- W empik go
Margiela i Margielka - ebook
Margiela i Margielka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 277 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwudziestego piątego września około południa w chacie zwanej „na Pomarlu” przyszła na świat dziecina malutka, mdła, odrobinka taka, jak gdyby się nie miała do życia. Przyniosła sobie imię Amelia. Ale ludzie wiejscy nie umieliby wołać na dziewuchę tym imieniem, zopakowaliby to z czasem jak bądź pokracznie, może zrobiliby z Aurelii jaką Orylkę. Agata Boberska „,jarkuselka” miejscowa, powszechnie zwana babisią, przedstawiła w należytym świetle sprawę jegomości, który uwzględnił żądanie i ochrzcił dziewczynę jako Teklę. W aktach stanu cywilnego parafii Gwoździeniec zapisano przy tym wiadomość krótką, stwierdzoną przez świadków wiarogodnych, że matką tej Tekli jest „Margiela wyrobnica”.
Dziewczyna, choć się urodziła dzieckiem marnym, żyła, dojrzewała. Od przyrody pobierała wzrost, siły, urodę; od ludzi – głównie naukę miłości i nienawiści bliźniego. Było to już dzieło jej własne, jeśli została kobietą głupią, mądrą, szkodliwą, użyteczną, szczęśliwą lub nieszczęśliwą. Nikt jej potem nie mianował imieniem Tekli, nosiła do końca życia nazwę Margielki. Matka jej – nędza ostatnia: nie doje, nie dośpi, nie ma mieszkania stałego, obleczenie w strzępach i brudzie, niedomaga na zdrowiu, niezaradna w życiu. Ta kobieta robiła wszystko, ażeby przepaść, zmarnieć, i przepadała, marniała całe życie. Ludzie uznani za rozumnych, jak Tomek Ciechoń, i tacy, którym się dobrze powodziło, jak Jantek Buda, mawiali: „Sama sobie winna”. Ona nieraz powtarzała to samo. Chadzała po zarobkach i w kancelariach prowentowych dworów okolicznych zapisywano ją na listach płacy: „Margiela, wyrobnica z Gwoździeńca”. W języku ustnym i pisanym nie miała innego nazwiska. Może i była pracowita, ale nie robotna. Zadychała się przy żniwie, postawała na zagonie, nie udołałaby smyrgnąć snopem w zapole, trząchnąć worem ziarna, zawalić na plecy płachtę należytą chwastu.
– Podbabie takie – powiadali ekonomowie i karbownicy – prawie do plewidła, do kręcenia powróseł, łuskania kukurydzy, do spychania przy domu jakiej roboty lekkiej, a i to…
Zapewne z tego powodu nie wyszła za chłopa. Bo któż by chciał wziąć do domu brzuch, gębę, którym brakuje ręki. Chuchro lękliwe, niemrawa, płaczliwa, kocmołuch niezdarny, zamazana szlochiwała po kątach, nie umiała trzech zliczyć, nie wiedziała nawet przy porachunku, ile jej się należy za robotę. Była ogromnie rzewliwa, nie umiała stawić się ludziom, odciąć językiem, odpowiadała jeno łzą cichą na wszelką obrazę. Margiela mieszkała na Pomarlu, w chałupie zapadłej w ziemię tak głęboko, że strzecha bez mała nie dotykała gruntu. Pies Chwytek, strażnik rudery, łatwo wskakiwał na tę strzechę i wylegiwał się do słonka, dopóki osy i szerszenie gniazd tam sobie nie pozakładały. Była to chata osobliwa, wygodna dla wielu stworzeń żywych, tylko nie dla łudzi. Pokolenia mnogie mchów zielonych pokryły strzechę kożuchem grubym, ciężkim, w którym żyły i rozmnażały się przerozmaite gatunki owadów. Na kalenicy porastały grzebieniem pokrzywy, ślazy, trawy kłosiste i wiechowate, a ponad nie strzelała w górę brzózka śmigła. Pliszka trzęsiogonek latem codziennie tutaj wyławiała muszki uwijając się fertycznie. Jaskółki wiatroskrzydlne szybowały naokolusieńko, gdyż żeru nie brakowało w tym rogu obfitości. Nietoperze od zmierzchu do świtu pracują na chleb równie gorliwie. Wróble wtargnęły w każdą dziurę strzechy; było widać z daleka słomiano-pierzate bety gniazd ich i rozlegał się świegot pieszczotliwy piskląt „cielk, cielk”. Toteż kot na Pomarlu opływał w dostatki, wyglądał okazale. Wewnątrz chaty szczury i myszy harcowały po nocach zgiełkliwie, a w podziemiach pourządzały sobie gospodarstwa. Ropuchy czaiły się po kątach, polując na stonogi, skorki, szczypawice.
