytał Nowy Testament; dyskutują o Apokalipsie Świętego Jana.
– Wpłynęliśmy na postawę Marka, który porzucił zen, i zbliżył się do Kościoła – przyznaje Czarnecki.
Elżbieta i Leszek mówią dziś o przyjaźni z Markiem, że była dla nich przygodą.
– Kora w mieszkaniu przy Karmelickiej potrafiła podarować mi swoją suknię, którą dostała od kogoś prosto z Paryża – opowiada Czarnecka. – Uczyliśmy się od nich, że pieniądze nie są najistotniejsze, bo oni raz je mieli, a raz nie – zwierzali nam się, że jedli kiedyś suchy chleb ze śmietnika – tylko ważni są ludzie, atmosfera, jaką wokół siebie tworzymy, i w ogóle twórczość. I że takie życie, gdy do domu, otwartym na ludzi, tak jak ich, w którym rzeczy przepływają w sposób naturalny niczym wymiana myśli, może być frajdą.
– Marek z Korą spędzali z nami wakacje w Mrzeżynie, gdzie mieliśmy domek na kempingu – wspominają Czarneccy. – Kiedyś obydwoje wystąpili spontanicznie w tamtejszym kościele. Marek skomponował jakiś utwór do tekstu z Ewangelii, a Kora go zaśpiewała. Założyła wtedy białą sukienkę i ludzie z obozowiska, którzy widzieli ją ciągle rozebraną, gdy się opala, w ogóle jej wtedy nie poznali. Kora lubiła opalać się nago w trawie na wydmach. W domu też chodziła przy nas nago, a na zewnątrz w prześwitującej halce bez biustonosza. To na początku nas zadziwiało, ale jednocześnie uczyliśmy się od niej żyć swobodnie.
Kora ubiera się w tym czasie skąpo i jak zauważają Czarneccy, chce mieć ciągle adoratorów. Kiedyś na ulicy słyszy: „Ty, kopulatorko!”. Marek reaguje natychmiast i staje w jej obronie, przywołując przechodnia do porządku. Kora potrafi wejść nago o poranku do kuchni i powiedzieć do zdziwionego tym widokiem Czarneckiego: „Leszek, weź zaparz mi herbaty”. Albo przypominać często w towarzystwie, jak nieprzeciętną jest osobą.
Marek nie mówi tak nigdy o sobie, nie musi sobie niczego dodawać.
– Imponował nam spokojem i wyrozumiałością, z jaką znosił różne uwagi Kory. „Ty brudasie!”, karciła go ciągle, a to za plamę na spodniach, a to, że utyskuje na swoje zdrowie. Znosił to wszystko z pokorą – mówią Czarneccy.
A wszyscy przecież widzą, że to on pracuje, zajmuje się dzieckiem czy gośćmi w domu, karmi wszystkich, polewa, a o siebie troszczy się na końcu, i dziwią się, że ona też nie potrafi tego dostrzec.
– Kora lubiła się bawić, była pełna polotu i głodna życia – podsumowują Czarneccy, nie chcąc brnąć dalej w opowieści o zachowaniu jej wobec męża – a Marek był osobą zainteresowaną muzyką i duchowością, rozwijał się jako muzyk, czytał to, co mu podrzucaliśmy, i szukał sensu życia.
– Kiedy zachorowała moja czterdziestotrzyletnia mama – wspomina Czarnecki – Marek skierował mnie do rodziny Dzieduszyckich do Wrocławia, którzy z kolei skontaktowali mnie z profesorem Stanisławem Tołpą. Profesor pracował nad preparatem torfowym o działaniu przeciwnowotworowym i bez stania w kolejce dostałem od niego wtedy próbny lek. Marek natychmiast przyszedł mi z pomocą i zorganizował pobyt we Wrocławiu, był kimś, kto jest niezwykle lojalny w przyjaźni i wrażliwy na los innych ludzi. Mówił do mnie „bracie” i to nie było na pokaz, potrafił w przyjaźni traktować kogoś, tak jakby ten był z jego najbliższej rodziny.