Nazywano ową chatę „na Pomarlu” od niedawna, ponieważ w lecie wymarła tu cała rodzina Główkowiczów i ich spadkobiercy mieli wstręt do zamieszkania w takim domu. „Zaraza mogła tam jeszcze przesiadywać”. Przy domu pozostał po zmarłych pies srokaty, Chwytek, i ogromny kot bury. Chwytek miał takie usposobienie, że bicie w dzwony za dnia, a widok księżyca w nocy zawsze pobudzały go do wycia żałosnego. Jakkolwiek psie głosy nie idą w niebiosy, wycie na Pomarlu przejmowało trwogą mieszkańców Gwoździeńca, którzy przypisywali psu zdolność wieszczego przeczuwania moru, głodu, wojny: „Wył, wył i wywył śmierć Główkowiczów”. Tylko Tomek Ciechoń lekceważył te poglądy i mawiał: „Równo pies jak i człowiek musi zawyć z głodu”.
Dziedzic Gwoździeńca, pan Kurczyński, wyrażał się o Ciechoniu: „Bestia, materialista!” Otóż Margiela zamieszkała na Pomarlu na jakiś czas przed swoją chorobą, byleby schronić głowę pod dachem i nie rzucać się w oczy ludziom. Poprzednio mieszkała w starej karczmie, gdzie także kowal Płatkowski miał skład żelastwa starego. Żelazo, jak twierdził organista, sprowadziło na karczmę piorun w lecie, co zmusiło Margielę do opuszczenia tej siedziby; obawiała się, aby piorun nie uderzył po raz wtóry. Chwytek od razu przystał do nowej gospodyni i nazajutrz polazł za nią na zarobek. Wyrobnica odjęła sobie od ust kawałek chleba suchego, aby się z psem podzielić. Ci, którzy najczęściej pracują na chleb, mają go mało, a tu Pan Jezus każe dzielić się z nic nie mającymi. Trzeba mieć taką wiarę w ludzi jak Boberska, ażeby ciągle powtarzać: „Ludzie w Gwoździeńcu są dobrzy”. Pies Chwytek i Margiela wyrobnica wyciągali z tej dobroci korzyści względne. Co prawda, Margiela była grzesznicą, pies puszczał się na złodziejstwo. Bóg tylko jest nieograniczenie dobry: nie dręczy, nie karze. Dobroć ludzka wychodzi nieraz bokiem temu, który jej doznał. Dziecko się urodziło w pustce Pomarla i matka zapłakała nad nim gorzko.
– Oj, niepotrzebnieś ty na świat przyszła! Jak ja nieszczęśliwa pokażę się teraz ludziom… Każdy mi w oczy bluzgnie – małpa… Dwie biedy straszne będą od dziś miasto jednej.
Kobieta biada tak, popłakuje, dziecina powrzaskuje obok matki, wtem niespodziewanie babisia wchodzi do izby, ma minę surową jak ksiądz w konfesjonale i mówi głosem grubym, szorstkim, choć spokojnym:
– Niebożę, poniewczasie ty łzy lejesz. Gdybyś dzisiaj nawet wypłakała oczy, to ci już nic nie pomoże. Rozumiem żal twój, jeno nie pora mówić o takich rzeczach.
Spojrzała na dziecko.
– Krzyneczka maciupcia – rzecze – trza najprzód wody zwarzyć i okąpać toto.
Boże litościwy, a w czymże tu warzyć wodę, w czym kąpać maleństwo? Nie było w izbie ani warzniczka, ani kawałka drewna, ani żadnej rzeczy potrzebnej. Łóżczyna – gruchot stary po nieboszczce Główkowiczowej, zmarłej coś przed kwartałem, jak powszechnie mniemano, na cholerę – kęs barłogu stęchłego i na tym zgrzebna płachta twarda a brudna, Margiela jeszcze brudniejsza niż płachta i ta dziecinka, witająca świat wrzaskiem płaczliwym. Przenajświętsza Częstochowska w koronie, z dwiema kreskami przez policzek, w płaszczu ponaddzieranym, poplamionym przez wilgoć, spoglądała wzrokiem surowym z obrazu nad łóżkiem. Babisia rzuciła okiem na ten obraz i szepnęła jakby sama do siebie:
– Grzechy ludzkie są wielkie, ale Syn Boży odkupił je przecie męką Swoją.
Z tymi słowy wyszła przed chałupę pomrukując:
– Co tu zrobić z takim biedactwem?
Popatrzyła wokoło i już wiedziała, co zrobić. Jak raz któraś sąsiadka porozwieszała na kołkach płotu warzniczki czarne, czerwone, białe i różne naczynia domowe, aby po wymyciu schły na słońcu. Prośba o pożyczenie łatwo może spełznąć na niczym. Lepiej wziąć bez pozwolenia, a potem najpokorniej przeprosić, pięknie podziękować za użyczliwość. Boberska miała swoją politykę, była stanowcza i w razie potrzeby nagłej nigdy rąk nie założyła. Zdjęła bez namysłu z kołka garnek ogromny, wzięła pod pachę niecki, przyniosła to wszystko na Pomarle. „Warzniczka ani niecek nie ubędzie, a ja nie okąpię dziecka na powietrzu. Zresztą wiadomo, że ludzie w Gwoździeńcu są dobrzy, lubią dopomóc biednemu”.
Po chwili znowu wyszła przed chatę, widzi gromadkę dzieci bawiących się na środku i z góry na nie krzyknie:
– Bąki głupiusieńkie, zbijacze jedne, potrzebaż wam się ciapać, babrać w błocku, kiej możecie robić użytecznie?
Babisi dużo było wolno w Gwoździeńcu. Ludzie starsi szanowali ją, a ona uważała dzieci całej wsi jakby swoje, ponieważ się przy niej rodziły. Miała u ludzi mir, uznanie. Więc i teraz rój dzieci porzucił zabawę na jej wezwanie, jaki taki malec pędził do babisi, która głaskała jedno po głowie, po twarzy, drugiemu otarła nos fartuchem, do trzeciego się uśmiechnęła czy rzuciła słówko dobre.
– Dalejże, smarkate – mówiła dobrodusznie – uzbierajcie mi raźno trzasek, patyków suchych! Duszyczka chrześcijańska przyszła na świat, muszę ją okąpać, ażeby czyściutka stanęła w progach kościoła do chrztu świętego.
– O, wiadomo, wiadomo! – zawołał Mikołajek, chłopak dziesięcioletni z czupryną kanarkowobiałą i zuchwałym spojrzeniem oczu niebieskich, wyłupiastych. – Toć z daleka słychać, jak na Pomarlu wrzaskul maluśki skrzeczy. Od razu powiedziałem: Urodził się dzisiaj Margielek albo… Margielka…
Rzekłszy to chłopiec poskoczył ku obejściu Jantka Budy, a za nim ruszyła krzykliwa gromada dzieci. Około sadu był tam płot stary, dziurawy i ten głównie dostarczył paliwa dla zwarzenia wody potrzebnej na kąpiel dziewczynki nowonarodzonej. Malcy z zapałem znosili chrust suchy, kołki płotu, a babisia nieciła na kominie ogień, grzała wodę, pochwalała gorliwość dzieci.
– Dobrze, bardzo dobrze! Panienka się urodziła, więc ją chłopcy obsługują.
Do Mikołajka zamawiała „synku”, gdyż był to jej wychowanek, syn przybrany. Wdowa Boberska nie miała swoich dzieci. Rozebrano już spory kawałek płotu, kiedy naraz stanęła na progu chaty Budzina, przezwana we wsi „nagłą Magdą”, kobieta impetyczka, gotowa w pierwszej złości rozedrzeć tego, kto ją rozgniewał. Ręka zaświerzbiała babę na widok tych małych psujów płotu.
– Cie wy, ludzie, jakie to raki rozpustne! – krzyknęła gniewnie i zaraz skoczyła między dziatwę, zaczęła grzmocić, walić, trzaskać, tarmosić, gdzie które popadła. – Wy nic dobrego, zbereźniki, nicpotem, to z was ludzie być mają!
Bierze za włosy jednego, trzęsie nim jak wiechciem, a mały wrzeszczy:
– To nie ja, to Mikołajek!… Jak Bozię kocham, Mikołajek!
Dopadła Mikołajka, chwyciła za ucho, okłada pięścią po plecach, aż w nim dudni, i dziesiętuje:
– Marcho zatracony, tyś jest najpierwszy do psoty każdziuteńkiej! A masz! masz!… Wara ci od płotu gospodarskiego!