Z czasem w Osjanie dochodzi do złożonego konfliktu między członkami zespołu. Okazuje się, że każdy z muzyków jest niezadowolony z rozwoju grupy i ma na nią inny pomysł. Jacek zauważa, że jego idea, by koledzy rozwijali się, poszukując dźwięków, i wracali do korzeni muzyki, się nie sprawdza. Tomek i Marek nie chcą nad sobą pracować, bo przynosi im satysfakcję to, że mają publiczność, koncerty i nie czują potrzeby ćwiczyć tak jak on. Zachęca ich, by wrócili do tej idei, ale oni wolą albo medytować jak Tomek, albo odmawiają współpracy jak Marek. Jacek odnosi wrażenie, że ma do czynienia z dwoma amatorami, z którymi nie da się nic zrobić. Tomek z kolei widzi problem w tym, że Marek nie dotrzymuje kroku jemu i Jackowi, bo oni we dwóch chcą pogłębiać swoją praktykę zen, przenosząc ją na grę, a Marek tego nie chce i od nich odstaje, co budzi niepokój Tomka o losy zespołu. Marek z kolei ubolewa nad tym, że nie może dogadać się z Jackiem, bo uważa, że ten najpierw nie chciał, by w zespole był lider, choć sam ma ciągoty do bycia mistrzem. Nie może w nim tego znieść. Poza tym próbuje przekonać kolegów, by w Osjanie znalazło się miejsce dla Kory, która podśpiewuje w domu. Wielu znajomych, w tym Tomek, mówi, że Kora powinna śpiewać, bo z jej aparycją, pewnością siebie i sposobem poruszania się na pewno odnajdzie się na estradzie. Jacek uważa jednak, że jej obecność na stałe, a nie okazjonalnie, w takim zespole jak Osjan doprowadziłaby do całkowitego rozpadu grupy i jest to zły pomysł. I tak ścierają się, oddalając się od siebie i tracąc nadzieję na zażegnanie tego sporu.
Kiedyś Jacek i Tomek czytają program w wersji angielskiej zapowiadający koncert Osjan, który przygotował Marek, i nie mogą uwierzyć. Dostrzegają przy nazwisku Marka określenie spiritual advisor. Krew ich zalewa, bo mają przecież zupełnie innego mistrza duchowego i wszyscy wiedzą, że jest nim Urbanowicz. Marek nie jest dla nich autorytetem, niczego nie praktykuje, nawet nie próbuje, nie jest niczyim mistrzem ani muzycznym, ani duchowym, poza tym, że sam się tak określa! I ten zapisek staje się wisienką na torcie ich złożonych nieporozumień w Osjanie.
Do eskalacji napięć w zespole dochodzi latem 1975 roku we Wrocławiu.
Tak zapamiętał ten moment Tomasz Hołuj. Osjan daje serię koncertów w jednym z wrocławskich teatrów i przed każdym z nich Jacek i Tomek trenują zen. Marek z kolei chodzi w tym czasie z Korą na basen i codziennie przychodzi z pływalni prosto na występ. Jacek z Tomkiem zauważają, że gra zupełnie inaczej niż oni, odczuwają całkowicie odmienne wibracje i nie ma między nimi porozumienia. Szczególnie Jacek ma tego dość i po serii koncertów pyta Tomka, czy zgadza się, żeby rozstali się z Markiem, na co ten przystaje. Jacek zobowiązuje się powiadomić o tym Marka.
Z kolei Jacek Ostaszewski zapamiętał to trochę inaczej. W pewnym momencie sytuacja między Tomkiem a Markiem staje się nie do zniesienia. Iskrzy między nimi bez przerwy i nie ćwiczą, a on ma przy tym poczucie klęski idei Osjana. Marek ciągle dokucza Tomkowi, bo jest zazdrosny, że to nie on jest jego mistrzem, i Tomek, który nie może już tego wytrzymać, mówi do Jacka: „Albo Marek, albo ja”. Jacek próbuje ich pojednać, ale wiedząc, że to Marek jest nie w porządku, podejmuje decyzję o rozstaniu z Jackowskim.
Tak czy inaczej, w połowie 1975 roku Marek dowiaduje się, że koledzy nie chcą z nim współpracować, i opuszcza grupę. Po nagraniu wiosną tamtego roku debiutanckiej płyty Osjan, zatytułowanej Ossian (tak muzycy zapisywali przez jaki czas nazwę swojej grupy), szybko przestaje być członkiem zespołu. Marek przyjmuje decyzję kolegów z godnością. Kora z kolei obraża się na Jacka i Tomka i zrywa z nimi kontakt.
Marek i Kora, zgodnie z wyznawaną od zawsze zasadą – nie mówimy o sobie publicznie nic złego – nigdy w wywiadach nie powiedzą o tym, że koledzy wyrzucili Marka z Osjana. Zbywają to wydarzenie, tłumacząc, że jego drogi z grupą rozeszły się, bo nie trenował zen. Nie skarżą się też, że pozbawiono ich środków do życia.