Chłopak przegiął się, oczy wybałuszone zbielały mu z bólu czy strachu. Skamlał najprzód, wypraszał się:
– Puśćcież mię, gospodyni!… Oj, jej, jej!… Moiściewy!… Ja nie krzyw!… Babisia nam kazała!… Oj, jej, gwałtu!… Margielka,- widzicie, urodziła się na Pomarlu…
Już nic nie mówił, jeno rozdziawił gębę i głosem nieludzkim darł się tak straszliwie, że kury, gęsi zaczęły pierzchać, a Chwytek wybiegł na drogę zobaczyć, co się dzieje. Nareszcie nagła Magda kopnęła malca na pożegnanie i z zapalczywością ogromną, istna jędza, wpadła obces do izby Margieli. Powiodła po obecnych okiem rozpłomienionym, rozpuściła język jak wiatrak, jęła maścić Boberskiej za to, że uczy dzieci kradzieży. Wsiadła potem na wyrobnicę.
– Do tego przyszło, żebym ja za sąsiadę miała taką ladaco!… Na polu, w lesie wylegaj się ze swoim bachorem, a nie tu mi się pod oczy sprowadzaj, paskudnico!
Nie spisałby na skórze wołowej tych obelg, przekleństw, które ona tam wyrzuciła z siebie.
Margiela nie zrozumiała, o co chodzi, szeroko otwarła oczy przerażone i trzęsła się ze strachu, a łzy ciekły jej z oczu. Boberska, jak gdyby nie do niej mówiono, spokojnie warzyła wodę na kąpiel, przyrzucała drew do ognia, wkładała w garnek jakieś okruchy ziela święconego. Dopiero kiedy się Budzina wykłapała i sapiąc chłodła w zawziątku, babisia poprawiła sobie na głowie czepiec, stanęła przed nagłą Magdą z rękami skrzyżowanymi na piersiach i z powagą wielką przemówiła w te słowa:
– Niechże ja wam, Magdaleno, powiem teraz, co myślę! Gadanie wasze, z przeproszeniem, plewy, nie słowa gospodyni mądrej, za jaką was zawsze uważam. Za to, że dzieci rozebrały kawałek płotu starego, który świnie codziennie psują bez pytania, bez kary, naswarzyliście na mnie niewinną, zwołaliście od ostatnich Margielę jeszcze niewinniejszą, sponiewieraliście na nic tę chudzinkę mającą parę godzin życia, co na niej najmniejsza wina nie może ciążyć. Mniejsza tam o mnie, mogłabym znieść od was jeszcze więcej, jako po przyjaźni… Co się tknie Margieli, to prawda, że ona grzeszna, ale przecie sąd na grzeszników należy do Boga. My tu w jego imieniu potępiamy bliźnich, tymczasem nasze potępienie On uważa za winę najcięższą… No, a to niemowlę narodzone przed chwilą, aniołek niewinny? Ma na sobie pono jeden grzeszek pierworodny, który woda święcona spłucze za mały kęs czasu. Jakże wy, gospodyni stateczna, możecie dnia dzisiejszego mieć taką nagłość w języku i na raz tyle ludzi winić bez przyczyny? Między nami mówiąc nie dziwiłabym się, gdyby to zrobiła Pukalina, kobieta mająca świerzbiączkę w gębie…
Mowa spokojna, przekonywająca stropiła nagłą Magdę, wywołała w głębi jej duszy wyrzut sumienia, głównie za skrzywdzenie niemowlęcia. Ale kobieta niezupełnie jeszcze ostygła, chciała się bronić wbrew własnemu przekonaniu i odburknęła z goryczą:
– Jakby to małe zmarło zaraz po ochrzczeniu, zostałoby aniołem w niebie; jeśli pożyje, będzie ladaco… Bo jaka mać, taka nać!
Wyrobnica rzuciła się niespokojnie na łóżku i wybuchnęła łkaniem, a Boberska podchwytując ostatnie słowa Magdy zawołała:
– Oj, niekoniecznie, Magdaleno, niekoniecznie! Dwa lata temu akuratnie taki sam przypadek spotkał Frankę Nawrotównę, a przecież jej matka, wiecie to doskonale, cnota nad cnotami!
Budzina spłonęła, gdyż Franka była siostrą jej rodzoną i narobiła takiego wstydu całej rodzinie, że ojciec zmarły przed dziewięciu miesiącami wyparł się tej córki. Tymczasem babisia wzięła się do roboty, wylała wodę wrzącą z garnka na niecki, dolewała wody zimnej, robiła próbę ręką, czy kąpiel nadaje się dla dziecka.
– Każdy człowiek jest grzeszny – mówiła od niechcenia – ale ma zawsze na myśli tylko cudze grzechy.
Wzięła dziecinę na ręce, ułożyła w kąpieli i rzekła głosem łagodnym:
– Magdaleno, spojrzyjcie no, jak ten robaczek na oczach rośnie w kąpiołce! Boże miłosierny, nie dajże jej zginąć marnie na świecie! Moje ty bobo, śliczności, klejnotek milusi!
Klasnęła językiem, cmokała wargami, opluskiwała maleństwo wodą.
Nagła Magda udobruchała się całkowicie; widok maleńkiej dzieciny wzruszał kobietę, która gorąco pragnęła zostać matką. Opłakiwała już teraz w duszy swoje uniesienie, byłaby rada wynagrodzić Margieli, Boberskiej i niemowlęciu wszystkie przykrości sprawione przed chwilą.
– Jużcić, Bóg pewniczkiem wzruszy jaką duszę uczynną, ażeby sprawiła temu dzieciątku koszulinę, pieluszki… Boć nie mogę przecie ponieść dziecka nagiego na chrzest do świątyni – prawiła babisia, a Budzina w tej chwili czuła, że Bóg wzrusza jej duszę. Spoglądała miłościwie na dziewczynkę i miłość macierzyńska błysnęła w oczach nie-matki.
Boberska zmiarkowała to widać, gdyż rzekła:
– Ludzie na okolicę wiedzą, żeście wy, Magdusiu, prędcy w mowie, zapałka czysta… Jeno złość takiej kobiety buchnie od razu i koniec, a zostaje serce, złoto szczeruchne.
To już tknęło Magdę do reszty. Każda niewiasta jest czuła na pochlebstwa, więc i Budzina przez chwilę głaskała ręką swój biały, pulchny podbródek, wypogodniała na twarzy, a była to baba bardzo urodziwa. Potem raźno pobiegła do domu, pozbierała tam różne szmaty stare i wnet je przyniosła na ołtarz miłosierdzia. Kiedy z powrotem stanęła w progu izby, babisia właśnie owijała w swą zapaskę dziecko wykąpane i zamierzała złożyć je uśpione na łóżku obok matki. Boberska i Magda wzięły się teraz do igieł, ażeby przygotować dla dziecka bieliznę potrzebną. Szyły bardzo pilnie, przy tym gwarzyły o tym i o owym.
Jantkowa mimochodem poruszyła sprawę, której dotykała już nieraz w rozmowie z babisią: czy kobieta od pięciu lat zamężna, a bezdzietna może jeszcze mieć nadzieję potomstwa? Boberska udowodniła przykładami licznymi, że nadzieja dzietności nie powinna opuszczać mężatki nawet po piętnastu latach bezpłodnego pożycia w małżeństwie. Następnie Budzina z niejaką zazdrością i niechęcią mówiła o kobietach, które corocznie obchodzą chrzciny, a miała na myśli Dorotę Rudnikową.
– Bez mała co dwa lata troje dziecek jej przybywa, a kiej się urodziły bliźnięta, to było czworo… Trudno o większy urodzaj na dzieci.
– Ona, moja Jantkowo, już taką ma naturę, że czy chce, czy nie chce, zawdy jej się dziecko urodzi, baba dzietliwa.
Podczas tej rozmowy jedna z nich uszyła koszulkę, druga obrębiła trzy pieluchy.
– Macie zasługę przed Panem Bogiem za te szmaty – rzekła Boberska składając swą robotę, a potem nachyliła się do ucha Magdy i szeptała:
– Tylko, widzicie, moiściewy, koszulka może posłużyć też i do trumienki temu maleństwu, jeżeli je matka odumrze.
– Co wy mówicie, Agato? – pytała Magda na wpół z przestrachem, na wpół zdziwiona.
– Przypatrzcie no się tej Margieli! Zdechlak ostatni, wygląda jak Piotrowin… Nie takim być matkami!
– Widzę, widzę! – odparła Budzina wpatrując się z pewną odrazą w Margielę, pożółkłą, sczerniałą, zawiędłą, chudą jak szczapa. – Może by garnuszek mleka, garstkę krup, trochę jakiej omasty?
– O, i to się przyda tutaj! – odpowiedziała babisia. – Ale żeby na dobre skrzepić chorą, postawić na nogi, trza jej koniecznie warzyć rosół z kurzyny…
Wam, Magdusiu, na psa urok, kury darzą się prześlicznie.
– Ej, kaj tam, kaj! – odrzuciła Jantkowa z niechęcią wyraźną. – Latoś tchórz bestyjnik czy inny szkodnik sprzątnął mi cztery kokoszeczki galante.
Powiedziawszy to podparła dłonią podbródek, odęła wargi, a na całej twarzy odbił się wyraz niezadowolenia.