Marek zostaje teraz bez pracy i zaczyna rozglądać się za zajęciem, które pozwoli mu utrzymać rodzinę. Z muzyką świata będzie jeszcze eksperymentował, a potem zatęskni za rock and rollem.KORA
W 1975 roku Jackowscy z dzieckiem opuszczają Kraków i jadą za chlebem do stolicy. „Musieliśmy wyemigrować z dwuletnim Mateuszem do Warszawy , sytuacja była dramatyczna, bo nie było pieniędzy i w Krakowie nikt nie chciał nam wynająć mieszkania” – Marek wspominał po latach tę przeprowadzkę. Zatrzymują się w Warszawie w mieszkaniu Małgorzaty Kubiak przy ulicy Freta na Starym Mieście. Małga zajmuje duży pokój z córką, Marek z Korą i dzieckiem – jej sypialnię.
– Prawda jest taka, że mieszkali u mnie całą rodziną około dwóch miesięcy – mówi Kubiak. – Kora nigdy nie wspomniała o tym, opisując swoje losy w Warszawie w książkach czy w wywiadach, usunęła mnie ze swojej biografii. My nie byliśmy już wtedy ze sobą z Markiem. Przygarnęłam ich, bo nie mieli gdzie się podziać. Przesiadywali u mnie w kuchni przy bułkach i maślance, które kupowałam dla Kory codziennie rano, i próbowali odnaleźć się w Warszawie.
Marek z Korą zatrzymują się też przez jakiś czas w Śródmieściu przy ulicy Noakowskiego w mieszkaniu Joanny Borawskiej, zaprzyjaźnionej z Osjanem. Zajmują lokal wraz z innymi rodzinami, który Kora nazwie kiedyś kołchozem.
Stopka redakcyjna „Jazz Forum”, a w niej redaktor działu aktualności – Marek Jackowski, 1976, nr 1.
Stają na nogi, gdy Marek, znający angielski, dostaje pracę jako redaktor w „Jazz Forum”, anglojęzycznym biuletynie Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, piśmie jazzowym, które ukazuje się po polsku, angielsku i niemiecku.
– Marek został zatrudniony w redakcji w 1976 roku jako news editor – mówi Paweł Brodowski, wtedy zastępca redaktora naczelnego pisma. – Ludzie przysyłali nam wiadomości z całego świata na temat jazzu, Marek je czytał i redagował, prowadząc dział Country by Country. Odpowiadał też naszym informatorom na korespondencję, podtrzymując z nimi kontakt. To było świetne zajęcie, dzięki któremu wiedział na bieżąco, co się dzieje w muzyce. W pracy był przyjacielski, spokojny i bezkonfliktowy. Z zapałem odpisywał na listy. A po zamknięciu numeru, gdy celebrowaliśmy nowe wydanie, siedział z nami w redakcji przy wódeczce.
„Jazz Forum” publikuje nieraz zdjęcia, na których Marek, roześmiany, siedzi z kolegami w redakcji albo jako jedyny, podczas międzynarodowego zjazdu gazety, ma na sobie sweter we wzory, a nie marynarkę.
– Z okazji dziesięciolecia „Jazz Forum” mieliśmy w 1976 roku zjazd w pałacu w Nieborowie pod Warszawą, na którym zagrał Adam Makowicz – tłumaczy Brodowski.
Kiedy Marek zaczyna zarabiać w redakcji, wynajmują z Korą mieszkanie w bloku na trzecim piętrze przy ulicy Ogrodowej 49, na warszawskiej Woli, ale nie urządzają się szczególnie, żyją po hipisowsku. „Nic tam nie mają, krzeseł czy stołu, zamiast łóżka jedynie materac, bieda!” – Tadeusz Kozoń, kolega Marka z Łęgajn, usłyszy od jednego z ich wspólnych kolegów, który odwiedził Marka z Korą w Warszawie.
Na Ogrodowej Jackowscy prowadzą jak dawniej życie towarzyskie. Zapraszają do domu artystów, znajomych czy sąsiada Kamila Sipowicza, studenta Akademii Teologii Katolickiej. Mieszka on z mamą w tym samym bloku na siódmym piętrze. Sipowicz, który odciśnie mocne piętno na życiorysie Marka, zajmuje się w tamtym czasie filozofią i działa aktywnie w ruchu hipisowskim. „Chciałem studiować na ATK, bo tam studiowali polscy hipisi – powie po latach – ludzie, którzy interesowali się filozofią, teozofią, ezoteryką, jogą”.
Kamil chodzi w tamtym czasie na koncerty Warszawskiej Jesieni, robi happeningi w klubach studenckich, ogląda spektakle Hanuszkiewicza, czyta Nietzschego. Zanim zaczął studia na ATK, uczył się w warszawskim Technikum Mechaniki Precyzyjnej, gdzie zajmował się obróbką skrawaniem i pracą na frezarkach, tokarkach czy w kuźniach. Urodził się w Otwocku pod Warszawą, a wychowywał w Świdrze z mamą urzędniczką i dziadkiem, autorem broszury 101 wynalazków Karola Sikory. Dziadek był wynalazcą między innymi ocieplanych butów i przedwojennym producentem „Pierwszego chrześcijańskiego środka przeciwko pluskwom”, a po wojnie handlarzem – sprzedawał akcesoria do zakładów fryzjerskich: spinki, szpilki, wsuwki. W Świdrze Kamil zadawał się z miejscowymi chuliganami, podobnie po wyprowadzce z matką do Warszawy. W jego szkole podstawowej rządziła „prawdziwa chuliganerka warszawska” – jak wspomni po latach. „Tam decydowała siła, wulgarnie mówiąc, była hierarchia siły, często było tak, że potrafili zastraszyć nauczyciela, że musiała przyjeżdżać milicja , albo grozili nauczycielce, że ją zgwałcą, więc to nie były przelewki. Zresztą były tak silne walki między podwórkami czy dzielnicami, że potrafili komuś wybić oko czy nawet zabić, bo się rzucało cegłami, kamieniami, strzelało się z procy . Musiałem odnaleźć się w rzeczywistości takich prawdziwych warszawskich bandziorów – powie o swoim dzieciństwie i młodości. – Zaaklimatyzowałem się, przy pomocy pięści wywalczyłem sobie jakąś tam pozycję. Wieszaliśmy się z okna na dziewiątym piętrze, jeden drugiemu palce przypalał. Jeździliśmy do Pałacu Kultury, piliśmy tam wino, rzucaliśmy butelki na dół, z tego chuligaństwa wyciągnął mnie ruch kontrkulturowy hipisowski”.
Marek z Korą utrzymują w tamtym czasie również kontakt z Janem Żabko-Potopowiczem i jego żoną Joanną. „Mój mąż pracuje niczym urzędnik, wychodzi codziennie do pracy do redakcji, a ja siedzę sama z dziećmi” – żali im się Kora.
– My mieszkaliśmy na Bielanach, a Jackowscy na Ogrodowej i przyjeżdżali do nas tramwajem, gdzie chodziliśmy codziennie do Lasku Bielańskiego na spacery z dziećmi – opowiadają Potopowiczowie. – Robiliśmy sobie w lesie pikniki. Graliśmy w badmintona, rozmawialiśmy o muzyce. Kora była wtedy otwartą, fajną, radosną dziewczyną, nie zmanierowaną, jaką stała się z czasem. Marek z kolei był niezwykle zamkniętym człowiekiem. Nie wiedzieliśmy tak do końca, jaki on jest. Nie zwierzał się, jak mu jest w małżeństwie, nie sposób go było rozgryźć, używał sentencji jak mistrz, pozostawał dla nas zagadką.
Kora (niesie Mateusza), Marek oraz Angelo Cutuli, chłopak Ginevry Sarego Alighieri, Warszawa, lata 70. XX w.
Marek nie musi nic mówić. Mateusz, jego syn, naśladuje wtedy, jak rodzice rozmawiają ze sobą w domu. Na spacerach, które Kora odbywa z nim po Warszawie, rzuca mięsem i różni warszawscy znajomi Jackowskich słyszą od chłopca, że w ich małżeństwie nie dzieje się dobrze. Z tego, co wykrzykuje Mateusz, wynika, że Marek zarzuca Korze, że ma innych mężczyzn, i w ich domu często wybuchają o to awantury.
Gra w badmintona w Lasku Bielańskim. Kora, Joanna Osiecka, żona Jana Żabko-Potopowicza, i Marek, Warszawa 1976.
Redakcja, w której pracuje Marek, znajduje się przy ulicy Nowogrodzkiej 49 w Śródmieściu. W pewnym momencie Marek zaczyna pojawiać się w „Jazz Forum” wraz z Korą.