– Co znaczą cztery kury przy waszym dostatku gospodarskim? Gdyby wam tchórz wydusił nawet wszystkie kokoszki i do tego gęsi, kaczki, nie poczulibyście straty.
– Agato, Agato! Toć w złą chwilę możecie wymówić słowa takie.
Rozmowa się urwała.
Margiela głucho postękiwała, spoglądała przed siebie oczyma błędnymi, głęboko zapadłymi, a ręką czarną, popękaną, wychudłą z lekka przytulała dziecię do boku. Budzina przestała głaskać podbródek, na dłoni lewej ręki wsparła łokieć prawicy, którą trzymała na skroni, i zadumana czegoś stała jak marmur. Zażądano od niej kury, a ona kochała się w swych kurach jak w dzieciach, ponieważ nie miała dzieci. Chowała okrągły tuzin kokoszek, wszystkie nieśne, urodne, istne panienki, chodziły po podwórku, pogdakiwały: „ke, ke, kee!” – Lubiła je karmić, pielęgnować, macać. Te kokoszki śliczne, zaszczycone łaskami pani domu, były to figury najpierwsze w obejściu gospodarskim. Wielka pani zastępuje sobie brak dzieci psami, papugami, gdyż pragnie przelać na jakieś stworzenia żywe uczucie macierzyństwa. Budzina ulubiła sobie kury. Jakżeby naruszyć tuzin, zepsuć liczbę! Przy tym żadna z owych powabnych czarnuszek, białek, jarzębatek nie nadawała się pod nóż na rosół. Boże uchowaj! Wprawdzie babisia podbiła Magdzie bębenka wysławiając jej dobroć serca, uczynność, ale babisia nie miała pojęcia o tym, jak nagła Magda miłowała swoje kury.
– Czyby się nie wymówić, nie wykręcić jakim sposobem, oszczędzić sobie przykrości odmowy wręcz, a nie dać Boberskiej powodu do mniemania, że taka gospodyni całą gębą jest skąpa dla biednych… Gdyby ta Margiela nieszczęśliwa zmarła, miałabym na sumieniu sierotę… Prawda, a jednak nie mogę oddać kury! Raczej przygarnęłabym dziecko po śmierci matki!
Częstochowska z Dzieciątkiem Jezusem na ręku zdawała się groźnie spoglądać na Jantkową, która teraz oburącz zakryła oczy i biła się z myślami:
– Szkoda mi kury, szkoda matki i jej dziecka! Co tu zrobić?
Miłość bliźniego miewa wroga w upodobaniach samolubnych i dlatego jest przykazaniem. Jedno z dwóch uczuć walczących w sercu człowieka musi zwyciężyć: filantrop albo egoista. Podczas tego Boberska krzątała się robiąc porządek po okąpaniu dziecka, a częstokroć wysyłała na zwiady swe mądre, bure oczy w kierunku Budziny; oczekiwała widocznie, co też ta gospodyni postanowi. Chciała kobiecie dobrej dodać ostrogi do spełnienia czynu dobrego i rzekła:
– Po co wy, Magdaleno, chowacie przy swoich kokoszkach aż dwa koguty?
– A prawda! – podchwyciła Magda z pośpiechem. – Dam koguta! Czemuście mi od razu nie mówili o kogucie? – zapytała jak gdyby z urazą i wyrzutem.
Przypomniała sobie nagle, że w samej rzeczy kokoszki jej bardzo coś stronią od starego kura i wszystkie co do jednej lgną do młodziaka, który musi nieustannie z ojcem sędziwym staczać bitwy krwawe o panowanie na podwórku pod hasłem miłości. Starzec, zawzięcie uparty, a zupełnie nieudolny do rządów tego rodzaju, nie złoży dobrowolnie władzy sułtańskiej, przeto powinien słusznie zginąć pod nożem. Gospodyni poświęciła owego pitucha starego już bez najmniejszego skrupułu, pamiętna i na to, że jemu głównie należało przypisać jaja lekkie, beztreściwe, które przy ostatnim sadzeniu kwoki spłynęły na wierzch wody w misce.
Jednocześnie Boberska dowiedziała się od Jantkowej, że u Doroty Rudnikowej w tym roku przyszła na świat i żyje kaczka pokraczna, niezdolna ani do chodzenia, ani do pływania.
– Taki ptak prawie na rosół dla chorego, nie na chowanie.
– Ja zawdy powtarzam swoje – mawiała babisia – że ludzie w Gwoździeńcu są dobrzy.
Tomek Ciechoń był innego zdania:
– Są głupi, są i bardzo głupi, ale nawet najgłupszy ogląda się na użytek własny.