– Przychodzili, przynosili ze sobą wodę oligoceńską. Byli jej miłośnikami i jeździli po nią na drugi koniec Warszawy. Popijaliśmy ją albo zieloną herbatę, którą długo parzyli, i rozmawialiśmy o muzyce – opowiada Brodowski. – To były świetne dyskusje, głównie o rock and rollu, którym Marek się interesował. Marek był spokojny, Korę w przeciwieństwie do niego rozsadzało, mówiła emocjonalnie, czuć było, że tkwi w niej wybuchowy potencjał, że to jest kobieta dynamit. Kiedy wchodzili do redakcji, aż zapierało nam dech, bo stanowili niezwykle oryginalną parę i wszystkim było miło nie tylko ich posłuchać, ale też na nich popatrzeć. Ona była wtedy czarnowłosą szczupłą dziewczyną tryskającą humorem, a Marek, wysoki i długowłosy, były muzyk z Osjana, który interesował się Wschodem, emanował spokojem. Była mu wtedy bliska muzyka świata i lubił robić dla prasy jazzowej wywiady z instrumentalistami, którzy ją grali, na przykład z zespołem Shakti. To grupa łącząca elementy muzyki hinduskiej z jazzrockowymi. Kiedy grali w Warszawie w Sali Kongresowej, Marek przeprowadził wywiad ze skrzypkiem z tego zespołu Lakshminarayaną Shankarem.
Pensja, jaką Marek dostaje w redakcji, poprawia stan jego portfela, ale nie wystarcza na dostatnie życie z rodziną w Warszawie. Dlatego zaczyna rozglądać się za muzykami, z którymi mógłby stworzyć zespół i utrzymywać się jak kiedyś z koncertów, do czego zachęca go też Kora. A Żabko-Potopowicz, słysząc o jego potrzebach, poleca mu nawiązać kontakt z multiinstrumentalistą Milo Kurtisem.
„Żabko powiedział mi: «Milo Kurtis gra na cegle w Grupie Skład» – Marek wspominał o tym w wywiadach. – To wygląda tak, że on gra chwilę na cegle, to znaczy kładzie ją na klawiaturze, potem leci do Hopfera na winko , cegła leży, dźwięk jakiś jest, zespół gra, gra, gra, ludzie szaleją, on wraca po kilku głębszych winkach i uderza w klawisze parę razy, potem wkłada wykałaczki, zapałki między klawisze i znowu biegnie do Hopfera na winko, bardzo mi się to spodobało”.
– To jest legenda, że ja kładłem cegłę, grając w zespole Grupa Skład, i biegłem do Hopfera na wino, wymyślona przez Marka historia – prostuje Milo Kurtis. – Lubił tworzyć takie przypowiastki. Jest w tej historii jedynie ziarno prawdy. To znaczy, kiedy zakładaliśmy zespół z Markiem, grałem blisko U Hopfera w Warszawie, ale nie biegałem tam w przerwach, tylko po występie!
Kurtis to syn greckich uchodźców, hipis, który gra na różnych instrumentach etnicznych, takich jak hinduski instrument strunowy sitar czy grecki buzuki. Marek chce z nim zrobić teraz coś podobnego do tego, co robił w Osjanie.
– Gdy Marek do mnie zadzwonił, zapytałem go, kiedy robimy próbę, a on mi odpowiedział: „Co ty, Milo, przecież ja wiem, jak ty grasz! I co ty umiesz” – wspomina Kurtis. – Wiedzieliśmy o sobie nawzajem jako muzycy. „Gramy koncert pojutrze”, zakomunikował mi. Pierwszy raz wystąpiliśmy wspólnie w jakimś klubie studenckim w Warszawie. Jeden z kolejnych odbył się w szpitalu psychiatrycznym na oddziale dla młodocianych narkomanów w Garwolinie.
Marek z Milo nazywają na początku swój duet Sensacyjna Grupa Okazjonalna. Marek gra na gitarze, Milo na buzuki, na sitar, bębenkach, marakasach czy dzwoneczkach; występuje z nimi też gościnnie Jan Burnat, który towarzyszy im na bračy.
– Marek twierdził, że grał wtedy na dziesięciostrunowej gitarze – opowiada Kurtis – ale była to dwunastka, bez dwóch strun. Grał także na bračy, śpiewał, raczej używał głosu, obaj zresztą używaliśmy głosu. W jaki sposób? A w taki: Mhmmm... – Kurtis wydaje niski tubalny dźwięk, niemal nie otwierając ust. – Ja jako rodowity Grek używałem po prostu melizmatów, czyli melodii śpiewanych na jednej sylabie tekstu, i Marek robił tak samo. Nie siedzieliśmy podczas występu na dywanie jak Osjan. Ktoś o nas tak napisał, muszę to sprostować! Grałem na sitar, siedząc na krześle, bo w ten sposób łatwiej mi było utrzymać instrument.
Sensacyjna Grupa Okazjonalna koncertuje w klubach studenckich w Krakowie, Poznaniu, Gdańsku czy w Warszawie, na przykład w Teatrze Studio lub w Galerii Współczesnej. Marek zna te miejsca z występów w Osjanie.
– Ze wspólnych koncertów pamiętam spokój i to, jak Marek odwracał się do mnie, podpuszczając: „Jeszcze więcej daj z siebie, jeszcze więcej. Dawaj czadu!” – wspomina Kurtis. – To Marek trzymał nasz zespół, bo miał drive gitarowy, czyli takie bujanie i trzymanie wszystkich w ryzach, jak ma na polskiej scenie jedynie Wojtek Waglewski.
Marek i Milo razem improwizują na scenie tak jak grupa Osjan, ale materiał pod improwizację wybiera Marek.
– Marek miał do mnie dużo cierpliwości – mówi Kurtis – bo wiedział, jak ma wyglądać każdy nasz koncert, a ja dawałem się czasem ponieść temu, jak gramy.
Z czasem Marek oraz Milo, dwóch muzyków z długimi brodami, którzy nie tylko muzyką, ale swoją oryginalną urodą przyciągają na koncerty coraz większą publiczność, postanawiają zrezygnować z nazwy Sensacyjna Grupa Okazjonalna.
– Marek stwierdził, że ta nazwa jest za długa, nie brzmi to jednak zbyt dobrze i musimy ją zmienić – mówi Kurtis. – Używaliśmy przez chwilę nazwy M’M, to znaczy M & M, M and M, od pierwszych liter naszych imion, czyli Marek i Milo. Okazało się jednak, że Polacy w tamtym czasie nie rozumieli języka angielskiego i wymawiali tę nazwę z apostrofem jako MaM albo mieli z tym inny kłopot.
Idą po radę do Żabko-Potopowicza, nie tylko melomana i człowieka zorientowanego w muzyce na świecie, ale też grafika i malarza, licząc na to, że jako osoba wyjątkowo kreatywna wpadnie na jakiś pomysł.
– Spacerowaliśmy z Markiem i naszymi dziećmi po parku Ujazdowskim i Marek opowiadał mi, że szukają z Milem nazwy zespołu. Chodziło o to, by połączyć jakoś to „M” i „M” – wspomina Żabko-Potopowicz. – Tam, gdzie mieści się dzisiaj Centrum Sztuki Współczesnej, rzuciłem nazwę „maanam”, wymyśliłem to tak po prostu, by im pomóc i znaleźć coś, co będzie się dobrze wymawiać. Te słowa nic nie znaczyły, ani „ma nam... być tak albo inaczej”, ani niby po staropersku „ja jestem”, jak ktoś to potem tłumaczył. Zdaje się Kora. Miały jedynie uczynić tę nazwę przystępną. W ten sposób powstała nazwa Maanam.
Maanam na prośbę Marka rejestruje w Polskim Stowarzyszeniu Jazzowym Teresa Hrynkiewicz, która wcześniej była managerką Osjana, i zespół zaczyna koncertować pod egidą i wraz z akustykami z PSJ.
– Z koncertu robili misterium – Dominik Kuta, multiinstrumentalista i akustyk z PSJ, wspominał pracę z Markiem i Milo. – Wchodzili boso na scenę, siadali w ciszy obok instrumentów i dopiero wtedy, gdy zaczynali grać, łapali kontakt z publicznością. Kiedyś pojechaliśmy z Maanamem volkswagenem busem z PSJ na koncert do Elbląga. Po występie poszliśmy do organizatorów podpisać dokumenty i okazało się, że już ktoś podpisał je za nas i wziął pieniądze. Dowiedzieliśmy się, że zrobił to niejaki Marcin Jacobson z Gdyni. Wkurzyliśmy się jak nie wiem, bo nie mieliśmy nawet na benzynę, żeby wrócić do domu. Stwierdziliśmy, że jedziemy do tego Jacobsona do domu po nasze honorarium. Znaleźliśmy go w Gdyni i okazało się, że on nie ma jednak tych pieniędzy. Doszło wtedy do awantury, zagroziłem, że wyrzucę mu telewizor z domu, jak one się nie znajdą. Marek wkurzył się tak samo jak ja. Jacobson miał sporą płytotekę, dał nam wtedy kilka płyt i powiedział, że one są warte więcej niż te pieniądze, które powinniśmy dostać za koncert, i obiecuje, że odda to honorarium. Poradziliśmy sobie, chyba pożyczając od kogoś innego w Gdyni na benzynę, i wróciliśmy do domu. Jacobson oddał nam te pieniądze, wiedział, że mu nie odpuścimy. Tak sobie właśnie radziliśmy w zespole Maanam.