Spomiędzy dobrych babisia była chyba najlepsza w Gwoździeńcu. Przychodziła codziennie na Pomarle, opiekowała się troskliwie wyrobnicą chorą, pielęgnowała niemowlę, a potem śpieszyła do innego chorego lub chorej. Zwykle wstępowała to do Budziny, to do Rudnikowej, Ciechońki, Palikowej, do kuchni dworskiej, nawet do Pukaliny, zachęcała różne kobiety, aby nie zapominały o Margieli.
– Bóg wam stokrotnie wynagrodzi na zdrowiu, na dzieciach, na gadzinie, zbożu.
Budzina nie miała dzieci, a pragnęła mieć i była pewna, że babisia w tym coś jej pomoże. Rudnikowa znowu, u której co rok prorok, spodziewała się, że Boberska zażegna jakoś chrzciny nieustanne. Ciechońka czyniła babisi zwierzenia potajemne, użalając się na męża. Palikowa ciągle zapadała na jakąś chorobę kobiecą i potrzebowała rady lekarskiej, Ulina, dziewka dworska, która miała znaczenie ogromne przy dworze, była siostrą rodzoną Rudnikowej i już dlatego ceniła Boberska. Pukalina, wścibska, gadulska, skwapliwie poszukiwała stosunków z osobą mającą we wsi uznanie powszechne. Więc babisia mogła przez ludzi wiele zrobić i nieraz robiła.
Margiela gryzła się zrazu przyjściem na świat córki, ale kiedy widziała, że ludzie nie okazują jej wzgardy i dbają o nią, o dziecko, mimowolnie powtarzała w myśli za Boberska:
– Ludzie są dobrzy.
Tak myśląc zaczęła nawet kochać swą małą. Bo człowiek staje się lepszym, kiedy widzi dobrych naokoło siebie. Otoczenie ułatwia mu i uprzyjemnia życie.II
Coś szóstego dnia rano babisia jak zwykle odwiedziła Margielę, która niecierpliwie rwała się do wstawania.
– Kości bolą człowieka z leżenia, cni mi się okrutnie, życie obmierza.
– Sama nie wiesz, co ci grozi… Nie waż się wstawać, leż kamieniem! Za jakie cztery, pięć dni zobaczymy. Musisz wypocząć, nabrać sił, przybędzie ci pokarmu w piersiach.
Boberska wypowiedziała to z naciskiem, kiwając palcem nad chorą i śpieszyła się na łeb na szyję, gdyż przysłano po nią furę z Woli Lipowej, gdzie gospodyni jakaś zachorowała nagle. Chora wyrobnica dzięki staraniom babisi miała w domu i kwaterkę krup, i garnuszek mleka, i kromeczkę chleba białego, osełkę masła w łaszku i parę jajek. Przetarła się nieco od leżenia, przebielała na ciele, wyładniała cokolwiek i była, już teraz podobniejsza do człowieka, którego Bóg stworzył na obraz i podobieństwo swoje. Czuła, że jej siły powracają, ale kiedy się wyspała w dzień, nie mogła zasnąć w nocy i strachy dręczyły ją straszliwie. Dawniej, spracowana, padała na ten barłóg jak kłoda, a nigdy żaden strach snu jej nie zamącił. Teraz słyszała wyraźnie chroboty dziwne, dreptanie, tupanie, łomotanie, piski jakieś i myślała: „Dusze pokutujące pewnikiem tak przeszkadzają”. Ha, wiadome rzeczy, na Pomarlu straszyło. Nie mogło być inaczej tam, gdzie ludzie zmierali śmiercią nagłą i niespodziewaną. Brr, śpijże tu w nocy! Chwytek musiał nieraz zwęszyć coś takiego, zasłyszeć, może i zoczyć, gdyż podejrzliwie powarkiwał na podwórku, czasem szczeknął i poskoczył albo znowu przysiadał na ogonie i wył tak przeraźliwie, aż ciarki przechodziły człeka.
– O rany, a czegóż ten psisko tak wyje, jak gdyby chciał wywyć co najgorszego!
Krótko mówiąc, noce bezsenne bywały niezmiernie przykre dla chorej. Bodaj to dzień jasny, pogodny! Szczęście, że nad łóżkiem Margieli wisiał obraz Częstochowskiej, przy którym nie mogło się stać człowiekowi nic złego! Licho nie ma śmiałości bliżej podejść.
– Pod Twoją obronę uciekam się, święta Boża Rodzicielko! – szeptała wyrobnica wśród ciemności nocnych, a tu w izbie coraz to: łup-łup, bęc-bęc, tup-tup, i chichi-chi, pipi-pi.