Marcin Jacobson mówi dziś, że nie wziął wtedy pieniędzy dla siebie. Nie mógł też wypłacić ich Maanamowi jako organizator, bo któryś z urzędników nie przygotował honorarium. Pamięta tę sytuację inaczej – Marek zachował wtedy spokój, awanturował się tylko Kuta. Przyznaje jednak, że rzeczywiście „dał” grupie płyty z domowej płytoteki, a w tym między innymi album Abbey Road Beatlesów, który wybrał Marek.
Z czasem do Maanamu dołącza Kora. „W pewnym momencie Milo postanowił wykonywać piosenkę o czterdziestu greckich herosach. Kiedy dochodził do siódmego, miałem dosyć” – Marek żartował na temat wymiany wokalistów w Maanamie. Mówił też o decyzji zaproszenia Kory, że „wciągnął ją” do Maanamu, żeby mogła oderwać się trochę od domowych obowiązków i śpiewała to, czego on sam nie potrafi zaśpiewać. Pomysł na pojawienie się w zespole Kory tak naprawdę wziął się stąd, że Marek chciał wrócić do rock and rolla i wykorzystać ekspresję żony, by tworzyć przeboje. Chciał pisać piosenki, które zostaną z ludźmi na lata. „Zdałem sobie sprawę, że do historii przechodzą piosenki – wyjaśni to z czasem. – Nieważne, czy Jerzego Wasowskiego z Kabaretu Starszych Panów, The Rolling Stones, czy Franka Sinatry”. Miał ambicje, by porywać tymi utworami tłumy, tworzyć rzeczy uniwersalne o miłości, przyjaźni czy zdradzie, które będą przemawiały do ludzi na całym świecie, nadawać im autorski sznyt i stworzyć zespół legendę.
„Do śpiewania tak naprawdę zachęcił mnie Marek – powie Kora – czyli to była propozycja osobista, bardzo prywatna, i gdyby nie Marek, który miał cierpliwość tolerowania tych moich pierwocin i gdzieś widział coś więcej poza tym, ten potencjał, który we mnie był, to pewnie bym nie śpiewała i nie byłabym tym, kim jestem”.
– Pomysł na to, by do Maanamu dołączyła Kora, pojawił się u mnie w domu w kuchni na Żoliborzu – opowiada Kurtis. – Marek chciał, żeby Maanam szedł w stronę rocka, co ja nie do końca czułem. Zaproponował więc Korze: „Kora, to może ty będziesz śpiewać rocka?”. A Kora na to: „Ja nie umiem śpiewać”. A Marek: „Kora, ty masz być wokalistką rockową, nie musisz umieć śpiewać, ty musisz umieć krzyczeć!”. I w ten sposób do nas dołączyła. Na początku śpiewała jednak delikatnie, wzruszająco, pięknie, bo to przejście z Maanamu nie odbyło się tak od razu, że już na hura robimy inną muzykę. Marek szukał pomysłu na to, w którą stronę ma iść Maanam. Kora najpierw jedynie wspierała wokalnie nasz zespół.
Marek zaczyna teraz komponować, jak dawniej w Łodzi, wprowadza żonę na scenę, marzy, by przestać koncertować w domach kultury dla garstki publiczności, i ma ambicję, by pisać piosenki i przejść do historii, zarabiając godnie na życie. W trasy jeżdżą już wspólnie z Korą.
– Kiedy do Maanamu dołączyła Kora, w busie słychać było zawsze ją, a nie Marka, mimo że to on był motorem wszystkiego w zespole, robił muzykę, występował i organizował koncerty – wspomina Dominik Kuta. – Kora się świetnie bawiła, a Marek nie brał udziału w życiu towarzyskim, w ogóle nie pamiętam go balangującego, odpowiadał za wszystko, trzymał dystans i zasuwał. Wszyscy żyliśmy z tych koncertów, ale pracowaliśmy okropnie dużo kosztem zdrowia, higieny czy snu. To, co zarabialiśmy, to nie były wielkie pieniądze, ale dało się z tego żyć, a na pewno im z Korą, tym bardziej że Marek nie był rozrzutny.
Kuta przed współpracą z Maanamem był wokalistą Czerwonych Gitar.
– To ja nauczyłem Korę, jak trzymać mikrofon – chwali się. – Kora nie miała wtedy o tym pojęcia. Traktowała scenę jak obraz, mikrofon miał jej nie zasłaniać twarzy, takie miała na początku do tego podejście, musiała dopiero nauczyć się trzymania go w odpowiedniej odległości; była kompletną amatorką.
Korę adorują mężczyźni w trasie, wszędzie tam, gdzie się pojawia z zespołem.
– Marek złościł się z tego powodu, ale w towarzystwie nic na ten temat nie mówił – wspomina Kuta. – Na pewno był bardzo zakochany w Korze, co dało się zauważyć na pierwszy rzut oka. Domyślam się, że to musiało być dla niego trudne jako dla mężczyzny, gdy patrzył, jak ktoś ją ciągle podrywał. A ona wchodziła w te flirty i nic sobie z tego nie robiła , wydawała mi się w tamtym czasie kobietą kompletnie pozbawioną taktu.
Z czasem rozchodzą się drogi muzyczne Jackowskich i Milo.
– Ja chciałem zostać przy muzyce świata i oprócz Maanamu zacząłem występować z Osjanem, do którego mnie zaproszono – mówi Kurtis. – Marek nie miał z tym problemu, bo już wtedy wiedział, że chce grać rocka. I w ten sposób przestaliśmy razem koncertować, bo wyjechałem w trasę z Osjanem do NRD.
Kurtis mówi, że rozstanie ich trójki przebiegło w atmosferze spokoju, przyjaźni i zrozumienia.
– Byliśmy od początku istnienia zespołu w zażyłych relacjach – tłumaczy. – Marek z Korą odwiedzali moją mamę, śpiewaczkę operową. Przychodzili do mojego domu rodzinnego na Nowym Mieście i mama, która świetnie gotowała, karmiła ich, bo u nich była bieda i to poważna, zanim zaczęli w miarę zarabiać. Lubili najbardziej gotowaną rybę. A gdy we trójkę wyjeżdżaliśmy z Maanamem na koncerty, mama przygotowywała mi jarzyny na drogę i Kora z Markiem mi je wyjadali. Moja mama mówiła też Korze, jak ma ustawić głos, czy ostrzegała ją: „Nie pij wina przed koncertem”. Kora odpowiadała: „Ale ja się muszę rozluźnić!”. A mama: „Kieliszek koniaku albo brandy rozluźnia struny głosowe, ale nie wino, bo ono je wysusza!”. Ja mam dom w górach na wyspie Naxos, największej na Cykladach, Kora kiedyś tam pojechała i tak jej się spodobało, że napisała tekst i Maanam nagrał potem piosenkę Cykady na Cykladach.
Gdy Kurtis jest w trasie z Osjanem, Marek poznaje w Warszawie gitarzystę Johna Portera, Walijczyka, który od niedawna mieszka w Polsce, i tak jak teraz Marek komponuje rockowe piosenki. John jest mężem Małgorzaty Geysmer-Porter, lekarki, która pracuje na oddziale dla młodych uzależnionych od narkotyków w szpitalu w Garwolinie. Kiedyś Marek z Milo wystąpili tam z Maanamem. Marek zaprzyjaźnia się z Małgosią. Geysmer pochodzi z rodziny ziemiańskiej, zna świetnie angielski i orientuje się w światowych trendach muzycznych. Jest pełna ikry, zaprzyjaźnia się z pacjentami i nosi jak hipiska. Dużo czyta, interesuje się sztuką, żegluje, jeździ na nartach, podróżuje. Gdy z oddziału w Garwolinie wyodrębnia się dom Monaru prowadzony przez Marka Kotańskiego, zaczyna tam pracę. Marek bywa w domu rodzinnym Małgorzaty na Saskiej Kępie. Spotyka się z jej pacjentami – ozdrowieńcami z Monaru czy kolegami z pracy. Jest tam pianino, na ścianie Kossaki, meble w stylu art déco, ale też bibeloty rodem z Indii, Chin czy Tybetu. „Margolka”, jak mówią o niej znajomi, prowadzi bogate życie towarzyskie; pod wieloma względami przypomina siostrę Marka, Krystynę, i tak jak ona nieraz pomoże Markowi.
Któregoś dnia Porter gra Markowi i Korze swoją balladę Black Day Feeling, kiedy odwiedza ich w mieszkaniu na Ogrodowej. Postanawiają, siedząc przy piwie i kaszy, że połączą wspólnie siły i założą razem nowy zespół rockowy.
– Gdy wróciłem do Polski, nie było już Maanamu, tylko nowy zespół z Porterem – mówi Kurtis – więc zostałem na stałe z Osjanem, z czego się cieszyłem, bo zacząłem regularnie zarabiać na życie. A Marek miał w końcu rockową kapelę i też był zadowolony. Życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego i już na zawsze rozstaliśmy się muzycznie w pokoju, miłości i przyjaźni.
Marek, zaczynając koncertować z Porterem i z Korą, rezygnuje z pracy w „Jazz Forum”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------