Ślubowała uroczyście:
– Jak tylko wstanę i zarobię pierwszy pieniądz, zaraz sprawię przed obraz świecę, ażeby gorzała przez calutką noc z soboty na niedzielę.
Powędrowałaby chętnie z kompanią na Jasną Górę, jeno pewnie na to nigdy się nie wspomoże.
– Wielki Panie, trzebaż mieć z dziesięć złotków, ażeby się uczciwie pomodlić! Pieniądze niezliczone.
Nędza ostatnia odbiera człowiekowi pociechę jedyną, oddaliwszy go już od ludzi, odsuwa i od Boga. Chodziła już raz do Częstochowy, użyła nabożeństwa prześlicznego za grosz zapracowany w krwawym pocie czoła. Dziś jeszcze miała pamiątkę i pociechę z tej wyprawy, bo wtedy właśnie kupiła sobie ów obraz Częstochowskiej, cudowny niezawodnie, skarb jeden jedyny, jaki posiadała. Przecież tak dobrze, miło jest westchnąć w niedoli, zawołać z głębi serca wyrwanym głosem:
– Królowo niebios, zlituj się nade mną!
Wówczas ziemia znika pod stopami i czuje się w duszy coś, jak gdyby wszystko dokoła człowieka uległo zmianie. A tu się nic nie zmieniło, tylko dusza czuje. W powrocie z Częstochowy ustała, nie mogła podążyć za kompanią przez piachy srogie. Ludzie tymczasem jak na złość rwali co tchu do domu, gdyż żniwa gorące mieli za pasem. Sama jedna, głodna, zemdlona, sterana przywlokła się do Gwoździeńca i dla braku sił nie chodziła na zarobek przez jakiś tydzień, żyła w niedostatku ciężkim. Wtedy poznała się bliżej z Boberską. Ofiarowała wszystkie swoje dolegliwości Matce Boskiej, która daleko więcej wycierpiała pod krzyżem Syna swego, Zbawiciela świata. Bogarodzica oczywiście musiała okazać miłosierdzie wyrobnicy biednej, powróciła jej zdrowie. Agata, babisia, leczyła ją, żywiła – pewnie z natchnienia cudownego. Margiela przyszła do siebie i zaraz pośpieszyła z sierpem na zagon, ale mdło pracowała i tylko do południa. W południe zjadła skórkę chleba suchego z serem jak kamień; niejeden nie ma i tego, a robi; opiła się wody zimnej ze strugi, potem legła w bruździe na ściernisku, aby wypocząć. Może podczas snu żaba w nią weszła czy robak zły jaki. Zimno ogromne przeszło ją na wskroś, trzęsło tak, że zsiniała, szczękała zębami. Po tym zimnie gorączka nastąpiła, pragnienie nienasycone, którego nie mogła ugasić, chociaż piła a piła wodę w strudze. Inni żeńcy chwycili raźno za sierpy, przodownice uderzyły w pieśń wesołą i żęto żwawo, aż zboże szumiało. Ona jęczała rozpalona, prawie nieprzytomna, bezsilna.
– Wstawaj, Margielo! Zagon twój nie dożęty ucieka przed tobą!
– Jakie toto ślamazarne, rozlazłe! Prawie jej wiercić mak w donicy, nie na zagonie stawać!…
– Ej, gadanie! Złej tanecznicy i koszula zawadza! Robota jej śmierdzi, nicpoń, psiawiara, leżuch zatracony i wszystko!
Tak albo nawet gorzej naigrawali się z niej żniwiarze, choć ona nie wiedziała o Bożym świecie. Ludzie jak ludzie, niekiedy bywają dobrzy, często źli. Zimnica czwartaczka trapiła ją półtora miesiąca. Skóra i kości zostały z kobiety, mara chodząca, powleczona woskiem. Nie mogła ruszyć ręką ani nogą, nie stało jej już siły, aby myśl wznieść do Boga. Dopiero ta Boberska widzi, że sama nie da rady chorobie, więc zabrała wyrobnicę, powiozła ją do miasta, gdzie lekarz zapisał różne lekarstwa. Chwała Bogu, dźwignęła się, stanęła na nogi.
– Jużci chyba Częstochowska natchnęła babisię. Zdrowaś Maria, łaskiś pełna!
Myślała niekiedy, że obraz cudowny wytwarza w Gwoździeńcu ludzi dobrych. Boberska odjeżdżając do Woli Lipowej powiedziała dzisiaj: